strona główna

 

KLAUS KINSKI

 
- fragment z książki "JA CHCĘ MIŁOŚCI!",
wydanej w roku 1992 przez wydawnictwo Da Capo,
przełożyła Marzena Wasilewska.

 

"Tak, tak. Nawet rypanie jest zagrożone w tych czasach blefu, oszustwa, kłamstwa, dyletantyzmu, udawania, hipokryzji, ogłupiania, kastrowania, frustracji, obłudy, szkalowania, szantażu, akumulowania kapitału, informacji, bakterii, chromosomów, krwi, bomb atomowych, zatrutej żywności i gówien. Najpierw smarują tym papier gazetowy, jak psim gównem, w które ktoś wdepnął i rozniósł po całym chodni- ku. A potem to maksymalnie wytarte gówno uwieczniają na mikrofilmie. Takim najbardziej śmierdzącym kloaką, zasranym zawodem jest krytyka, która rozsmarowując na papierze psie gówna plugawi dokładnie wszystko. Czy "krytyka" to zawód? Tak zwana klasyfikacja filmów to ostatnie stadium prania mózgów. Są nawet całe grupy krytyków - paralitycznych i zaślinionych impotentów, aroganckich, bezczelnych sekciarzy. Nikt ich nie pyta o kwalifikacje. Po prostu są i rozdzierają zgniłe mordy. Dla nich Fellini jest albo "udany", "zupełnie nieudany" albo "wprost śmieszny". To najnędzniejszy, najobrzydliwszy rodzaj reklamy. Krytycy występując "w obronie człowieka" nie potrafią nawet na kutasach swego towaru wybić znaku jakości. Im dłużej te ujadające psy uprawiają swój proceder, tym bardziej są butne. I jeśli nie wyniszczy się ich trutką na szczury, będą jeszcze bezczelniejsi. Wystawiają oceny (jak ci idioci w szkole)! Od jednego do dziesięciu, jakby się chcieli zemścić za własną mierność. Mają czelność mówić widzom, który film jest dobry, a który nie. Pomyśleć tylko, czym oni muszą się karmić. Publiczność jest zużyta i zmęczona całym tym gównem, którym ją zatruwają. I pewnie dlatego zaraza może się rozprzestrzeniać. Kto przejmuje się wysypką przy zagrożeniu AIDS? Nie ma filmów "ważnych" i "nieważnych". Dla jednego to jest ważne, dla drugiego - tamto. Albo jest fascynacja, albo jej nie ma. I krytycy, te samozwańcze gównojady, nie będą o tym rozstrzygać. Większość ludzi słyszy od rana do wieczora "Zamknij mordę", żeby potem powtarzać to innym, o ile im tamci wcześniej mordy nie skują. A kiedy sami mówią: "słuchaj", nie mogą zrozumieć, że ktoś odpowiada: - Nie, gnojku! Nie mam zamiaru słuchać twojego pieprzenia! Jeśli przy kręceniu filmu rzeczywiście coś się "wydarzy", i nie zaprzepaści tego kamerzysta czy choćby krawiec, jeżeli to, co dzieje się na ekranie, poruszy odbiorców, to nie trzeba do tego krytyki - widzowie potrafią reagować sami. Chyba, że te zarozumiałe pucybuty uważają siebie za mądrych, a widzów za głupców? Dlaczego dopuszcza się do tego, by powstawały "złe" filmy? Popiera się je i finansuje! A kto tu ma pozwalać? Skoro jest wolny rynek, co ich obchodzą "złe" czy "dobre" filmy? W końcu nie krytykuje się publicznie kurwy za to, że podobno źle daje, choćby z tego powodu, że trzeba by ustalić, komu to źle dawała. A wystarczy spytać tej szarańczy, jak się robi dobre filmy, to ratuj się kto może! Krytyka to nie zawód, a krytycy to zwyczajna rozpleniająca się bezkarnie plaga. Nie wiadomo skąd się wzięła, ale trzeba znaleźć anty-środek. Wciąż ta sama historia: skoro jeden z drugim nie jest sędzią czy przysięgłym i w ten sposób nie może wepchnąć kogoś pod gilotynę, to przynajmniej stawia stopnie filmom, śpiewakom, tancerzom, książkom, krytykuje, koryguje, dekoruje, ignoruje, uplastycznia, analizuje, przeprowadza