strona główna



Piotr Grzesik

Księga nieurodzaju

 

Książka została wydana przez Wydawnictwo Krakowska Alternatywa (seria Ha!artu) w październiku 2001.

Projekt i wykonanie okładki: Feliks Chodkiewicz.

Podziękowania dla Tomasza Zawadzkiego za pomoc w redagowaniu tekstów.

Podziękowania dla Marzeny Boroń, za to, że tak ładnie spała, kiedy pracowałem nad tą książką.

 

okładka

 

WSTĘP DO KSIĘGI NIEURODZAJU

OPOWIADANIA

Ziemia i woda
Początek - jedna z możliwych wersji
Wygnanie
Księgi (List z przyszłości)
Księga Nieurodzaju (Degenesis)
Szaleńcy
Sieci jesienne
WSTĘP DO OPOWIADANIA U wrót
U wrót

TRAKLEN

WSTĘP DO TRAKLEN

Zima/ ***(W gaju)
Psalm (III część)/ ***(Pod zabłoconym ogrodu murem)
Zmierzch ducha/ ***(Flet zamiera w ciemnym maku)
Objawienie i upadek (fragment)/ ***(Noc otoczy)
Lato/ ***(Liść sukni zgasi czerwona dłoń)
O cichych dniach/ ***(Czyste, przyniesione w drżeniu)
Muzyka w Mirabel/ ***(Błękit wizje rozświetla)
Szeptane po południu/ ***(W czerni zanurzone cienie wzgórz)
Wieczorem moje serce/ ***(Jest bolesny zmierzch)
W parku/ ***(W bezruchu pochylony żółty park milknie)
Zagłada/ ***(O północy ślepej dzwony)
Słońce/ ***(Zgotowana jest w wąwozie noc)
Skarga/ ***(Tonie posępny sen)
Dzieciństwo/ ***(Teraz, czasami wyjaśnia się dzieciństwo)
Gródek/ ***(Złoty, nienarodzony cień)

WIERSZE

***(teraz tylko siedzieć)
Pieśń nad Wiekami
***(Drzewo, ulica)
***(Nocny okręt, ziemia, ziemia daleko, bardzo daleko)
***(Początek nocy)
***(To już chyba ostatni śnieg)
***(Dźwięki jak krople spadają)
***(Liście rozmawiają ze sobą)
***(Cały dzień ciemny jak wieczór)
***(Tyle jeszcze gier)
***(leżąc naprzeciw)
Opowieść zimowa
Baśń zimowa
***(świt)
***(głęboko)
***(kiedy w nocy)
***(tak czerwień)
***(nocą w ogrodzie)
***(pełnia lata)
***(a teraz cisza)
***(siedzieć teraz i patrzeć)
***(zachód)
***(płomień świecy)
***(nocny ptak)
***(Dziś w nocy)

*
**(Szukaj mnie)
***(noc kiedy się to zaczęło)
***(Gdzieś w innym miejscu)
KOŁO  KARMY


 

WSTĘP DO KSIĘGI NIEURODZAJU

“Księga Nieurodzaju” jest moją trzecią książką. Teksty, które się na nią złożyły należą do trzech grup - pierwsza z nich to wiersze - niektóre powstały dawno, inne bardzo dawno temu. Były wielokrotnie przerabiane, przestawiane, łączone ze sobą i dzielone na części - niewiele ich przetrwało. Kiedyś wydawało mi się, że umiem pisać wiersze, potem byłem przekonany, że ta forma jest mi zupełnie, całkowicie obca, teraz uważam, że kiedyś będę umiał je pisać, kiedyś się nauczę - muszę tylko znaleźć metodę - na razie jej nie mam, jedynie samą ideę, skąpy, niewyraźny zarys. Myślę, że kiedyś powrócę do poezji. Te dawne wiersze są w znacznej mierze ukłonami wobec poetów, których lubiłem, którzy wywarli na mnie wpływ: japońskich mistrzów haiku - Basho, Busona, Issy, niezwykłego poety i niezwykłego człowieka - Austriaka Georga Trakla, autora bardziej znanego jako dramaturg i prozaik, ale dla mnie szczególnie ważnego poety - Samuela Becketta, wielkiego szwedzkiego samotnika - Gunnara Ekelöfa i wreszcie Amerykanów - Roberta Bly, Kennetha Rexrotha.

Wiersze zostały przeplecione z opowiadaniami, z których dwa: “Szaleńcy” i “Sieci jesienne” są tekstami bardzo dawnymi - nie włączyłem ich do mojej pierwszej książki – “N a przedmieściach” (pomimo zbliżonego charakteru, symboliki i konstrukcji świata przedstawionego) ze względu na trzecią osobę, w której zostały napisane, i której w żaden sposób nie można było zmienić, aby dostosować te utwory do jednolitej pierwszoosobowej narracji w “Na przedmieściach”. Mniej więcej z tego samego okresu pochodzi tekst “Księgi. List z przyszłości” - to moja jedyna w życiu próba zmierzenia się z szeroko pojętym science-fiction, a także opowiadanie, które dało tytuł całości książki – “Księga Nieurodzaju. Degenesis”. Z pozostałych tekstów dwa - “Ziemia i woda” oraz “Wygnanie” pochodzą z okresu późniejszego - są to przypowieści wykorzystujące stylizowany historyczny sztafaż, natomiast ostatnie opowiadanie – “U wrót” - jest jedynym, które powstało już po zakończeniu “Na przedmieściach”, i jest z tą książką organicznie związane, sposób jego powstania i technika, którą się posłużyłem wymaga osobnego wyjaśnienia, które znajduje się bezpośrednio przed tym utworem.

Ostatnią grupę utworów stanowią “Traklen” - efekt eksperymentu poetyckiego, pewnego rodzaju “sekcji” jakiej poddałem utwory wspomnianego już Georga Trakla - ta część również została opatrzona osobnym wprowadzeniem.

Dlaczego “Księga Nieurodzaju” ?

1/ Po pierwsze dlatego, że to dobry tytuł - jest z nim związana anegdota - wiele lat temu wysłałem tekst opowiadania o tym tytule (w nieco gorszej niż przedstawiona w tej książce - mam nadzieję! - wersji) do redakcji znanego, jednego z nielicznych wówczas czasopism literackich - pierwszy raz w życiu zdobyłem się na odwagę by zrobić coś takiego. Czekałem na odpowiedź długo, tak długo, że już straciłem nadzieję, aż pewnego dnia przyszedł list, w którym pewien znany krytyk, oznajmiał, że utwór mu się nie podoba, ale ma znakomity tytuł, i warto byłoby do tego tytułu dopisać inne opowiadanie. Nie zrobiłem tego, zmieniłem co mogłem, poprawiłem, usunąłem zbyteczne gadulstwo i całą masę “złotych myśli”, które tak często przychodzą do głowy młodym autorom. Po otrzymaniu tamtego listu o mało się nie załamałem, byłem zdruzgotany. Tego znanego krytyka spotkałem po wielu latach - w znacznej mierze przyczynił się on do tego, że Fundacja Kultury Polskiej przyznała mi wyróżnienie za “Na przedmieściach”, oczywiście nie pamiętał tamtego mojego opowiadania. Kiedyś o mały włos, a byłby się przyczynił do porzucenia przeze mnie literatury, a później pomógł mojej pierwszej książce - tak to bywa, że życie ludzi zajmujących się literaturą, powoli i niepostrzeżenie samo zamienia się w literaturę...

2/ Po drugie, dlatego, że wszystkie formy, zamieszczone w niniejszej książce, są dla mnie w jakiś sposób już martwe - wierszy nie piszę, poszukuję raczej metody, sposobu pisania poezji, opowiadań też nie piszę - moja obecnie tworzona proza jest zupełnie inna, w znacznej mierze afabularna, a jeśli nawet z fabuły korzysta, to w sposób o wiele mniej konwencjonalny niż w utworach tu zamieszczonych. “Traklen” zaś jest eksperymentem, który wprawdzie mógłby być kontynuowany, więcej nawet - mógłby być kontynuowany w nieskończoność, ale moim celem było jedynie zasygnalizowanie pewnej możliwości tworzenia poezji na bazie twórczości już istniejącej, a także złożenie hołdu autorowi “Sebastiana we śnie”. Po okresie żmudnej pracy nad zamieszczonymi tu utworami nastąpił rodzaj przesytu - jakby duch, który domagał się ofiary został zaspokojony. Później wielokrotnie obiecywałem sobie powrót do tego pomysłu - może nawet do tych samych utworów, ale już z “innym” językiem, jak dotąd jednak zawsze coś mnie przed tym powstrzymywało, uznałem więc, że czas najwyższy wyniki tego eksperymentu pokazać innym.

Formy zawarte w “Księdze Nieurodzaju” można określić mianem ziaren albo zarodków, które wprawdzie wzeszły, ale owoc który wydały nie zawierał nasion, z których mogłyby powstać formy następne, podobne do poprzednich, są więc zamknięte, i zapewne nie będą miały kontynuacji.

Autor

 

 

OPOWIADANIA

 

ZIEMIA I WODA

Nasz kraj od wieków był w niewoli. Od wieków, a właściwie od zawsze - istniała tylko legenda o tym, że kiedyś było inaczej, że kiedyś było coś takiego jak wolność. Teraz musieliśmy mówić językiem, który uważaliśmy za obcy, pomimo tego że wielu z nas nie znało żadnego innego.

Jestem księciem, mój ród jest jednym z najstarszych w kraju, z pokolenia na pokolenie przekazywano tu tradycję, wedle której to z naszego domu miało przyjść wyzwolenie. Od najmłodszych lat, z wypiekami na twarzy słuchałem tych opowieści, marząc, że będę tym, na którego wszyscy czekają od niepamiętnych czasów. Kiedy miałem około trzydziestu lat w państwie, które okupowało nasze terytorium wybuchła kolejna bratobójcza wojna domowa, która doprowadziła do zupełnego chaosu - wtedy uznałem, że oto nadeszła właściwa chwila. Rozpoczęliśmy powstanie i po paru latach ciężkich walk udało nam się całkowicie wyzwolić kraj - w granicach jakie przekazywała nasza tradycja. Najważniejsze było to, że uzyskaliśmy dostęp do morza - stanowiło to dla nas szczególną wartość - zarówno handlową jak i symboliczną. W starożytnej katedrze, która od wieków czekała na tę chwilę, odbyła się koronacją człowieka, który był prawowitym dziedzicem, następcą tronu i wywodził się z dynastii, która wprawdzie nigdy nie zasiadała na żadnym tronie, ale miała do tego prawo. Nie był to jednak koniec, a raczej dopiero początek prawdziwych problemów. Jak się wkrótce okazało, król był człowiekiem całkowicie niedołężnym, rozpoczęły się walki pomiędzy prowincjami, krajowi groziła ruina i ponowna, zapewne jeszcze gorsza niewola - uznałem że znów nadszedł czas by działać. Z pomocą dawnych towarzyszy broni usunąłem króla i sam zasiadłem na tronie. Jednak był to tylko chwilowy sukces. Przyszły nowe klęski - zaraza, a później wojna z krajem sąsiednim i ponowny rozkład. Kiedy ogniem i mieczem udawało się poskromić jakiś bunt, na drugim krańcu królestwa wybuchał nowy.

Wreszcie po wielu dniach spędzonych na samotnych medytacjach zdecydowałem się oddać władzę w ręce człowieka, który wydawał mi się najwłaściwszy do pełnienia tej funkcji i odszedłem, by po wszystkich burzach i walkach odnaleźć spokój ducha w klasztorze. Poddałem się surowej dyscyplinie i umartwieniom - ja, tak przyzwyczajony zarówno do zbytku jak i do żołnierskiego życia. Ale i tam nie znalazłem tego czego szukałem - mnich nie był ani bardziej szczęśliwy ani bardziej wolny niż książę. Tam - na zewnątrz były granice, których wciąż trzeba było bronić i zabezpieczać je, tu zaś wysokie mury, a pomiędzy nimi garstka wystraszonych ludzi, którzy schronili się tutaj nie umiejąc poradzić sobie nigdzie indziej. Strach był tu ukryty pod pięknie brzmiącym śpiewem, monotonną recytacją świętych słów, ale to w niczym nie zmieniało samych ludzi. Tutaj także trwała walka o władzę i wpływy - przystrojona jedynie w pokutne szaty, ukryta w powolnym rytmie przesuwanych paciorków, ustalonych na wieki porach posiłków, ukryta w pozornej ciszy, w rytmie powolnych kroków na wytartych ze starości kamiennych schodach.

Pewnego dnia, nad ranem, o pierwszym brzasku opuściłem to miejsce. Wziąłem ze sobą konia i starą mapę, nic więcej. Przez wiele dni wędrowałem prosto przed siebie, bez celu, aż wreszcie dotarłem nad morze - nigdy wcześniej go nie widziałem - długo stałem patrząc na falujący bezmiar, nie podzielony niczym, bez żadnych granic. Potem odwróciłem się i przypomniałem sobie to wszystko, co pozostało za mną, na lądzie - wszystkie moje walki, daremne usiłowania by stworzyć jakąś całość z tego, co składało się jedynie z wciąż na nowo wyrastających granic - zawsze był tylko bunt, sprzeczność i rozdarcie... Na brzegu stała mała rybacka łódź, która zdawała się czekać na mnie. Był już zmierzch, na brzegu całkiem pusto. Wsiadłem do łodzi i mozolnie wiosłując powoli oddaliłem się od brzegu.

Teraz nie mogę już powrócić, jest już całkiem ciemno, nie widać brzegu. Wiem, że nie znajdę żadnej wyspy, żadnego stałego gruntu, na którym mógłbym się oprzeć, ale cóż z tego? Zawsze, ilekroć był taki grunt, to tylko po to, by zaraz usunąć się spod nóg, zapaść się albo rozpłynąć. Ta ziemia wyłoniła się z wody i musi do niej powrócić. Ja należę do ziemi - a więc jestem tylko wodą uwięzioną w martwej postaci. Niech więc tak się stanie - morze nie składa się z fal, bo nie można oddzielić ich od siebie - w głębi nie można, a tylko na powierzchni przez chwilę może się nam tak wydawać... Pomiędzy falami nie ma granic, granice mogą widzieć tylko ci, którzy pozostają na stałym, wiecznie niestałym gruncie... i ja jestem falą... i drugą falą i następną... i całym tym nieskończonym pustym morzem...

 

 

POCZĄTEK - jedna z możliwych wersji

Było cicho. Zupełnie cicho. Wszystkie rzeczy były już stworzone i stały teraz w całkowitym bezruchu: góry gdzie nie słychać było dalekiego pomruku lawiny; morze - bezkresna masa wód zastygłych bez najmniejszego drgnienia; lasy - w których nie słychać było ani śpiewu ptaków, ani nawet szelestu liści. Wszystko trwało w oczekiwaniu na ruch, na czas. Phu także się nie poruszał - on jedyny, który mógł się poruszyć, on - dzięki któremu powstały wszystkie rzeczy. Siedział teraz ze spuszczoną głową, śmiertelnie zmęczony swoją pracą, a także oglądaniem jej wyników. Nie chciał już, nie miał już siły dłużej biec przez świat i oglądać tego co stworzył. Usiadł więc i siedział - nie wiedzieć jak długo - bo też nie było tam nikogo, kto rozumiałby co to znaczy długość albo krótkość, a i on sam też nawet nie pomyślał o tym. Bo i jak miałby pomyśleć, skoro słońce stało nieruchomo przyklejone do sklepienia niebieskiego, przesłonięte zwiewną małą chmurką? Gdy przechodził na drugą stronę ziemi widział księżyc i gwiazdy, ale i one nie mogły nawet mrugnąć. Teraz siedział tak i siedział, wiedząc dobrze, że nie zdoła wymyślić nic więcej, że kształty, które miał w głowie już się wyczerpały. Wiedział, że nie ma siły ani chęci, by stworzyć coś nowego, coś - co nie byłoby jedynie nową wersją czegoś już istniejącego. Nie było się po co wysilać - świat został stworzony nieodwołalnie!

Wtedy podniósł rękę, jakby błogosławiąc całej ziemi i powoli opuścił ją na swój brzuch. Po chwili podniósł ją ponownie, i znów opuścił - tym razem mocniej. I jeszcze raz, i jeszcze raz - a za każdym uderzeniem mocniej napinał mięśnie swego ogromnego brzucha. Uderzenia były raz szybsze, raz wolniejsze, z początku chaotyczne i niespokojne, po chwili (bo można już było tak powiedzieć) nabrały określonych kształtów. Wzmagały się lub opadały, zmierzały do wielkich kulminacji, albo ciągnęły się nieskończenie rytmem sennym i powolnym. Wraz z pierwszym uderzeniem w świecie rozpoczął się ruch - słońce i gwiazdy ruszyły ze swoich miejsc. Wiatr zerwał się w konarach drzew, a ptaki i zwierzęta zaczęły odkrywać swoje jedyne i niepowtarzalne, własne głosy. Uderzenia - zwłaszcza te szczególnie silne i groźnie brzmiące wzlatywały wysoko, by po chwili opaść pod postacią błyskawic. Rozpętała się pierwsza burza, pioruny uderzały w wysokie góry, w wielkie drzewa, w samotne kamienie, budząc w żywych stworzeniach strach - bez którego nie zdołałyby tutaj przeżyć ani jednego dnia. Gdy Phu zmniejszył nieco siłę uderzeń grzmoty także ucichły i niebo zaczęło się powoli przejaśniać. Na mokrej ziemi leżały powalone, rozbite na drzazgi olbrzymie drzewa, a w stopionej żarem błyskawic skale pojawiły się szlachetne kamienie.

Phu wstał i rozejrzał się wokół siebie. To był jego największy wysiłek - większy nawet od stworzenia tego wszystkiego, ale on wiedział dobrze, że teraz już nigdy nie będzie zmęczony. Mógł teraz po prostu usiąść i patrzeć. Świat, który został wprawiony przez niego w ruch, miał się odtąd poruszać już zawsze. Phu wiedział, że odtąd będzie mógł żyć życiem wszystkich tych stworzeń. Wiedział, że wraz z ich głodem będzie głodny, wraz z ich rozkoszą będzie upojony, że będzie wraz z nimi wszystkimi w każdej sekundzie umierał i rodził się ponownie. Ale musiał zrobić jeszcze jedną rzecz - znaleźć sposób, by móc nieskończenie sobie o tym wszystkim opowiadać. Przeszedł kilka kroków i pochylił się. Podniósł z ziemi wielkie złamane drzewo, oczyścił je, zrobił w środku dziurę, tak by mogło przez nią przejść powietrze i przytknął do ust. Z wnętrza wydobył się ostry, przenikliwy dźwięk i brzmiał długo w wilgotnym, gorącym powietrzu. Phu położył swój flet na ziemi i schwycił oddalający się dźwięk. Był on ostry i bardzo cienki, tak ostry że pokaleczył jego dłonie. Krew Phu zastygła na tej pierwszej strunie. Następnie z wielkiego, pustego w środku pnia Phu zrobił bęben - podobny do tego, w który poprzednio zmienił się jego brzuch (świat był wówczas tak bardzo płodny, że wystarczyła maleńka iskra, aby uruchomić cały łańcuch przemian - taki jak ten, który doprowadził od uderzenia w brzuch do powstania bębna!). Phu rozpiął strunę na bębnie i napiął ją, a po chwili ponownie zadął w piszczałkę - tak powstały następne struny. Wreszcie instrument był ukończony - tak powstała pierwsza lira.

Przez następne dni Phu grał raz to na bębnie, raz to na lirze, a innym znów razem na piszczałce - wszystko to było bowiem przygotowaniem do ostatniego dzieła. Kiedy kolejny dzień miał się już ku końcowi, Phu zaczął ponownie uderzać w swój bęben. Na początku powoli, a potem coraz szybciej i mocniej, ale tym razem nie rozpętała się burza. Cała siła muzyki jego bębna płynęła do dwu leżących koło niego instrumentów, które powoli zaczęły zmieniać kształty.

I kiedy Phu przestał grać u jego stóp siedzieli mężczyzna - flet, i kobieta - lira. Teraz dopiero Phu mógł usiąść i słuchać bez końca ich opowieści - ich, rozmów, gier - mowy dźwięków, które wydają. On sam tylko czasem podaje im rytm na swoim bębnie.

 

 

WYGNANIE

...i w końcu stało się to, co od dawna przewidywałem, co odkąd pamiętam wisiało w powietrzu. To nie mogło dłużej trwać... ach te dni spędzone tam w pałacu, w wielkim parku. Zawsze pełno gości, nieustanny gwar, niekończące się rozmowy. No i ten dostatek, wręcz przepełnienie. Absolutna perfekcja we wszystkim, nigdy dwa razy ta sama potrawa i nigdy dwa razy ta sama kobieta - chyba że byłby to kolejny kaprys. Dziesiątki pokojów w moim pałacu i zawsze ktoś obcy w nich, ktoś nieznany. A nasze rozmowy - warto było tego posłuchać - sztuka, filozofia, metafizyka. Słowa płynące powoli, smakowane jak najbardziej wykwintne jedzenie, ale także dostojne i delikatne, nawet gdy były wygłaszane na drugi dzień po bezbrzeżnym pijaństwie.

I kobiety - jak wina w mojej piwnicy - smakowałem wszystkie ich rodzaje i gatunki. Na koniec zaś ta oaza ciszy i spokoju - moja biblioteka - a w niej książki, które gromadzono przez wiele pokoleń - żeby przeczytać je wszystkie trzeba by żyć chyba tysiąc lat. Najpiękniejsze było to, że można wziąć którąś z nich, otworzyć na jakiejkolwiek stronie i smakować słowo za słowem - jak balsam dla umysłu zmęczonego pijaństwem, żarciem i rozpustą. Teraz to wszystko się skończyło, pozostało jedynie parę ciężkich kufrów, i nawet ja sam nie mogę jechać na zbyt wyładowanym wozie - muszę iść obok, jak sługa...

....po kilkunastu dniach wędrówki dotarliśmy do tej dziwnej wioski. Przedtem mijaliśmy wiele wsi, ale ta jest wyjątkowa. Leży z dala od głównego traktu, i chyba mało kto wie o jej istnieniu, choć są tacy którzy twierdzą, że mieszkańcy tej wsi mają pewien wpływ na to, co dzieje się teraz w mieście.

To tutaj, w tej właśnie wiosce mamy czekać na człowieka, który pomoże nam opuścić ten przeklęty kraj, który kiedyś nazywałem swoim. Mieszkańcy owej wioski w ogóle nie mówią! To znaczy między sobą - oczywiście nie są niemi - znają nasz język, ale w kontaktach ze sobą nie używają słów, a tylko pewnego rodzaju ustalonych gestów, używają naszego języka jedynie wtedy, gdy nie mają już innego wyjścia. Tłumaczą to tym, że mityczni założyciele osady, uznali że słowa raczej utrudniają, niż ułatwiają kontakty i wprowadzają niepotrzebny zamęt. Wymyślili więc język gestów - prosty i jednoznaczny, tak znaczy tak, nie znaczy nie - można powiedzieć że w ten sposób, zniszczyli to, co ja i moi przyjaciele, cała nasza sfera, kochaliśmy najbardziej - skomplikowanie, wieloznaczność.

Człowiek na którego czekamy wciąż nie nadchodzi, może w ogóle nie przyjdzie. Ale powiedziano nam, że możemy tu zostać tak długo jak zechcemy. Poświęcam czas na uczenie się tego ich kodu, i na obserwację obyczajów - zawsze interesowały mnie różne dziwaczne zjawiska - miałem nawet w pałacu gabinet osobliwości. Domy budują absolutnie proste, bez żadnych ozdób, bez wszystkich tych niepotrzebnych szczegółów, z których składał się cały nasz świat. Można powiedzieć, że oni śpiew zastąpili tańcem - przekazują sobie znaki nie tylko ruchami rąk, ale i całego ciała. Nie jest to jednak taniec w naszym rozumieniu. Żaden ruch nie służy tu czystej grze, każdy jest opatrzony konkretnym znaczeniem. Przypomniały mi się nasze bale, skomplikowane do granic możliwości korowody, figury, piruety. Ten ich język gestów prawie nie zmienia się w czasie, niczego nie zapisują, nie mają historii ani tradycji - w naszym rozumieniu, poza mitem o założeniu osady, o którym wcześniej wspominałem. Tego nawet im zazdroszczę, mój świat z nieskończonymi, otwierającymi się wciąż na nowo genealogiami i koligacjami jest swoją drogą nieznośny. Oni żyją jakby poza czasem, choć z drugiej strony brak jest im tego wyczucia piękna, które my posiadamy....

....zdarzyła mi się tu dziwna historia. Zaraz pierwszego dnia po przybyciu moją uwagę zwróciła kobieta, a raczej jeszcze dziewczyna - córka jednego z miejscowych notabli. Tak dawno nie miałem kobiety, że natychmiast obudziło się we mnie wielkie pożądanie. Spotkałem ją wieczorem, gdy wyszedłem na spacer przed snem. Na nic zdała mi się cała sztuka uwodzenia. Pochlebiałem sobie niegdyś, że potrafię uwieść każdą kobietę, jeśli tylko dosyć mocno jej pragnę. Teraz zaś prowadzenie mojej gry bez użycia słów, bez delikatnego chwytania i porzucania tropu, bez przekazywania subtelnych aluzji pod przykrywką rozmowy o czymś zupełnie obojętnym, wydało mi się absurdalne i niemożliwe. Poza tym nie zależało mi przecież nigdy na samym jedynie fakcie zdobycia kobiety, ani na fizycznej przyjemności, moim celem była raczej sama pasjonująca gra, która stawała się tym bardziej pociągająca im dłużej trwała. Zawsze uważałem, że nawet mało atrakcyjna kobieta może wydać się niezwykła i tajemnicza, jeśli tylko umie odpowiednio się bronić i uciekać. Tymczasem teraz szedłem obok niej, zupełnie nie wiedząc co mam zrobić. Wtem kobieta zatrzymała się i zrobiła ruch rękami, jakby ode mnie do siebie, a potem zwarła dłonie. Patrzyłem na nią zupełnie zdezorientowany. Potem odwróciłem się i poszedłem w swoją stronę, kiedy spojrzałem za siebie dziewczyna zniknęła już w mroku. Później dopiero zrozumiałem tę sytuację i wynikłe z niej nieporozumienie - oni traktują sprawy miłości tak samo swobodnie jak ludzie z mojej sfery, być może nawet nas przewyższają, z tą tylko różnicą, że odbierają im cały smak. W ich osadzie każdy może spać z tym z kim chce - pojęcie zazdrości nie istnieje, a dzieci wychowywane są wspólnie. Owszem, istnieją pary małżeńskie, ale małżeństwa zawiera się zwykle już w starszym wieku, i nie ma to żadnego związku z miłością fizyczną, którą traktują jako przyjemność i źródło naturalnego odprężenia. Gest, który wtedy wykonała dziewczyna oznaczał - jak się później dowiedziałem - pytanie: “Czy mnie chcesz?” - tak więc moje zabiegi były zupełnie niepotrzebne!...