sekcje, balsamuje, kwalifikuje, sterylizuje... Krytyka to znaczy wiedzieć lepiej bez konieczności udowadniania tej wiedzy. Każdy bez wyjątku aktor, reżyser, producent, pisarz jest szczęśliwy i wdzięczny, jeśli może zasiąść w "jury" festiwalu filmowego. Jury wybiera się jak "przyzwoitych obywateli" do ławy przysięgłych. Szczycą się tym i sam fakt, że zostali wybrani, zmienia ich, deformuje, konsekwentnie wypacza. Spotkasz takiego w czasie festiwalu, to zawsze właśnie idzie na spotkanie przysięgłych, nigdy nic ma czasu. Ledwo cię poznaje. Zamiast się przywitać, wykrzywia usta w pełnym współczucia grymasie. Pieprzyć też się pewnie nie pieprzy przez tych parę dni, chyba że wszystko zostaje między przysięgłymi. Po każdym festiwalu pojawiają się plotki o korupcji. Nie są wyssane z palca. Znam festiwale, na których nagrodę można kupić. Gorsza od korupcji jest jednak żądza "sławy'", "popularności". Z wręcz fizyczną odrazą patrzę, jak nagrodzeni publicznie się onanizują, wygłaszając dziękczynne mowy. A potem zawistne spojrzenia tych, którzy nagród nic dostali. Wszystko razem to po prostu brak taktu. Jak wtedy, gdy byłem mały. Dzieci z biednych domów zapraszano na rozdawanie gwiazdkowych prezentów. Każde z nas dostało kilka pierników na papierowym talerzu, kubek kakao, a potem wywoływano nas po nazwisku, żeby wręczyć paczuszkę w kolorowym papierze. Przy każdym nazwisku łzy cisnęły mi się do oczu. Gdyby dali naszym matkom pieniądze, same kupiłyby prezenty. A tak tylko siedziały i patrzyły, jak inni obdarowują ich ukochane dzieci. To prawda - łapałem wszystko, co nadawało się do jedzenia, bo tego nigdy nie miałem w nadmiarze, ale wolałbym zrezygnować z tej protekcjonalnej "socjalnej" łaski, rozpłaszczyć nos na oknie piekarni i głęboko wciągać zapach pieczonego chleba, jak mleko z piersi matki, wciągać i wciągać, aż by mi pękły spodnie. Każde jedno dziecko zasługuje na więcej niż taką poniżającą jałmużnę. Przyznawanie nagród jest tym bardziej żałosne, że ci, co tak bardzo ich łakną, w rzeczywistości wcale ich nie potrzebują, a na pewno nie tak, jak głodne dziecko potrzebuje chleba, bardziej nawet jego delikatna dusza niż ciało. I za cóż to ci spragnieni nagród dorośli tak dziękują? Za to, że ich niezdrowa żądza bycia kimś została zaspokojona? Żądza sławy? Pieniędzy? A co z tymi, którzy w równym stopniu zasłużyli na wyróżnienie? Albo nawet bardziej? Charlie Chaplin i Orson Welles nigdy nie dostali "Oskara". Zasrana banda jurorów! I za co te bezsensowne nagrody? I jaki procent stanowią ci, co mają czelność decydować o nagrodach w stosunku do milionów widzów chodzących lub nie chodzących na film, niezależnie od tego, czy został nagrodzony, czy nie. Film przez to nie staje się lepszy, przeciwnie - publiczność czuje się jak prowadzona za rączkę, jeśli mała arogancka klika śmie dyktować jej, co jest dobre, co najlepsze. Kto śmie publicznie "chwalić"! Kto śmie cokolwiek "przyznawać"! Jest nawet nagroda za pokój (czterysta tysięcy dolarów zwolnionych od podatku). Einstein dostał Pokojową Nagrodę Nobla, a przecież odkrył rozbicie jądra atomowego (czytaj: bombę atomową!). Później tego żałował - wzruszające, co? Są nagrody za bycie śmiesznym, nagrody za tragedię, za urodę i brzydotę, nagrody dla najlepszych i najgorszych, dla tych, co najwięcej jedzą, najwięcej