...człowiek, który miał mnie stąd doprowadzić do świata takiego jak mój, jak tamten świat, który opuściłem nie przybył, ale jest tu inny, który twierdzi, że może to zrobić. Z drugiej strony, poznałem już wszystkich mieszkańców wsi, i wygląda na to, że oni nie mieliby nic przeciwko temu, bym tu pozostał. Myślę jednak, że nie zrobię ani jednego, ani drugiego. Zostać i żyć tu nie potrafiłbym, a jednocześnie nie chcę wracać z powrotem do tamtego życia - z jego żałosnym przepychem. Jeżeli to możliwe, wybiorę jakąś drogę pośrednią, drogę na której będą mogli się spotkać książę i mnich - nadchodzący z przeciwnych kierunków, a może nawet nie to - może raczej idący ramię przy ramieniu, w zapadającym zmierzchu, zmierzając do jasno oświetlonej gospody...

 

 

KSIĘGI (List z przyszłości) 

Po tylu wiekach ciemnoty, wojen i zabobonów nareszcie udało się stworzyć jeden organizm obejmujący całą planetę. Dokonało się to właśnie w naszych czasach - naprawdę możemy być dumni! Ten nowy organizm nie jest państwem w dawnym znaczeniu, a raczej federacją małych ośrodków - miast - wraz z przyległymi do nich terenami rolniczymi. Istnieje władza, ale jeśliby można ją do czegoś porównać to najbliższym skojarzeniem byłaby szkoła albo lecznictwo. Ci, których wybieramy w demokratycznych wyborach dbają o to, by nam wszystkim wiodło się coraz lepiej. Stworzono idealny system społecznego sterowania - na podstawie komputerowych horoskopów określa się przydatność danego człowieka do takiej czy innej działalności. W każdym miejscu ustawione są aparaty do mierzenia stopnia nasilenia energii kosmicznej - w zależności od tego czynsze w danym miejscu rosną lub maleją. Właściwie wszyscy żyją na bardzo wysokim poziomie, oprócz tych oczywiście, którzy dobrowolnie wybierają brud i ubóstwo - nikt nie może im tego zabronić. Warstwy niższe intelektualnie mają do wyboru setki gier i sportów. Nasi uczeni zbudowali nawet specjalne duchofony, dzięki którym mamy nieustanny kontakt z naszymi zmarłymi- ten fakt ma też pewne znaczenie praktyczne, gdyż umarli, podobnie jak żywi, mają bierne i czynne prawo wyborcze. Coraz więcej wysokich stanowisk piastują właśnie ludzie "z tamtej strony", być może dlatego, że mają szerszą perspektywę - jeśli można tak powiedzieć - no i oczywiście nie zależy im na korzyściach materialnych! Bardzo ważną rolę w organizacji naszego świata stanowią szpitale - jak to dawniej mówiono “psychiatryczne”- gdyż udowodniono już bez cienia wątpliwości, że źródłem wszystkich chorób (nawet pozornie przypadkowych zakażeń i nieszczęśliwych wypadków), jest umysł i jego problemy. Są to instytucje, w których ludzie wytrąceni z równowagi - (których oczywiście, jak zawsze jest więcej niż tych, którzy wypełniają reguły gry), dzięki setkom dostępnych technik mogą do niej powrócić. Jednym z najdoskonalszych sposobów rozwiązywania wewnętrznych konfliktów, który dopiero nasza cywilizacja wykorzystała w pełni, jest sztuka, a raczej należałoby powiedzieć – “terapia przez tworzenie”. Ci, którzy rządzą naszym światem to nierzadko właśnie artyści, to im zawdzięczamy ten doskonały pomysł. Oczywistym jest już od dawna, że sztuka jest sposobem samo leczenia umysłu, chodziło tylko o to, jak pobudzić większość artystycznie obojętnej ludzkości do takiej działalności. Okazało się, że bodziec materialny może stanowić znakomitą podnietę działalności umysłowej. Sztuka musiała przestać być jedynie zajęciem elity - tak jak nie jest nim już religia (dzięki opracowaniu komputerowych metod jogicznych i medytacyjnych Najwyższa Rzeczywistość stała się dostępna nawet dla najbardziej tępego adepta po rocznym kursie). Żeby ze sztuką stało się podobnie, konieczne było stworzenie warunków, w których twórczość opłacałaby się wszystkim, a nie tylko garstce wybranych. Ogłoszono więc konkurs na rozwiązanie tego problemu i wyłoniono następujące rozwiązanie: na każdej ulicy ustawiono specjalne maszyny wraz z pojemnikami, do których należy (do godziny 12.00 w południe) wrzucić plon swojej pracy artystycznej, wieczorem zaś maszyna wyrzuca odpowiedź złożoną z oceny i odpowiedniej kwoty pieniędzy. Każda maszyna ma osobne przegrody dla każdej dziedziny sztuki. Dzieła filmowe i muzyczne należy nagrać na odpowiednim nośniku elektronicznym i wrzucić do pojemnika, podobnie jak obrazy, rzeźby, partytury i dzieła literackie. Jedynym ograniczeniem są wymiary, określone dla każdego rodzaju sztuki. Komputer oceniający poziom dzieła jest zaznajomiony ze wszystkim, co do tej pory stworzono w danej dziedzinie sztuki na naszej planecie. Oczywiście - taka obiektywność jest jedynie pewną umową, na którą jednak wszyscy chętnie się zgodzili. Stawki wypłacane przez komputer są niezbyt wysokie - co ma pobudzać do nieustannej aktywności twórczej - w efekcie - zupełnie podobnie jak w dawnych czasach, jedynie bardzo niewielka liczba osób jest w stanie utrzymać się dzięki takiej działalności. Po pewnym czasie pomysł zaczął przynosić wymierne rezultaty: w sferze stosunków społecznych zaczęły zachodzić istotne zmiany - ludzie stali się jakby zdrowsi, bardziej uprzejmi we wzajemnych kontaktach, ilość przestępstw zmniejszała się, malało spożycie narkotyków - nie trzeba już przecież było robić “skoku na bank” - wystarczyło napisać o tym znakomite opowiadanie! Z czasem sztuka jako odrębna działalność społeczna, związana z galeriami lub publicznymi koncertami zanikła zupełnie (poza pewnymi gałęziami sztuki czysto użytkowej i rozrywkowej). Nikt nie miał czasu żeby oglądać czy też czytać stare dzieła. W efekcie, z powodu braku możliwości porównania z tym co było wcześniej na pewnym etapie nastąpiło zatrzymanie przemian formy. Nikt nie chciał już więcej słuchać innych, gdyż każdy wsłuchiwał się jedynie w swoje wewnętrzne głosy. W niedługim czasie trudno było znaleźć kogoś, kto nie dorabiałby sobie w ten sposób.

Ale co działo się z utworami po wrzuceniu do maszyny? Nic! - komputer katalogował i gromadził wszystko w swych zbiorach - jeśli ktoś jednak odczuwał potrzebę posiadania w domu swoich dzieł, mógł otrzymać idealną kopię - dotyczyło to zwłaszcza dziedziny sztuk plastycznych. Komputera nie można było oszukać, gdyż pamiętał wszystkie utwory danego człowieka. Nie można więc było powtórzyć po raz drugi swojego poprzedniego utworu, choć możliwe było by (w pewnych granicach) popełnić plagiat - powtórzyć coś, co napisał bądź namalował ktoś inny - prawie nikt jednak nie mógł tego zrobić, bo nikt nie znał dzieł innych niż własne. Jedynym wymiernym dla społeczeństwa efektem tej gigantycznej pracy było zdrowie obywateli, a tym samym minimalizacja wydatków na lecznictwo. Najważniejszym bodźcem dla wszystkich, jest pewien przepis mówiący, że jeśli ktoś wykona dzieło, które komputer oceni na “10” w skali od jednego do dziesięciu, to maszyna będzie mu wypłacać dożywotnio bardzo wysokie stypendium. Każdy więc marzy o tym, by stworzyć takie doskonałe dzieło, nie wiąże się to wprawdzie ze sławą, jak to było w dawnych czasach, ale jednak, poza bodźcem materialnym działa tu zwykła potrzeba zdobywania. Nie słyszałem jeszcze o nikim, kto zdobyłby tę nagrodę - owszem zdarzają się “ósemki”, a nawet “dziewiątki”, ale są to sumy niewielkie, jakie można zarobić przez miesiąc w zwykłej pracy.

Ja jestem pisarzem, zawsze odkąd pamiętam zajmowałem się zmyślaniem i opowiadaniem historyjek. Już jako dziecko opowiadałem sobie sam bajki przez snem. Moja matka nagrała kiedyś to, co mówiłem do siebie i wrzuciła do maszyny. Zostałem oceniony na “6”, uznano mnie za cudowne dziecko i odtąd już zawsze musiałem wymyślać bajki, żeby podreperować rodzinny budżet. Od kilku lat w zasadzie utrzymuję się z pisania, nie umiem inaczej pracować. Jednak zawsze była we mnie chęć, by porównać to co robię z twórczością innych, niestety nie mamy żadnych środowisk twórczych ani miejsc gdzie spotykaliby się malarze czy pisarze. I nikt nie mówi o tym, co sam robi, tworzenie jest wręcz tematem tabu, o tym się nie mówi, nie rozmawia. Odkąd wprowadzono maszyny oceniające, a było to wtedy, gdy nie umiałem jeszcze mówić, życie towarzyskie nieomal zanikło. Nie ma miejsc, w których wystawiano by na widok publiczny obrazy, bądź wypożyczano książki. Ja sam, do pewnego dnia nigdy nie widziałem książki - to znaczy takiej książki do czytania, nie do nauki, gdyż w szkole nie uczono nas dawnej literatury, po to by nie hamować naszego naturalnego rozwoju w tej dziedzinie. Wszystkich technik tworzenia dzieł artystycznych można się było jednak nauczyć na własną rękę z przystępnych komputerowych poradników. Zawsze poszukiwałem owych legendarnych starych dzieł, aż wreszcie kiedyś poznałem przypadkiem pewnego starego człowieka - nie miałem nic do roboty, więc spędziłem z nim pół dnia słuchając jego opowieści o dawnych czasach . Po kilku dniach spotkaliśmy się po raz drugi, wtedy starzec zaprosił mnie do siebie. Miał w domu dziesiątki książek, same najdoskonalsze dzieła. Przeczytał je już wiele razy i odczytywał wciąż od nowa. Sam nigdy nie pisał - powiedział, że byłoby mu wstyd przed starymi mistrzami. Nie rozumiałem tego, miałem dotąd do czynienia tylko z oceną wystawianą przez maszynę! Od tego dnia przychodziłem do starego człowieka codziennie, czytałem książki i powoli zaczynałem rozumieć dlaczego sam nigdy nie mogłem przekroczyć pewnej granicy. Gdy przyszedłem pewnego dnia, znalazłem staruszka nieżywego w swoim fotelu. W testamencie podarował mi wszystkie swoje książki.

Wtedy wpadła mi do głowy iście diabelska myśl - dlaczego by nie sprawdzić, czy maszyna rozpozna stare dzieło w nowej szacie? Wybrałem na chybił trafił jedną z książek, poddałem ją odpowiedniej przeróbce to znaczy zachowałem fabułę i nastrój pomijając nieistotne szczegóły, zmieniając nazwiska i niektóre realia. Po wrzuceniu do maszyny otrzymałem "siódemkę". Odtąd żyłem z uwspółcześniania starych dzieł, celowo wybierałem utwory o mniejszej, jak mi się wydawało wartości. Chciałem nauczyć się robić to dobrze, bardzo dobrze, przygotowywałem bowiem wielką rzecz. Wybrałem coś, co wydawało mi się najdoskonalsze ze wszystkich przeczytanych książek. Był to dramat o księciu, żyjącym na samotnej wyspie, była tam też jego córka, a także duch i fantastyczna bestia. Na końcu okazywało się, że wszystko to było czymś w rodzaju snu. Przerobiłem wszystko tak, by nie było znać, że dzieło to należy do zupełnie innej epoki, innego świata. Nad ranem, z drżącym sercem pobiegłem do maszyny, cały ten dzień spędziłem jak w gorączce. Wieczorem poszedłem sprawdzić wynik - “9”!!! - maszyna, jak zwykle w takich wypadkach gratulowała inwencji i zachęcała do dalszej, owocnej pracy. Zrozumiałem, że dla maszyny nic nie jest doskonałe - może to wina mojej nędznej przeróbki? - pocieszałem się, ale wiedziałem, że to nieprawda. Nie ma doskonałych słów, dźwięków ani obrazów. Są tylko dobre i lepsze. Nie ma takich, po których można by już przestać tworzyć. Można tylko porzucić to wszystko. Wziąłem pieniądze i poszedłem upić się do nieprzytomności. Chyba spalę te wszystkie książki, albo nie, raczej nie - pewnie dam je komuś - albo po prostu zostawię gdzieś na ulicy skąd zabiorą je rano śmieciarze. Równie dobrze mogę przecież pisać to, co przychodzi mi do głowy! Nie muszę niczego przerabiać, dosyć mam tych parszywych staroci! W końcu jestem człowiekiem swoich czasów - to pewne - cenię swoje prawo do absolutnie wolnej twórczości - skoro już wytrzeźwiałem, usiadłem i zabrałem się do pisania tej historii.

 

KSIĘGA NIEURODZAJU (Degenesis)

  • -  czyli próba ponownej interpretacji historii pewnego gatunku, opowiedziana naiwnie

Na początku wszystkie stworzenia mówiły. Wszystkie niedawno wyłonione z mroku istoty przekazywały sobie słowa. Były to wiadomości o tym, w którą stronę można pójść, co można tam spotkać i jak trzeba się przygotować do wyprawy. Kwestia kierunku była najistotniejsza w nowym świecie. We wszystkie strony podążały setki i tysiące małych okruchów życia. Ich bagaż, ich możliwość i zarazem przeklęte obciążenie stanowiły: ruch i głos. podbój rozgrywał się na wszystkich piętrach, żyjątka rozpełzały się po ziemi, ale także drążyły mulistą jeszcze glebę, inne znowu próbowały wznosić się nad ziemię. Rozmnażały się szybko i szybko też doskonaliły umiejętności porozumiewania się. W szarej pustce, gdy nad wilgotną, parującą skorupą unosiła się żółto-mleczna mgła słychać było nieustanny chrobot, a potem dreptanie pierwszych odnóży. Na ten wielokrotnie złożony rytm nakładała się polifonia tysięcy głosów wysokich i niskich, przyjemnych dla ucha i zdecydowanie brzydkich. Czas mijał i już widać było zarysy nowego świata. Stworzenia, które na początku przypominały oderwane fragmenty mulistej ziemi, teraz dochodziły już do formy najbardziej odpowiedniej dla swego trybu życia. Pojawiły się lśniące łuski, szorstka sierść i lekkie uskrzydlone szkielety. Klimat także znalazł właściwy rytm, następowały po sobie zimy i wiosny, pory suche i deszczowe. Wszystko było już opanowane i rozdzielone. Życie walczyło z oporną materią i dochodziło do zgody z nią. Coś jednak było nie w porządku - odmienny tryb życia spowodował, że coraz trudniej było się porozumieć. Głosy wydobywające się z tak odmiennych gardzieli zbytnio się różniły. Pod wodą i w powietrzu powstawały słowa zupełnie niezrozumiałe na ziemi. Wreszcie wielka rada wszystkich stworzeń mająca siedzibę w pięknym ogrodzie na wschodzie uznała że trzeba już położyć kres chaosowi znaków. Porzucono więc stare sposoby komunikacji, a na ich miejsce wprowadzono porozumiewanie bezpośrednie - myśl miała być odtąd przekazywana wprost z umysłu do umysłu. Spowodowało to wielką zmianę w treści informacji - były one teraz o wiele bardziej zwięzłe, wyraźne i jednoznaczne - były sygnałami, które miały znaczenie przede wszystkim praktyczne. Przyswojenie zasad nowego systemu musiało trwać jakiś czas toteż wszyscy przystąpili do intensywnych ćwiczeń.

Było jednak pewne stworzenie, dla którego zmiany przyjęte entuzjastycznie przez wszystkich stały się źródłem nieskończonej udręki - przedstawiciele rodziny małp zawsze sprawiali kłopoty sąsiadom przez swoją niezwykłą ruchliwość i zwyczaj interesowania się wszystkim co ogół uważał za zupełnie pozbawione znaczenia. W czasie Wielkiej Rady cała rodzina małp przebywała bardzo daleko w jakichś niezwykle ważnych sprawach, a gdy jej wysłannicy dotarli wreszcie do ogrodu narad, gdzie uczono się nowego sposobu porozumiewania, nikt nie miał ochoty wyjaśniać im wszystkiego od początku. Niektóre spośród małp pozostały na miejscu i drogą żmudnych ćwiczeń powoli doskonaliły się w nowej sztuce. Druga grupa postanowiła wracać do siebie licząc na to, że wszystko jakoś się wyjaśni i w końcu wszyscy powrócą do starych zwyczajów. Stało się jednak inaczej - nigdy już żadne inne stworzenie nie miało używać słów. Po powrocie wysłanników wszystkie rodziny zmieniły sposób komunikacji, organy mowy powoli zaczęły zanikać, zastępowały je narządy odbierające i wysyłające subtelną energię mentalną.

Spowodowało to coraz większe osamotnienie tych kilku małpich szczepów - nie były one już zapraszane na wspólne wyprawy, nikt nie utrzymywał z nimi zwykłych kontaktów towarzyskich. Zamknięte na własnym terytorium, pozbawione ożywczych bodźców z zewnątrz coraz częściej popadały w zgryzotę. Efektem fizycznym tych przemian wewnętrznych było wypadanie włosów. Ciała tych wiecznie smutnych stworów wyglądały naprawdę żałośnie: nagie, narażone na działanie deszczu i słońca, zmuszone były szukać schronienia w szczelinach skał, w jaskiniach, w miejscach ciemnych i wilgotnych, których unikały inne stworzenia. Zamknięte w swoich schronieniach utraciły naturalną swobodę poruszania, a ich ciała stawały się coraz bardziej ociężałe. Każda działalność, którą podejmowały była wykonywana w grupie, nikt z nich nie umiał być sam. Język, który na zawsze stanął pomiędzy wygnanym plemieniem a otaczającym światem podsunął im wtedy pewien pomysł, który stał się początkiem nowej epoki w dziejach. Zauważyli mianowicie, że podobnie jak słowo może zastąpić rzecz, tak też jedna rzecz może zastąpić inną - tak powstały pierwsze narzędzia. Na początku w plemieniu zapanowała euforia, nie trwało to jednak długo. Władza, która z początku dała im ogromną przewagę nad innymi gatunkami szybko zamieniła się w prawdziwe przekleństwo. Człowiek - gdyż tak należy już go nazwać zaczął mnożyć narzędzia w nieskończoność. W jaskiniach poniewierały się setki niepotrzebnych, a wciąż ulepszanych przedmiotów. Narzędzia wespół z językiem na dobre zapanowały nad ludźmi. W tym właśnie okresie nastąpił fakt, który przypieczętował ostateczne rozstanie ich plemienia z dawnym światem. Pewnego dnia grupa ludzi przyniosła ze sobą do jaskini ogień. Odtąd człowiek nie bał się już zimna, ale wbrew temu co można by sądzić, jego strach przed ciemnością wzrósł niepomiernie. Ludzie dawno już utracili zdolność widzenia w ciemnościach, należącą do przywilejów ich dawnych towarzyszy. Odkąd zamieszkali w jaskiniach noce stały się dla nich nieustannym oczekiwaniem na nikłe światło świtu ukazujące się u wejścia do skalnej szczeliny. A i ta radość była odebrana tym z nich, którzy ze względu na choroby zmuszeni byli pozostawać stale wewnątrz. Kiedy więc oswojono ogień, nastąpiła sytuacja podobna jak z językiem i narzędziami - coś, co mogło uchodzić za pozorną korzyść pociągnęło za sobą jeszcze większe zniewolenie. Cienie, które dotąd w księżycowe noce, czyhały na zewnątrz jaskini, wtargnęły teraz w sam środek twierdzy człowieka. Strach, będący dotychczas bezosobową siłą, zyskał postać zamkniętą w plamach mroku poruszających się po ścianach. Ten fakt spowodował jeszcze większe szaleństwo języka: miał on teraz nowe zadanie - zaklinać zjawy, które ogień wciąż na nowo wydobywał z mroku. Sztuczne światło nie rozjaśniło więc niczego. I tak już pozostało, z czasem (bo poczucie czasu stało się najważniejszym elementem ludzkiego świata) człowiek wybudował sobie jaskinie z betonu i stali, ale w sprawie światła i ciemności niewiele się zmieniło. W wielkich miastach trwa wieczny dzień, a ludzie niespokojnie przewracają się w łóżkach czując gdzieś daleko za szybami wpatrzone w siebie z uwagą bystre oczy dawnych pobratymców. Podbój świata - cel wypełniany tak skutecznie dzięki coraz to nowym narzędziom i powód największej dumy człowieka - jest wprawdzie do dziś dnia najważniejszy, ale od samego początku zajmują go też inne kwestie - czasem wprawdzie wypiera się ich lub usiłuje o nich zapomnieć., jednak one wracają, zawsze wracają. Zaczęło się to tak dawno, że nikt już nie wie kiedy i od czego. Na początku wszystkie stworzenia żyły jakby w dwu rzeczywistościach - jednej za dnia, i w drugiej - nocnej, podczas snu. Żadne ze stworzeń nie uważało jednej z nich za lepszą, czy bardziej prawdziwą od drugiej. Człowiek pochłonięty podbojem świata, nie mogąc praktycznie wykorzystać snów uznał je za czczy bełkot uśpionego umysłu. Wtedy senne mary zaczęły go prześladować na jawie, i człowiek zaczął tworzyć sztukę - powstały pierwsze rysunki, opowiedziano pierwsze mity. Człowiek, oddzielony od świata swoim językiem, zachował jednak mgliste wspomnienie, a może przeczucie, może na krótką chwilę uchwytne wrażenie jedności ze wszystkim co istnieje. Połączył to pozaczasowe doznanie z wyobrażeniem stanu bycia pierwotniejszego niż jego własny. Wizerunki jego dawnych towarzyszy, od których tak bardzo już się oddalił, ich zjawy, zaczęły nawiedzać go w snach - a więc uznał zwierzęta za przewodników w tym wewnętrznym świecie. Zaczął tworzyć ich podobizny, stał lub klęczał przed tymi posągami prosząc o pomoc bądź o radę. Nic takiego oczywiście nie mogło się stać, kamienne lub drewniane figury trwały w martwym milczeniu. Kiedy te wysiłki okazały się daremne, rozdrażnieni zwolennicy różnych bożyszcz zaczęli prowadzić ze sobą walki. Gdy i to do niczego nie doprowadziło ludzie rozpoczęli pierwsze polowania na zwierzęta, po to by zdobyć ich siłę i wiedzę, po to by choć trochę stać się podobnym do nich. Potem zwierzęta poszły w ślady człowieka, i tak przemoc wtargnęła do ogrodu świata. Odtąd zaczęło się nieustanne polowanie jednych gatunków na inne. Wreszcie wśród ludzi rozeszła się wieść, że istnieje gdzieś plemię, które nie czci już bóstw zwierzęcych, zaś na ich miejscu umieszcza coś w rodzaju człowieka doskonałego. Co więcej, plemię to zaprzestało nawet tworzenia wizerunków owej postaci, co w mniemaniu ich nadawało jej szczególną moc. Tak człowiek i jego umysł tworzący znaki sam stanął na najwyższym piedestale. Myśl - skomplikowana z natury, teraz plątała się jeszcze bardziej. Język - początkowo wspólny dla wszystkich ludzi rozgałęział się i rozrastał w tysiące odmian, wciąż zmieniał się w czasie - do tego stopnia, że dwa pokolenia nie bardzo mogły się już ze sobą porozumieć. Wieloznaczność języka powodowała wciąż nowe konflikty. Bolesna świadomość całkowitej odrębności i przemijania w czasie była przyczyną nieustającego smutku, tym głębszego, im bardziej człowiek był świadomy siebie. Żeby zapewnić sobie jakąś, iluzoryczną choćby, nieśmiertelność, człowiek wynalazł sposób przekazywania swojej myśli w czasie - pismo. Od tej pory rozpoczęło się ciągłe komentowanie, odczytywanie i tłumaczenie myśli innych ludzi z odległych krajów i z zamierzchłej przeszłości. Teraz nawet i w tej dziedzinie człowiek był całkowicie zdany na innych, dawni bracia człowieka, o pokrewieństwie z którymi na próżno usiłował zapomnieć, wywodząc swoje pochodzenie od jakichś nad-ludzi pochodzących z kosmosu, czy też z bliżej nieokreślonego "nieba", przejęli częściowo jego zwyczaje posuwając się nawet do tworzenia pseudo-społeczeństw. Jednak wpływ ten nie jest zbyt wielki, większość zwierząt ze zdziwieniem, a nierzadko i ze zgrozą obserwuje obyczaje ludzi - na przykład nieustające zakłopotanie budzi brak jakiejś logicznej organizacji życia seksualnego w tym plemieniu - to znaczy brak przeznaczonego specjalnie dla tych spraw czasu. Zwierzęta przychylają się do twierdzenia, że degeneracja ludzi została spowodowana przez coś w rodzaju choroby psychicznej - za najbardziej charakterystyczny objaw tego szaleństwa uznawane jest bezlitosne i niepodzielne panowanie języka. Niezależnie od tego jak jest naprawdę, świat zwierząt obserwuje ludzi z wielką uwagą - jednym ze sposobów jest utrzymywanie olbrzymiej liczby specjalnych agentów takich jak koty i psy - które na dodatek żyją na koszt człowieka - co doskonale świadczy o sprawności tego systemu. Od czasu do czasu Wielka Rada Stworzeń podejmuje działania mające na celu powstrzymanie człowieka - zwłaszcza wtedy, gdy jego zabawy stają się zbyt niebezpieczne dla innych gatunków. Nagłe wybuchy epidemii uświadamiają wówczas człowiekowi, że mimo wszystko należy do tego samego świata, co rośliny i zwierzęta. Wtedy dopiero rozumie naprawdę, że sztuczne światło, które miało bronić go przed nocą - tą na zewnątrz, i tą drugą - w nim samym, jest raczej smutnym dowodem błędu niż znakiem potęgi Króla Stworzenia.

(napisano przy świetle księżyca)

 

SZALEŃCY

Wojna trwała już od roku. Było to duże, znaczące miasto, ale położone szczęśliwie z dala od bezpośrednich działań wojennych. Na samym początku walk - trochę na postrach, a trochę dla przykładu - zbombardowano parę ulic na przedmieściach, jednak samo zabytkowe centrum pozostało nienaruszone. W jakiś miesiąc później armia okupacyjna zajęła miasto w ciągu dwóch dni, praktycznie bez walki.