żłopią... Czy głodowanie też się nagradza? Jasne - za rekordowe głodówki - tymczasem głodujące dzieci nie dostają nagród. Za wypadki? Tak - dla kaskaderów. Prawdziwych nieszczęść nie nagradza nikt. Naziści odznaczali matki za ich nowo narodzone dzieci. Ordery te nazywano Krzyżami Matki. Za czwarte dziecko dostawały brązowy, za ileś tam więcej - srebrny i złoty. A kiedy synowie tych matek dorastali, zaciągano ich do wojska i odznaczano krzyżami za zabijanie. Nagroda dla mordercy. A jeśli ich zamordowano, to matki dostawały ordery za zabitych synów. Nagroda za łzy, ból i rozpacz, za zmarnowane życie. Są nagrody dla tych, co ratują życie, za filmy porno, za kutasy i jaja. W ten sam sposób wyróżnia się byki i świnie. Byk rozpłodowy wcale nie chce nagrody za dobre pierdolenie, ale nikt go o to nie pyta. Znaki wypalane na zadzie, przyczepiane do uszu, czoła albo gdziekolwiek do skóry, i dalejże jazda do rzeźni. Zwierzęta nie mogą się bronić przed nagrodami. Ludzie nie dość, że sobie na nie pozwalają, to jeszcze ustawiają się za nimi w kolejce. Zaczyna się to od dowodów osobistych (nie każdy może go dostać). Potem prawo jazdy - nagroda za dobre prowadzenie samochodu. Plakietki za bezwypadkową jazdę. Uprawnienie do głosowania - to też wyróżnienie, jakby kto nie wiedział! Już szkoła przygotowuje do wyróżnień i identyfikacji. Karty kredytowe - też rodzaj numerów identyfikacyjnych - na wszelki wypadek zalewa się plastykiem, żeby nie utytłać ich przy jedzeniu. Właściciele noszą je bez żenady, kiedy w przerwie obiadowej wpadają do restauracji, dumni, że mogą nosić ten znaczek, zapewnia im spokój i pogodę ducha, wynikające z tego, że są zarejestrowani, ujęci w statystykę, oznaczeni. I nieważne, gdzie przybity jest stempel. Ciekawe czy noszą te zalane plastykiem znaki identyfikacyjne, jak w czasie przerwy obiadowej idą się pieprzyć? Może by im tak przyczepić znak do napletka, bo niby dlaczego ma im się dziać lepiej niż bykom. Skazani na śmierć przez zastrzelenie mają również swoje znaczki - jasne kawałki szmaty przyklejone albo przyszyte w okolicy serca tak, żeby morderca nie miał problemów z celowaniem. Więźniom obozów koncentracyjnych - również dzieciom - wypalano numery na przedramieniu. Ale ich oprawcy z SS też mieli znaczki, tyle że umieszczone dyskretniej - pod pachą. Żołnierzy znaczy się, żeby nie pomylić żywego z zabitym i jednego zabitego z drugim. Pacjentom w szpitalach przykleja się plastykowe paski z nazwiskiem i numerem, no bo można by komuś zamiast wyrostka wyciąć wątrobę... Noworodki znaczy się etykietkami z plastyku. W Stanach przy wejściach do wesołych miasteczek stoją chłopcy i dziewczęta. Stemplują każdego, kto wchodzi i wychodzi - nawet jak ktoś opuszcza park na chwilę, żeby się wysikać, stawiają mu na dłoni pieczątkę. Wszędzie parszywe stemple i nalepki, na każdym ochłapie, na każdych majtkach. Na puszkach przyklejają cenę dokładnie tam, gdzie trzeba nacisnąć, żeby ją otworzyć. W ten sposób pije się piwo czy oranżadę dosłownie z ceną. W kostnicach zwłoki mają znaki rozpoznawcze najczęściej na dużym palcu u nogi. Reżyserzy i producenci w Hollywood (tak jak i gdzie indziej) wieszają na ścianach swych biur (a pewnie i mieszkań) oprawione w ramy wyróżnienia, czasem tylko nominacje do nagród, których nigdy nie dostali. Wciąż to samo: ceny, wyróżnienia, ordery, tytuły, znaki