Mieszkał tu od urodzenia, przy jednej z cichych, spokojnych uliczek. Pomimo wojny i umundurowanych młodych ludzi na ulicach zachowywał spokój - nic go to nie obchodziło, starał się żyć tak jak dawniej. Tamci walczyli ze sobą i ginęli za swoje przekonania i przesądy, których on nie posiadał, nie było niczego, co mogłoby go porwać a potem zniszczyć, a w przypadek nie wierzył. Chodził więc spokojnie po ulicach nie bojąc się wcale, że zostanie schwytany w jakiejś łapance i zmuszony do niewolniczej pracy, albo rozstrzelany w odwecie za jakiś zamach. W całym tym rozgardiaszu zachowywał spokój, chociaż od pewnego czasu czuł, że nie powinien tu dłużej pozostawać - nawet w tym pozornie tak bezpiecznym mieście. Jeszcze przed wojną znajomy lekarz zaproponował mu pobyt w miejscowym szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych (dla przeczekania wojny, która jak mniemano powszechnie powinna się skończyć już niedługo). Miał to być też dla niego wspaniały eksperyment - w końcu tak bardzo był zainteresowany naturą ludzką w jej najbardziej skrajnych przejawach! Teraz uznał, że być może to miejsce stanie się azylem jakiego poszukiwał. Z pewnym trudem odnalazł lekarza. Otrzymał zapewnienie, że już niedługo - na wiosnę będzie mógł udać się do szpitala. Był Nowy Rok, ostatnie trzy miesiące spędził obserwując z rosnącym przerażeniem to, co się wokół niego działo. Zagrożenie, z początku ignorowane, poddawane w wątpliwość, a nawet wyśmiewane zaczęło stawać się z dnia na dzień bardziej realne. Pojawił się silny ruch oporu, organizowano zamachy, wciąż wybuchały bomby, wprowadzono godzinę policyjną. Co parę dni na rogach głównych ulic można było zobaczyć ciała powieszonych ludzi. Nie mógł już chodzić na swoje ulubione nocne spacery po mieście. Nie czuł żadnego żalu, kiedy nadszedł dzień wyjazdu. Nie żegnał się z nikim ze znajomych, bo lepiej było, żeby nikt nie wiedział gdzie on się znajduje. Szpital znajdował się właściwie na przedmieściach jego miasta, około dziesięć kilometrów od centrum, ale on nigdy jeszcze nie jechał w tamtą stronę, nie był jednak specjalnie zaskoczony - ot, takie sobie, zwykłe przedmieście. Wielu ludzi oczekujących na przystankach na rzadko tu kursujące autobusy, nędzne domki obok bogatych willi. Gdy dotarli do miejsca przeznaczenia przypomniał sobie coś, co kiedyś opowiadał mu ten znajomy lekarz. Szpital - to nie był jeden budynek, ani też kompleks połączonych ze sobą budynków - na dużej przestrzeni ograniczonej dość wysokim murem rozrzuconych było bardzo wiele niewielkich pawilonów - takich domków mieszczących zwykle kilku do kilkunastu pacjentów, to było takie małe wyizolowane miasteczko, przypominające raczej klasztor niż szpital. Aż trudno było uwierzyć, że dwieście metrów stąd znajdowało się zwykłe robotnicze przedmieście, bo ludzie z przedmieść prawie wcale nie pojawiali się na terenie szpitala, wysoko wykwalifikowany personel mieszkał w osobnych budynkach wewnątrz murów.

Początkowe formalności - jak zwykle wszystkie formalności - zirytowały go, zaraz po przyjeździe został zbadany przez komisję lekarską, oczywiście wszystko było wcześniej załatwione, ale tak należało, było to konieczne, bo inaczej nie mógłby się tutaj znaleźć, należało wypełnić kartę choroby, spisać protokół badań i zrobić wiele innych podobnych rzeczy - musiał odpowiedzieć na cały szereg idiotycznych pytań. Lekarze zadawali pytania o to, jak wcześniej żył, co robił, czym się zajmował, ale on wiedział, że doskonale znają odpowiedzi - miał wrażenie, że jedynie poszukują interpretacji. Pomyślał, że przypomina to egipski Sąd Umarłych. Otrzymał miejsce w jednym z pawilonów, razem z chorymi nerwowo - ludźmi raczej wytrąconymi z równowagi niż prawdziwymi szaleńcami. Był wśród nich jeden kasjer i jeden ksiądz. Poza tym same nieciekawe postaci. Razem dwanaście osób. Trochę z ciekawości, a trochę dla pozoru brał udział w różnych formach zbiorowej terapii jakie prowadzono w szpitalu. Szybko też zaprzyjaźnił się z lekarzami, z którymi prowadził długie rozmowy podczas nocnych dyżurów. Jako jedyny pacjent miał klucze do swojego oddziału, mógł wychodzić i wracać kiedy mu się podobało. Chodził więc na nocne spacery na przedmieścia. Pomimo godziny policyjnej, tu, tak daleko od centrum prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś zabłąkanego patrolu było praktycznie żadne. Te spacery były o wiele ciekawsze, bardziej ekscytujące, niż chodzenie po mieście, bo zapuszczał się w uliczki i dróżki starych przedmieść, tak poplątane, że musiał dobrze uważać, by zdążyć wrócić przed świtem - było lepiej powrócić przed obudzeniem się innych pacjentów. Przedmieścia pełne były dziwnych, tajemniczych miejsc, odnalazł tam jakiś masowy grób z poprzedniego wieku - napis umieszczony na ogromnym metalowym krzyżu głosił, że niemal cała wioska wymarła wtedy na cholerę. Innym upiornym miejscem był stary cmentarz - jakby stworzony po to, by kręcić tam filmy grozy. Kaplica cmentarna była w rozsypce, a miejscowi chuligani pokryli jej ściany nieprzyzwoitymi napisami i rysunkami. Wędrował tak nocami w ciepłym rozleniwiającym mroku. Kwiecień i maj były bardzo ciepłe, a teraz na dobre już panowało upalne lato. Tutaj nie czuło się zupełnie, że gdzieś tam jest wojna. Raz tylko, w środku nocy zauważył przejeżdżający na motocyklu patrol, schował się w rowie i poczekał aż przejadą. Podczas jednego ze spacerów, gdy powietrze na dworze było nie do wytrzymania gorące, spotkał spacerującą podobnie jak on młodą kobietę. Sytuacja była tak dziwna, że postanowił podejść do dziewczyny. Nie zdziwiła się. Wcale się nie bała kiedy się do niej odezwał. Jak się okazało była jeszcze młodsza niż mu się z początku wydawało. Mieszkała we wsi, z rodzicami, nie miała męża. Nie powiedziała mu swojego imienia ani wtedy, ani nigdy potem. Umówili się następnego dnia, w tym samym miejscu. Opowiadał jej różne historie, prawdziwe albo wymyślone już tak dawno, że wydawały mu się prawdziwe. Ona nie opowiadała nic. W czasie jednego z takich spotkań spadł ulewny deszcz, i musieli poszukać schronienia w wielkiej pełnej świeżego siana stodole. Tam kochali się po raz pierwszy. Odtąd co parę dni, a raczej co parę nocy spotykali się tam, albo gdzieś na polach, gdzie stały jeszcze nie zwiezione stogi. Było to nawet przyjemniejsze, bardziej niezwykłe, leżeć nago w pustych ciemnych polach, w świetle księżyca, albo w całkowitym, gęstym mroku. Pewnego razu zaprowadziła go w jeszcze jedno dziwne miejsce, które wprawdzie widział już wcześniej wiele razy, ale zawsze z daleka. Był to wysoki na około półtora metra pagórek pośród pól przez swoją regularność wyglądający na dzieło rąk ludzkich. Zapytała czy wie co to jest. Kiedy zaprzeczył, powiedziała że nikt nie jest do końca pewny co to jest - jej znane są dwie wersje odpowiedzi: według jednej z nich wzniesienie było zasypanym kiedyś wysypiskiem śmieci, według drugiej zaś- opowiadanej w okolicy dzieciom - był to kurhan kryjący ciało jakiegoś tatarskiego wodza z czasów najazdów tych koczowników na miasto. Bardzo mu się spodobała ta bzdurna historyjka. Widział w niej zarazem śmieszność i wzniosłość - paradoks - który doprawdy zawsze uwielbiał. Tak upływały letnie miesiące. W szpitalu życie toczyło się zawsze tym samym, leniwym, ustalonym raz na zawsze i aż nierzeczywistym rytmem.

Podczas dziennych przechadzek po terenie szpitala poznawał coraz więcej ciekawych ludzi. Najdziwniejszego z nich personel nazywał “Prorokiem”- był to mężczyzna około czterdziestoletni, o płonących oczach i osobliwych poglądach kosmogonicznych. Twierdził, że jest jedynym prawdziwym bogiem, stworzycielem nieba i ziemi, co więcej - potrafił szczegółowo opowiedzieć dzieje owego stworzenia - mianowicie, jak twierdził - wszystko co istniało było jego własną kupą przemienioną w materię o tysiącach barw, zapachów, smaków i kształtów. Jednak - jak uważał - gdyby ludzie posiadali wzrok czysty, nie zaćmiony sennym złudami dostrzegliby we wszystkim jedno - to znaczy owo Kosmiczne Gówno. Wcześniej czy później wszystko miało powrócić do postaci pierwotnej - jego kupy, także on sam - to znaczy jego kształt fizyczny. Subtelności tej nauki były zamknięte przed rzeszami prostych wariatów, niestety - bo mogliby stanowić wielką siłę.

Powoli, kocim krokiem zaczęła się zbliżać jesień, widać to było po tumanach mgły unoszących się wieczorem nad polami. Czuć ją było w zapachu wieczornych ognisk. Wtedy kobieta przestała przychodzić. Nie szukał jej, zresztą nawet gdyby chciał to zrobić to nie miał jak? - nie znał przecież nawet jej imienia.

Z początkiem jesieni do szpitala przydzielono dwóch wojskowych lekarzy, a także wymieniono część personelu. Teraz oni stanowili władzę w szpitalu. Zakazali spacerów poobiednich i mnóstwa innych rzeczy, które dotąd sprawiały że miejsce to stanowiło prawdziwe schronienie w tym czasie gwałtu i zbiorowego obłędu. Od lekarzy wiedział dobrze co dzieje się w mieście: szalał terror, na każdym rogu stały szubienice. Wszystko powoli zmierzało ku końcowi, pacjenci - ci ludzie nadwrażliwi czuli to doskonale, nikt jednak nie przypuszczał jaki może być ów koniec. Najpierw pojawiła się plotka, podejrzenie, które później potwierdził personel szpitala: najeźdźcy wykorzystywali pacjentów do przeprowadzania różnych pseudo-medycznych eksperymentów! Kilku ciężko chorych zniknęło w niewiadomy sposób. W nocy na teren szpitala zajeżdżały opancerzone samochody armii okupacyjnej. Wiedział już, że to przed czym próbował uciec dopadło go teraz ze zdwojoną siłą. Wszystko było wprawdzie skazane na porażkę, ale postanowił jednak coś zrobić. Wybrał kilku rozsądniejszych, bardziej komunikatywnych towarzyszy i wytłumaczył im co się dzieje. Potem wciągnął do spisku kilku pielęgniarzy, tych których nie udało mu się namówić nie musiał się specjalnie obawiać, bo to co mówił brali po prostu za zwykłe bredzenie wariata. Po to by zwerbować kilku chorych musiał przed nimi roztoczyć wizję zbawienia dzięki nowej wierze głoszonej przez Proroka. Pewnego listopadowego dnia wszystko było gotowe. W nocy długo przewracał się na łóżku, nie mogąc zasnąć, miał jeszcze czas żeby uciec, tylko dokąd uciekać? I po co? Rano nastąpił atak: kilkunastu ludzi uzbrojonych w laski, pałki i zaostrzone kije zaatakowało stanowisko wojskowych, z których trzech zabito na miejscu, a jeden ledwo przeżył, resztę wzięto do niewoli. Po niewątpliwym zwycięstwie należało pomyśleć o przyszłości, euforia trwała przez cały następny dzień i całą noc, we wszystkich pawilonach śpiewano i tańczono do świtu. Próbował namówić tych nieco bardziej przytomnych towarzyszy, żeby spróbowali uciekać - gdzie się da, po prostu przed siebie, na oślep, ale oni nie chcieli, woleli zostać na miejscu i czekać - jakby od tego co zrobili miały zależeć losy całej wojny! Nie chciał teraz odchodzić, teraz już zupełnie nie miałoby to sensu, postanowił zostać z nimi, i czekać.

Następnego dnia rano przed szpitalem stanęły dwie opancerzone ciężarówki. Wysiadło z nich ponad trzydziestu uzbrojonych żandarmów. Krótki opór nie zdał się na nic. Szaleńców po kolei wyciągano z kryjówek i wiązano dwójkami. On znalazł się w jednej parze z Prorokiem - cóż za groteskowa nobilitacja - pomyślał. Po paru godzinach, jednego z ostatnich dni jesieni, długi pochód kilkudziesięciu postaci skierował się w stronę starego cmentarza. Spoglądał za siebie, na oddalające się budynki, i teraz wreszcie zrozumiał, dlaczego przez cały czas, od pierwszego dnia tutaj spędzonego, czuł się tu obserwowany - na drzewach przy alejkach pomiędzy pawilonami gnieździły się gawrony - setki i tysiące czarnych gawronów - widział je przecież od początku, nigdy w życiu nie widział tylu gawronów, ale widząc, jednocześnie nie dopuszczał do świadomości faktu, że to właśnie one go obserwują. Wielu pacjentów bało się gawronów , nawet niektórzy lekarze domagali się wytępienia tych ptaków, bo jakoby ich złowrogi głos miał niweczyć wpływ najdoskonalszych nawet metod terapii. On natomiast bardzo je lubił - te czarne ptaszyska prześladowane przez wszystkich, nie lubiane przez nikogo. Zawsze o zmierzchu, kiedy wracały by spać na drzewach, które rosły na terenie szpitala, niebo stawało się niemal czarne od ich skrzydeł. Teraz czuł na sobie ich oczy - małe ciemne punkciki. Teraz wszystko to będzie tylko ich, będą mieszkać w opuszczonych pawilonach - jeśli oczywiście tamci nie pozbędą się ich również, co było bardzo prawdopodobne - w końcu nienawidzili przecież wszystkiego co senne, ciemne i chore. Pochód złożony ze związanych ludzi, ludzi w mundurach i psów trzymanych na długich smyczach szedł powoli szeroką cmentarną aleją w zimnym, ostrym powietrzu. Niektórzy szaleńcy podskakiwali jak dzieci i próbowali bawić się z psami, które na moment - zdezorientowane - traciły swoją diabelską postać i wydawane chrapliwym, gardłowym głosem rozkazy, ani nawet mocne kopniaki nic nie mogły na to poradzić. Niedługo miał skończyć się dziewiąty miesiąc jego pobytu w tym miejscu.... Od rana wiał silny, ostry wiatr, który unosił w zamglonym powietrzu kolorowe, jesienne liście. Na starym wiejskim cmentarzu nie było już prawie widać nagrobków - tylko gdzieniegdzie zbutwiałe, drewniane krzyże - wszystko pokrywała trawa, nikogo nie pochowano tu już od wielu lat. Zaprowadzono ich w głąb cmentarza. Czekał tam wielki, świeżo wykopany dół. Oficer, który wydawał rozkazy powiedział coś bardzo szybko. Żołnierze ustawili szaleńców nad brzegiem dołu, popychając ich lufami karabinów. Odwrócił się, i przez łzy zobaczył jak podrywane przez wiatr opadłe liście jeden po drugim wpadają do mogiły. Potem usłyszał jeszcze krótką komendę, serię z karabinów maszynowych i krzyk....

W tym samym momencie zerwał się bardzo silny podmuch wiatru, który jakby przez cały czas trwał w ukryciu, przyczajony aż do tej chwili, i oprawcy zobaczyli unoszące się w powietrze okrwawione ciała. Gdzieś spoza ściany wiatru słychać było głupkowaty śmiech wariatów, prawdziwe kaskady śmiechu, żołnierze jak rażeni piorunem upadli na mokrą ziemię, i zobaczyli jak dół coraz bardziej wypełnia się opadłymi liśćmi. To było jak podarunek odchodzącej jesieni, okrywającej przed zasłużonym odpoczynkiem swoich obłąkanych wyznawców. Dopiero następnego dnia zakopano twarde, zamarznięte na kość ciała. Wedle miejscowego podania, w wietrzne dni końca jesieni w okolicach starego cmentarza można usłyszeć unoszący się nad sennymi, zamglonymi polami śmiech szaleńców - można usłyszeć, to znaczy, że ten kto chce - może go usłyszeć...

 

 

 

SIECI JESIENNE

“....w głębi ciemnego znalazłem się lasu....”
Dante Alighieri

Popołudnie we wrześniu. Co może się stać w taki dzień? - pomyślał, wstając jak zwykle około drugiej po południu. Cała duszna, nieprzespana noc była już za nim, a do następnej było jeszcze daleko. Sam w tym wielkim domu - gdyby nagle umarł, to mógłby leżeć na podłodze i gnić przez kilka dni. Czasem bawiła go myśl, by kazać się zakopać pod podłogą tego domu, i niechby potem ktoś tam mieszkał - w domu z trupem – “synku, bądź grzeczny, bo pan wstanie i cię zabierze”. Zjadł śniadanie i usiłował czymś się zająć, próbował słuchać muzyki, potem trochę brzdąkał na fortepianie, próbował też czytać, ale nic z tego nie wychodziło. Wtedy przypomniał sobie, że w takie dni wczesnej jesieni bardzo piękne są lasy, zielono-rude, na wpół już umarłe. Wsiadł do samochodu i zaczął bawić się w stary sposób - skręcając na chybił trafił raz w tę, raz w następną ulicę. Po dwudziestu minutach dojechał do miejsca, skąd rozciągał się widok na las, który znał kiedyś, dawno temu. Zaraz za tym lasem znajdowało się miejsce, w którym spędził pierwszych dwadzieścia lat życia, potem, po wielu podróżach osiadł w mieście, w miejscu gdzie zawsze pragnął mieszkać - po drugiej stronie rzeki. Wszystko się spełniło - jak w śnie. Zatrzasnął drzwiczki, zbiegł zboczem w późno popołudniowym słońcu, poczuł się znowu jak dawniej - tylko kiedy to było? - kiedy mógł tak lekko zbiegać zboczem wzgórza, nie mógł sobie przypomnieć podobnej sytuacji. Szedł teraz szeroką łąką prowadzącą do lasu. W pewnej chwili usłyszał strzał, odwrócił się, w pewnej odległości, około dwa kilometry dalej szli dwaj myśliwi i pies. Gdy przychodził tu w dzieciństwie bał się, by myśliwi nie wzięli jego głowy wystającej z krzaków za ptaka - widział swoje ciało w pysku monstrualnie wielkiego psa - ciągnięte za nogi, wleczone po ziemi - z dziurami od śrutu w piersiach. Tak, to już jesień, sezon na bażanty. Nie czuł się najlepiej, serce goniące resztką sił dawało znać o sobie. Dotknął ręką lewej strony ciała. Na wzgórzu pokazali się jacyś ludzie - chciał uniknąć spotkań z ludźmi, w końcu dlatego tutaj przyjechał. Udało mu się ich wyminąć, ale nie na długo - pomyślał - drogi wszystkich ludzi przecinają się przynajmniej raz, zwłaszcza na tak małej przestrzeni. Po chwili uświadomił sobie, że jest przecież niedziela i będzie często spotykał spacerujące pary zakochanych, dostojne rodziny i samotnych grzybiarzy korzystających z pięknej pogody. W pewnej chwili zatrzymał się i oparł o drzewo, głowę zakryły mu nachylone gałęzie, liście, miał już tego dość, chciał wracać, powoli jego spacer zaczął się zamieniać w ucieczkę, czuł że bezprawnie wkroczył do królestwa natury, żywej materii, ruchliwej, nachalnej, której praw nie znał ani też nigdy nie chciał poznać. Zamknął oczy, a potem je otworzył, potem zamknął ponownie zaciskając powieki aż do bólu. Słońce za chmurami i drzewa - wolał jednak oglądać to na pocztówkach z wakacji - ach! cóż za podniosły widok! Szedł dalej w głąb lasu, i w pewnej chwili omal nie wpadł na całującą się namiętnie parę - ogólne zdumienie, potem uśmiech kobiety - nici między naszymi oczami, pomiędzy oczami wszystkich są niewidzialne nici, tajemne sprzysiężenie wszystkich przeciwko wszystkim - pomyślał, zawsze chciał się odwrócić, nie brać udziału w grze, i zawsze wpadał na czyjeś oczy, albo czyjeś zachłanne, chwytające ręce. Zauważył, że ludzie nie zapuszczają się w głąb lasu, pozostają raczej na obrzeżach - siedzą, leżą, piją, śpią - ot, leniwe popołudnie na przedmieściach w ciepły, wczesnojesienny dzień. Zatrzymał się przed płożącymi się jeżynami. Spróbował odnaleźć smak z dzieciństwa, im głębiej sięgnąć, tym więcej wielkich, czarnych, tryskających sokiem owoców, ale i tym bardziej trzeba było się pokłuć, żeby się do nich dostać. PO chwili dał sobie z tym spokój - swoją drogą to ciekawe, co czekałoby szaleńca, który sięgnąłby jeszcze głębiej? Wydawało mu się, że ma w głowie dość dokładny plan lasu, poszedł więc dalej i dotarł do rozpadliny skalnej, szczeliny w ziemi, gdzie otwierała się głęboka jaskinia. Tu też nigdy nie wszedł głębiej niż na parę metrów, zawsze bał się, że wracając może zastać otwór jaskini przywalony kamieniem. Przypomniał sobie legendę o Proroku, który ponoć ukrywał się w jaskini, uratowanym przez pająka, o ścigających go jeźdźcach, którzy omijają kryjówkę, widząc, że otwór jaskini jest zasnuty pajęczą nicią, z czego wnioskują, że nikt od dawna nie wchodził do środka. Pomyślał, że on mógłby chyba zostać w ten sposób uratowany od dalszego życia! Przypomniał sobie bowiem stary, paniczny, dziecinny lęk przed pająkami. Otrząsnął się z obrzydzeniem i powrócił do gęstego lasu. Było bardzo jasno - taka przedwieczorna światłość - na drzewach zauważał coraz więcej nici babiego lata. Twarz oblepiały mu obrzydliwe, niemal niewidzialne, niemożliwe do uchwycenia, a jednak rzeczywiste, ponad wszelką wątpliwość obecne nici, znowu chciał zawrócić, ale jednak poszedł dalej. Chciał jeszcze zobaczyć wysoką skałę, na której kiedyś bał się stawać, żeby nie zasłabnąć i nie stoczyć się bezwładnie w dół, bał się też tego, że jakiś wariat może nagle wyskoczyć z lasu i zepchnąć go - w końcu nie tak daleko stąd znajdował się szpital psychiatryczny - więc to było do pomyślenia. Wąską ścieżką powoli piął się w górę, gdy nagle twarz oblepiła mu duża pajęczyna, strząsnął ją jednym ruchem - zaczął rozumieć skąd bierze się babie lato! - nigdy wcześniej nie pomyślał, że to jest ich robota! Serce podeszło mu do gardła, chciał jak najszybciej, dla formalności, spojrzeć ze szczytu, a potem wracać - wyjść wreszcie z tego cholernego lasu! Zobaczył, że ktoś stoi na szczycie, owładnęła nim myśl, żeby zrobić to, czego kiedyś sam się obawiał. Wyobraził sobie jak tamten leci w dół, a potem przez parę dni leży u stóp skały, jak przychodzą dzikie psy i żywią się jego mięsem. Życie zjada życie, życie żywi się trupem - zjadający i zjadani... Odczekał, aż tamten odejdzie, a potem ruszył w górę. Ze szczytu rozciągała się rozległa panorama okolicy - niewiele się tu zmieniło przez wszystkie te lata - domy na nabrzeżu, rzeka, wszędzie drogi, dróżki i ścieżki. Wszystko, cała przestrzeń była pocięta siatką dróg. Sieć. Siatka. Zastanawiał się, po co się tak męczył, po co tutaj szedł, wiedział, że nie powinien był tego robić, ta góra, górka raczej, była jedynie kupą kamieni, niczym więcej. Spojrzał jeszcze raz w stronę rzeki, na domy przycupnięte na brzegu. Znowu poczuł piekący ból w piersi, łapa znów chwyciła go i dusiła. Nie powinien był tu przyjeżdżać, nigdy więcej, wcześniej nie robił tego od bardzo dawna. Jakie więcej? - pomyślał - a może to już jest koniec? Może właśnie po to tu przyjechał? - Kupa bzdur! Gdy ochłonął spojrzał na zegarek - było pięć po wpół do siódmej. Nie chciało mu się szukać ścieżki, którą wszedł na górę. Postanowił przejść przez stary las, na przełaj, zagłębił się w podszyte krzewami i młodymi świerkami skupisko starych drzew. Było tam bardzo ciemno, sprawiło przyjemność wyzwolenie od nachalnego, płomiennego nieba, które zdawało się tym bardziej zapalać im bliżej było do zmroku, a i te drzewa były jakieś mu bliższe, dostojne i na wpół umarłe. Z głębokim westchnieniem oparł się o jedno z nich. W pewnym momencie jakieś latające stworzenie musnęło nieprzyjemnie jego twarz. Wzdrygnął się. Dość tego - pomyślał - nie ma tu nic dla niego, w tym lesie wszystko jest zbyt dotykalne, zbyt rzeczywiste, niczego nie można się dowiedzieć włócząc się po tych niekończących się jarach, wąwozach i ścieżkach. Idąc potknął się o kamień i upadł na ziemię, jego twarz znalazła się wśród starych liści, poczuł zapach zgnilizny. Pomyślał, ile żywych stworzeń leżało w tym miejscu wcześniej, tak jak on teraz, a ile potem się podniosło. Usiłując to zrobić poczuł dotkliwy ból w okolicy kostki - noga była skręcona. Ostrożnie, uważając na każdy krok doszedł do skraju starodrzewu, i znalazł się na wprost oślepiającej jasności - skończyła się strefa opieki starych drzew. Przed nim otwierał się młody, gęsty, nasycony zapachem żywicy las. Wrażenie było paskudne - jak zobaczyć świt po nieprzespanej nocy. Znowu coś stało się bez jego wiedzy - wyrósł młody las, a on powrócił tutaj zachowując w głowie obraz minionego już świata. Pozostał w miejscu, i dlatego boi się że niczego nie zrozumie, to wszystko dlatego, że się stąd oddalił. Teraz już wszystko stało się możliwe. Chciał jak najszybciej wrócić do domu, w którym jak się spodziewał jeszcze nic nie zdążyło się zmienić przez tych parę godzin. Jeśli jednak tam też coś się zmieni, to on nawet tego nie zauważy, bo sam zmieni się także. W końcu wszystko, nawet to, co najbardziej oswojone staje się niezrozumiałe. Pomyślał, że całe to przedstawienie jest dla niego - miejscowe duchy starają się go wystraszyć, może zadziwić, a może przypomnieć o odrębności swojego świata. Och, wrócić już wreszcie! Zagłębił się w las rozgarniając gałęzie. Nagle podskoczył jak oparzony - po ręce przebiegł mu mały pająk. Nie podobała mu się ta droga, chciał zawrócić, gdy pomiędzy gałęziami ujrzał sporej wielkości pająka - uznał że może jednak lepiej będzie iść dalej, przed siebie. A więc one zamykają go, oplatają, ich sieci wyrastają w miejscach, gdzie przechodził, nie może już zawrócić, a nie zna innych dróg poza powrotem po własnych śladach. Powlókł się więc dalej, a po chwili pająk przebiegł mu po twarzy. W panicznym lęku zaczął machać rękami we wszystkie strony i pędzić przed siebie na oślep, aż powstrzymało go ostre ssanie w sercu. Upadł na ziemię, rzeczy straciły swoje przeznaczenie i nazwy, wszystko waliło się w gruzy - cała niewzruszona konstrukcja jego życia. Był teraz na jakiejś polanie, próbował ułożyć plan działania - wiedział, że musi unikać niektórych miejsc, nie wiedział tylko jakich. Wstał podszedł do skraju polany i zobaczył wielką pajęczynę, której król spoczywał nieruchomo w samym środku. Teraz dopiero poczuł ból, już nie w kostce, ale w całej nodze, zapomniał o nim podczas dzikiego biegu. Sam tu przyszedł, sam zastawił na siebie tę pułapkę. Każdy ma taką sieć i każdy wie, których nici należy unikać, żeby się na zawsze nie zaplątać. On popełnił błąd - jego wspaniała, od lat budowana pajęczyna pełna zastygłych w bezruchu, wyssanych do cna kształtów, wspomnień i marzeń wciągnęła jego samego. Poszedł za daleko w swoim skomplikowaniu, pomylił nici i teraz otworzyła się przed nim otchłań, już nie sposób było się zatrzymać. Oczy wbite w gąszcz dostrzegały na gałęziach, na liściach setki małych, wielonogich stworzeń, które czekały na jego najmniejszy ruch, aby ruszyć ze swych miejsc i może nawet nie tyle pożreć, co opleść go swymi nićmi i odstawić do spiżarni, gdzie przez całe lata będą go wysysać, karmić się jego krwią. Dooooooosyyyyć!!! - wrzasnął na całe gardło. Zamknął oczy i próbował sobie wmówić, że cała historia z pająkami jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Odwrócił się na prawo - za kępą drzew zobaczył drogę, którą tu dotarł. Nieopodal drogi, w wysokiej trawie leżała grupa trzech młodych, bardzo młodych dziewczyn. Odwrócił się, kiedy jedna z nich spojrzała w jego stronę - nie mógł się przecież pokazać w takim stanie - brudny i pokrwawiony. I tak wyglądały na nieco zaniepokojone. Wszedł ponownie między drzewa, zdziwił się, że nie było tam pająków. Już miał wyjść na otwartą przestrzeń, kiedy zobaczył je ponownie, rozparte w swych sieciach. Wściekłym wzrokiem wodził dookoła - gdzie więc jest ucieczka? Cofnął się i ponownie zaczął biec, zapominając na chwilę o przeszywającym bólu. Szeroka aleja wydawała się otwierać przed nim. Nie zważał już na to, czy dostanie się w łapy tych piekielnych stworzeń. Wbiegł na zalesioną tu i ówdzie płaszczyznę. Znał dobrze to miejsce, nieco dalej było dość wysokie urwisko. Gdy dobiegł na skraj przepaści zamknął oczy, i postanowił, że gdy je otworzy nie będzie patrzył w dół. Chciał patrzeć w górę -to tam, jak mu dawniej mówiono - miał się kiedyś znaleźć, chociaż zawsze, jak sobie przypominał, zawsze tylko schodził coraz niżej i niżej w dół. Teraz stał zdecydowany żeby zrobić ten jeden nieco większy krok - zamiast deptać życie tysiącem drobnych kroczków - zrobić ten jeden prawdziwy krok. Usłyszał kamień spadający w dół, i wtedy jednak spojrzał w głąb przepaści - zobaczył tam potwornych rozmiarów pająka. Jego nogi były rozstawione wśród okolicznych drzew - olbrzymie, kosmate łapy, mocno wbite w ziemię. Przez chwilę poczuł uścisk tych ciepłych, owłosionych nóg na swoim ciele, poczuł jak obejmują jego miękki pięćdziesięcioletni brzuch... Zatoczył się i upadł na kolana, zwymiotował, a po chwili odczołgał się od przepaści i potoczył w drugą stronę, po łagodnym zboczu. Wszystko było przewrócone - wydawało mu się, że to będzie prosty krok naprzód, a potem ślepy, długi lot. Tak mogło to wyglądać stąd - dla kogoś, kto stałby z tamtej strony ten lot byłby raczej mozolną, pełną potknięć wspinaczką. W jego obijającej się o kamienie głowie świat przewracał się dziesiątki razy i kiedy w końcu uświadomił sobie, że leży spokojnie i nic go nie boli, nie potrafiłby odpowiedzieć, jak to wszystko powinno wyglądać - niebo i ziemia zamieniły się miejscami, otwierała się przed nim odwieczna natura tego systemu gier. W jego głowie wciąż kłębiły się myśli o pająkach, otworzył oczy i spostrzegł, że znów znajduje się w miejscu, gdzie jakiś czas temu osaczyły go pająki i skąd potem uciekł, a uciekając skręcił nogę. Zobaczył je teraz wszystkie - w swoich sieciach - czatujące, umykające, albo już złapane, wijące się w przedśmiertnych konwulsjach, wyssane - małe w sieciach większych. Maleńki pajączek rozpiął swoją sieć pomiędzy grubymi jak powrozy nićmi pajęczyny olbrzyma z białym krzyżem na odwłoku. Wszystkie krzaki zakwitły pajęczymi nogami. Zrozumiał wreszcie, czym one wszystkie się żywią - jedne polowały na drugie! W tym świecie nie było prawdziwych ofiar, więksi - oczywiście rozmiarami, a nie żarłocznością - kaci polowali na mniejszych! Oto był prawdziwy łańcuch życia, oto rytm natury. Zerwał się na równe nogi i znowu pobiegł przed siebie - zrozumiał, że jest to jedyny rozsądny sposób poruszania się w tym lesie. Biegł z dala od gęstwiny, bo gdziekolwiek był jakiś punkt zaczepienia, tam one rozpinały swoje sidła. Wbiegł na sam środek wielkiej polany, której nigdy wcześniej nie widział - ani tego dnia, ani dawniej, w młodości.