identyfikacyjne, stemple, plakietki, nalepki. Choćby jeden numerek - zawsze to lepiej niż żaden. Numer wskazuje na przynależność do zespołu, do grupy. Ekipy alpinistów na wyprawach wypisują, drążą, wyszywają, drukują nazwę swej ekspedycji, gdzie tylko się da. Komu to potrzebne? MountEverestowi, Anapurnie, AmaDablamowi? To samo z regatami. Wszędzie drogowskazy, krokwie, wózki inwalidzkie, psy dla psychicznie ślepego i duchowo okaleczonego społeczeństwa. Ogłupianie, oszustwa i stręczycielstwo. Są książki typu "Jak zostać pisarzem". Na własne oczy widziałem faceta, dość debilnie wyglądającego, który siedział w samochodzie i czekając w jakiejś kolejce, czytał taki poradnik. Są książki, które radzą, co robić z ziemniakami, inne mówią jak umierać. Gość z Sacramento, prowadzący w amerykańskiej telewizji pogadanki o miłości, mówił, że za dwadzieścia dolarów można wynająć osobę, która w chwili śmierci trzyma cię za rękę! W jakiejś kalifornijskiej dziurze widziałem barak z wielkim napisem "Centrum Pokojowe". Może rozdają tam pokój? Są centra porozumiewania się, rekreacyjne. Ale co to znaczy? Takie napisy widziałem w knajpach, gdzie spotykają się kurwy i alfonsy, żeby się ogrzać i czegoś napić, i w sex-shopach. Widziałem wizytówki z napisem "ewangelista", więc pewnie są również z napisem "poeta", "rzeźbiarz", "malarz", "hodowca bydła", "kat". Widziałem T-shirty z nadrukiem: "Jestem jednym z niewielu, którzy nie zerżnęli Shelley Winters", albo "Wezmę pistolet maszynowy, pojadę do obcego kraju i będę kosił, kogo się da" Nalepki są lepsze i tańsze niż nadruki. Poza tym można je przyczepić, gdzie się tylko zechce, najczęściej na samochodzie. Jedziesz za takim i paw podchodzi ci do gardła. O nikim nie zapominają. O Chrystusie Zbawicielu. O rasistach, weteranach, militarystach, pacyfistach. A jakie niektóre są śmieszne! Wszystkiego po trochę: trochę humoru, odrobina protestu, szczypta oburzenia, ździebko agresji, trochę wiary, odrobina nienawiści dla "niewiernych", szczypta frywolności... Kocham żonę. Kocham moje dzieci. Kocham mojego psa. W porządku, ale czy od razu trzeba obklejać tym samochód? Takie to niezwykłe? A może myśli taki, że inni nie kochają żon, dzieci i psów? A jeśli nawet, to gówno go to obchodzi. Pewnie jednemu idiocie z drugim nie przyszło jeszcze do głowy, że inni mają gdzieś to, co on rozgłasza na wszystkie strony. A może obkleja samochód, bo wcale nie kocha żony, dzieci i ma nieczyste sumienie. "Babcię za burtę" albo "Teściową za burtę". Patrzę tylko, czy ktoś wreszcie naklei sobie "Głupich kutasów za burtę". Im bardziej ludzie starają się porozumiewać ze sobą, tym trudniej im to przychodzi. Jakaś dziewczyna opowiadała mi o swoim ojcu, który na starość w ogóle nie odzywał się do jej matki, zostawiał tylko karteczki. Kobieta myślała, że zwariował. Ale on nie zwariował, po prostu nie potrafił się już inaczej porozumiewać. I przynajmniej nie paplał od rana do wieczora o porozumieniu, cenach, nagrodach, wyróżnieniach, o wskazówkach i radach z nalepek i napisów na koszulkach, o produktach ubocznych powstających w procesie produkcji odpadów chorych mózgów. Najważniejsze to zwrócić na siebie uwagę. Być ważnym. Coś proponować. Na przykład markę. Można wcisnąć ludziom wszystko - i jeszcze za to zapłacą - jeśli tylko widać znaczek firmowy. W końcu po to są wskazówki, żeby za nimi iść!"

 

strona główna