Było już późno, nad polami w dole unosił się biały tuman mgły, jakby cały świat pokryty był pajęczym śluzem. Teraz zrozumiał, że to Jesień zastawiła na niego pułapkę - podstępna Ruda Pani - cały świat wyszedł z przeznaczonych mu kolein, najbardziej niebezpieczna pora dopadła go - umierające życie kocha siebie najbardziej i wymyśla takie oto dziwactwa! Tego wrześniowego dnia nie był ofiarą - jak mu się wcześniej wydawało - to nie jemu kazano odgrywać błazenadę strachu, ucieczki i bezsilnej wściekłości, ale to raczej przed nim odegrano tu komedię, przed nim - jedynym widzem tego przedstawienia. Tak jak kaci i ofiary, tak też i aktorzy zamieniali się miejscami z publicznością. Kiedy odwrócił głowę by spojrzeć na przygasające, jesienne niebo, nie zdziwił się specjalnie widząc rozpiętego nad uciszoną ziemią Pająka, wspartego nogami na krańcach horyzontu. Wiedział, że leżąc tam - taki mały - nie może zostać nawet zauważony, i poczuł się niemal jak w opiekuńczym uścisku czyichś ramion. Był zadowolony, że jest człowiekiem.

Kiedy ponownie otworzył oczy leżał na wznak na twardej ziemi, a dookoła niego w blasku księżyca iskrzył się niebieskawy śnieg. Wstał, ogarnął wzrokiem całą tę ziemię - swoją ziemię - teraz dopiero to zrozumiał. Drzewa były ukryte pod śnieżnymi kopułami, widział ślady zajęcy i wron. Pająki już nie żyły, tylko gdzieniegdzie z drzew zwisały szczątki rozprutych przez wiatr sieci. Była zima. Szybko odnalazł drogę do samochodu, który stał dokładnie w tym miejscu gdzie go zostawił, był tylko cały przysypany śniegiem. Miał kłopoty z zapaleniem, ale w końcu jakoś mu się to udało. Przed odjazdem, odwrócił się i jeszcze raz spojrzał w stronę lasu. Teraz był już wolny, na czas zimy wszystko zostało ukryte, jesień odeszła na długo ze swoim wynaturzonym szaleństwem, ze swoimi teatralnymi dekoracjami i cyrkowymi sztuczkami. Odeszła pomimo tanich demonstracji i protestów - chora, bredząca w malignie jesień. Skończył się też jego sen - sen jesienny - historia umierania - niesyta życia jesień niszcząca życie... Chciała go ukarać, za to że się jej wyrzekł, że ją opuścił, za to że w jego domu krzesło zawsze było tylko krzesłem, i nigdy nie zamieniało się w ognisty rydwan. To dlatego sprowadziła go tutaj! Wzgardził jej rozpasaniem, feerią szalonych barw - różnych odmian zgnilizny. A teraz czary się skończyły. On należał do białej, czystej zimy - kiedy świat (wbrew pozorom!) wcale nie oczekuje z utęsknieniem wiosny - tego drugiego wcielenia jesieni. świat stara się, by jak najdłużej trwało to podskórne życie korzeni, które tylko nieliczni przeczuwają, a wybrani rozumieją. Należał do zimy, wiedział to z całą pewnością - takie było jego życie - spędził je pod przytulną pokrywą śniegu i miał już tam pozostać. Kiedy jechał oblodzoną szosą, zupełnie sam w pustej białej przestrzeni (światła samochodu, zimne ręce, mgiełka oddechu) - życie skurczyło się do wymiarów absolutnie minimalnych, a on wiedział, że to i tak dosyć, że to i tak za wiele, że nigdy nie opowie do końca nawet tej cząstki życia, która została mu dana, tego podskórnego życia ziarna ukrytego pod śniegiem, które wszyscy uważają za martwe - a które rosło, dojrzewało w ciemnościach, i miało swoją chwilę chwały tamtego wrześniowego popołudnia...

 

 

 WSTĘP DO OPOWIADANIA U Wrót

Opowiadanie pt. “U wrót” powstało po zamknięciu zbioru “Na przedmieściach”, w następujący sposób: “Na przedmieściach” zostało oparte na pewnej liczbie (około 100) powtarzających się i przeplatających motywów. Większość motywów była dla mnie widoczna w trakcie pisania tych opowiadań, jednak nie wszystkie - reszta została odkryta w już napisanym materiale dopiero po ukończeniu książki. W pewnym momencie postanowiłem wszystkie te podstawowe wątki usystematyzować - określiłem, które motywy występują w których opowiadaniach, a także oznaczyłem motywy podstawowe, wynikające z nich motywy poboczne oraz ilość ich pojawień. W sumie dało to dość sporą bazę danych i mniemam, że “Na przedmieściach” jest jedną z niewielu książek, znanych ich autorom tak dokładnie.

Po jakimś czasie wpadłem na pomysł, by tę bazę danych wykorzystać do stworzenia kolejnego tekstu, będącego kontynuacją “Na przedmieściach” - wydało mi się oczywiste, że skoro książka powstała w sposób naturalny, jako rezultat “tasowania się” wątków w moim umyśle, to równie dobrze można podobny efekt wywołać na drodze w pewnym sensie sztucznej. W tym celu, za pomocą operacji losowych określiłem jak wiele motywów ma zawierać tekst, który postanowiłem sobie “zadać” do napisania, oraz które mają to być motywy. Otrzymałem następujący wynik:

1) znajomy, kolega, towarzysz, ktoś z rodziny

2) czekanie, oczekiwanie na coś lub kogoś

3) kasta wybrańców, wtajemniczonych

4) bycie widzianym, widzenie siebie, odbicie, lustro

5) zima, śnieg, biel

6) natura – las

7) bezprawne wejście gdzieś, intruz

8) zagubienie, błądzenie

9) pytanie lub nie pytanie o drogę, czas lub wyjaśnienie

10) dzieciństwo bohatera, wspomnienia

11) noc, wieczór, zmierzch

12) brak śladów kogoś lub czegoś

13) dom, dwór, pałac

14) bycie we właściwym czasie lub miejscu

15) brat

16) kobieta

17) samotność, osamotnienie

18) powrót gdzieś (do początku)

19) badania “naukowe”, metodyczne poszukiwania, prawdopodobieństwo

20)pola, puste pola

21)przedmieścia

22) plan, mapa

23) podziemia, ziemianka

24) bycie nierozpoznanym lub niemożliwość rozpoznania kogoś

25)ciemność, brak oświetlenia

26) odnalezienie kogoś, czegoś, siebie

27) poszukiwanie ładu, sensu, struktury, rytmu

28) kostka, gra w kości

29) śmierć bohatera

30) góra, wzniesienie, wysoko położone miejsce – dom

31) gra, zabawa

32) półsen, drzemka

33) światło zapalone, zgaszone lub gasnące

34) radio - słuchanie, komunikaty

35) nuda, bezczynność

36) starość, stary człowiek (bohater)

37) ogród, park

38) “zdanie" bez początku i końca”

39) dziedzictwo, spadek (karma)

 

Na tej podstawie (nie respektując kolejności występowania motywów - to byłoby zbyt ograniczające, zbyt mechaniczne) stworzyłem fabułę, która, zaczęta bardzo poważnie, w pewnym momencie zaczęła się zmieniać w swoisty autopastisz, do tego stopnia, że nadałem jej tytuł, będący nawiązaniem do opowiadania “Powrót”, które otwiera “Na przedmieściach”. Występująca w niniejszym opowiadaniu sytuacja powrotu bohatera do niegdyś opuszczonego domu, jest odbiciem tamtej sytuacji, z tym, że bohater jest już bogatszy o wszystkie symbole, wszystkie myśli i wszystkie krajobrazy, które znaczyły jego drogę przez całą książkę.

Po ukończeniu tego tekstu miałem zamiar stworzyć następny na podobnej zasadzie, wykonałem odpowiednie procedury losowe, w wyniku których otrzymałem motywy mające wystąpić w tekście, ale dotychczas nie doszło do jego napisania. Gdyby ktoś z czytelników chciał się w ten sposób zabawić, to zestaw motywów wygląda następująco:

 

1) sobowtór, alter ego, ktoś podobny

2) nieznane, obce miejsce

3) książę - arystokrata, “właściciel” pałacu

4) powrót gdzieś (do początku)

5) miasto

6) przedmieścia

7) tajemnica, zagadka, niepoznawalność

8) starość, stary człowiek (bohater)

9) dziedzictwo - spadek (karma)

10) niepewność rzeczywistości

11) zagubienie, błądzenie

12) wezwanie, polecenie - kartka, bilet, dźwięk, głos

13) inny tryb, rytm życia

14) półsen, drzemka

15) trawestacja mitu lub rytuału (greckiego lub chrześcijańskiego)

16) kino, teatr - miejsce iluzji

17) wizja, marzenie senne, widzenie, wspólny sen

18) natura – las

19) poczucie obcości, odmienność, wrogość otoczenia, brak kontaktu

20) cierpienie bohatera

21) książki, czytanie

22) “głęboka” (ponadintelektualna) logika lub struktura

23) plan, mapa

24) odnalezienie - kogoś, czegoś, siebie

25) dzieciństwo bohatera, wspomnienia

26) góra, wzniesienie, wysoko położone miejsce – dom

27) “zdanie bez początku i końca”

28) okno, patrzenie w okno lub przez okno

 

 

U WRÓT

Dostałem w spadku tamten dom. Wiadomość nadeszła pocztą. Jak dawniej wiele innych wiadomości. Właśnie teraz, gdy - można powiedzieć - dobiegam końca swoich dni. Kiedyś tak bardzo mi zależało by być właścicielem tego miejsca. Przez tyle lat nie mogłem, nie byłem w stanie stamtąd odejść. Trzymałem się go kurczowo, jakby od tego zależało moje życie. Jakbym po odejściu stamtąd miał stracić jakąś istotną część mózgu. Kto wie, może i faktycznie tak się stało. Przez tak długi czas walczyłem z nimi wszystkimi o ten dom - mam wrażenie, że przywiodło mnie to niemal na skraj obłędu. Walczyłem o swoje miejsce, o swoją ziemię, do chwili kiedy zrozumiałem, że o inne miejsce mi chodzi - nie na ziemi, a raczej należałoby powiedzieć - nad ziemią... A teraz wszystko się skończyło. Teraz ten dom będzie mój.

Drugim spadkobiercą jest mój brat - tak przynajmniej powinno być. Jeżeli jeszcze żyje. Nie widziałem go od czasu naszej młodości. Pewnego dnia po prostu zniknął. Jeszcze przez jakiś czas przysyłał mi wiadomości. Raz nawet byłem u niego, w obcym mieście, w którym na pewien czas się zatrzymał. Mieszkał wtedy z kobietą. Nie wiem co się później z nią stało. To był jeden z nielicznych okresów w jego życiu, poza dzieciństwem oczywiście, gdy przebywał przez dłuższy czas w tym samym miejscu. W przeciwieństwie do mnie był urodzonym podróżnikiem. Pozostawał zawsze w ruchu. Ja jestem raczej zwolennikiem struktur statycznych - stałego rozkładu zajęć wykonywanych według ustalonego harmonogramu. Przez pewien czas zresztą pracowałem jako urzędnik. Mój brat natomiast zawsze przenosił swój porządek wraz z sobą. Nigdy nie był bałaganiarzem, nie przywiązującym wagi do swego otoczenia. Był nawet bardziej zdyscyplinowany niż większość znanych mi ludzi osiadłych. Zawsze jednak fascynowały go struktury dynamiczne. Chciał przenosić się z miejsca na miejsce nie łamiąc przy tym zasad stworzonego przez siebie systemu. To bardzo trudne, niemal niewykonalne. Bo gdy jest się w ruchu wszystko może się zdarzyć, mogą zajść wydarzenia niweczące wysiłek wielu dni poprzednich. Brat zawsze kojarzył mi się z postaciami apostołów. Był kimś, kto pewnego dnia pojawia się w jakimś miejscu, jest tam przez jakiś czas, potem odchodzi, a inni idą za nim. A raczej nie za nim - bo to było niemożliwe - należałoby raczej powiedzieć, że idą tak jak on. Przez pewien czas po odejściu z domu był związany z jakąś tajną organizacją. To było coś w rodzaju sekty - kasty wtajemniczonych, inicjowanych. Mieli swoje rytuały, swoje dni święte i inne tego typu sprawy. Pamiętam jak bardzo mnie to wtedy śmieszyło. Byłem wówczas wyznawcą skrajnego racjonalizmu - to znaczy kimś, kto wierzy święcie w to, że w nic nie wierzy. Nie mogłem na niego patrzeć. Wydawał mi się tak żałosny. Ale jak się później okazało, był to dla niego jedynie początek, jedynie zaczyn. Porzucił organizację i zaczął szukać na własną rękę. Zawsze szedł i szedł przed siebie, zatrzymując się tylko po to, by podsumować miniony etap. Nie wiem dokąd go to zaprowadziło. Myślę, że teraz, po tych wszystkich latach nawet bym go nie rozpoznał. Ani on mnie, zapewne. Jakiś czas temu próbowałem go odnaleźć, ale było to działanie całkowicie daremne. Bo jak miałbym to zrobić? W jaki sposób? Chyba tylko metodami prawdopodobieństwa, w których niegdyś ćwiczyliśmy się z takim zapamiętaniem. Zastanawiam się, czy urząd, który mnie zawiadomił odnajdzie i jego. I czy w tej chwili jest on jeszcze w mocy urzędu.

Tak wiele spraw mi się teraz przypomina, spraw związanych z moim bratem, i z tamtym miejscem. Na przykład czy pozostał jakiś ślad po naszej ziemiance w lesie, nieopodal domu, w której ukrywaliśmy się w pewne wakacje? Czytaliśmy wtedy książki podróżnicze i - jakie dziwne to wszystko - on przez całe życie podróżował, a mnie pozostały książki. Od tak dawna tam nie byłem, mimo, że właściwie to przecież jest tak niedaleko, od tego miejsca, które teraz nazywam swoim.

Tak bardzo czuję się teraz samotny. To sprawa nudy - oczywiście - a nie braku towarzystwa. Nie mam czym wypełnić swoich dni. Jedyne co jeszcze lubię robić to słuchać radia, robię to przez cały czas, siedząc przy oknie, i w bezsenne noce, których jest coraz więcej - zupełnie jak za dni młodości. Radio - to świat sprowadzony do samego tylko dźwięku, a czyż tak naprawdę nie do tego zmierzałem przez całe życie? Dawniej wiele pisałem, różne rzeczy, lepsze lub gorsze, ale pewnego dnia przestałem. Zrozumiałem, że nigdy nie napiszę owego “zdania bez początku i końca”, które chciałem napisać, bo napisać je znaczyłoby napisać Wszystko - także to, co napisali przede mną wszyscy inni. Porzuciłem więc to zajęcie jak wcześniej wiele innych, ale nie z triumfem księcia, który odchodzi, dumnie opuszczając swój gród, ale raczej jak ktoś, kto ucieka chyłkiem, przemykając się w nocy pustymi uliczkami. Nie znalazłem struktury - jasnej i przejrzystej - której z takim uporem poszukiwałem. Była tylko wielość modeli, zachodzących na siebie ujęć, punktów widzenia. W końcu obraz jaki ukazał się moim oczom zaczął przypominać rysunek przedstawiający wykrój krawiecki - dla kogoś, nie mającego pojęcia o krawiectwie zupełnie niezrozumiały, mimo że złożony z pozornie przystających do siebie elementów. Tak, napisałem wiele zdań, ale one wszystkie nie mogą się połączyć. Są odrębne, lepsze lub gorsze, ale odrębne, nie są jak lawa, która pewnego dnia zastygnie w skałę. Są raczej jak opadłe liście, zgrabione na jedną pryzmę - silniejszy wiatr zaraz je rozrzuci....

Zastanawiam się, czy mógłbym powrócić do pisania, tak jak będę musiał powrócić do tamtego miejsca? Będzie ono dla mnie zapewne czymś bardzo nierealnym, jak sceny i krajobrazy z opowieści, którą sam kiedyś napisałem - bo w końcu przecież czerpałem ze swojej biografii całymi garściami - wbrew temu, co niektórym się wydawało. To miejsce jest teraz już tylko we mnie, i w tym co kiedyś o nim napisałem - i nie może być nigdzie indziej. To jest trochę tak, jak z bardzo starym człowiekiem, który wciąż istnieje fizycznie, mimo że jego umysł dawno już umarł. To, co stanie się teraz, ten mój powrót - to będzie taka forma gry, zabawy z moją własną pamięcią i fantazją.

Jest zima. Wszędzie leży śnieg, którego nie warto już opisywać. Wyszedłem z mieszkania wczesnym popołudniem. Długo w nocy nie mogłem spać, udało mi się zasnąć dopiero nad ranem i dlatego wstałem zbyt późno. Jadąc, jak zwykle w tramwaju zapadłem w drzemkę, półsen - stan, który chyba jest moim ulubionym - ani tutaj ani tam. Pomiędzy. Nigdzie. Gdy wysiadłem było już ciemno. W zimie zmrok zapada tak szybko. Gdy wstaje się późno, jest tak jakby właściwie cały czas żyło się w nocy - dawniej bardzo to lubiłem, ale z wiekiem zaczęło mi brakować światła.

Przesiadłem się do podmiejskiego autobusu. Musiałem wcześniej zapytać kierowcę, bo jak wszystko, także numer i trasa uległy zmianie. Zmienił się także sam autobus, to już nie to samo co stare, ledwo jeżdżące wraki z czasów moich pierwszych wypraw do miasta! Po kilku przystankach wysiadłem. No cóż - w kwestii oświetlenia niewiele jednak się tu zmieniło. Przedmieścia nigdy nie były dobrze oświetlone, a teraz jedynie przy głównej drodze pojawiły się wielkie neonowe reklamy. Stały tam też nowoczesne domy i magazyny, widać było także wiele niedokończonych jeszcze budynków. Tak - miasto powoli pochłaniało moje przedmieścia. Była już prawie noc. Przez pewien czas po wyjściu z autobusu nie mogłem niczego rozpoznać. Mój wzrok jest coraz słabszy i z trudem znosi takie nagłe zmiany dekoracji. Autobus nadjeżdżał teraz z całkiem innej strony niż dawniej, i zupełnie straciłem orientację. Jako człowiek z zamiłowania osiadły, nie byłem zresztą nigdy zbyt dobry w nawigacji. Nie wiedziałem, w którą stronę mam pójść. Pomyślałem, że po to by uniknąć błądzenia, równie dobrze mógłbym teraz posłużyć się kostką - jak za dawnych dni - podczas moich konkwistadorskich wypraw do miasta. Mógłbym też spróbować zajrzeć do planu, który miałem przy sobie, jak zawsze gdy wyjeżdżam gdziekolwiek, ale pewnie i tak nic bym nie dojrzał w takim oświetleniu.

Na przystanku, pomiędzy kilkoma wysiadającymi osobami spostrzegłem starszego mężczyznę, mniej więcej w moim wieku. Podszedłem do niego i zapytałem o najlepszą drogę do mojego domu - nie byłem pewien, które z dróg znanych mi dawniej jeszcze istnieją, a które straciły na znaczeniu i zamieniły się w zarośnięte zielskiem polne ścieżki. Mężczyzna odpowiedział którędy mam pójść, bacznie mi się przy tym przyglądając. Być może kiedyś mnie znał, a teraz usiłował sobie dokładnie przypomnieć moją twarz sprzed lat, by być pewnym, że się nie myli? Ja też miałem wrażenie, jakbym go znał, ale może po prostu mi się wydawało - jak tyle rzeczy w moim długim życiu. A może faktycznie znał mnie np. ze szkoły - chodził do klasy rok czy dwa niżej, albo wyżej ode mnie? Więc w takim razie ktoś mnie jednak zobaczył, i będzie mógł powiedzieć - jeśli oczywiście będzie miał komu – “Wiesz, wydaje mi się, że widziałem G.”. Cóż - mogłem teraz przynajmniej iść spokojnie, wiedząc, że moja droga nie wyprowadzi mnie w pole. Przypomniałem sobie swój do znudzenia później wykorzystywany dziecięcy mit pustych pól, swoje siedzenie w trawie, ostrożne rozglądanie się wokół, tak by nie widzieć żadnych domów ani zagród, jakbym był skośnookim koczownikiem na nieogarniętym stepie....

Teraz jeszcze tylko to wzniesienie, na które kiedyś wbiegałem, a które teraz ledwo mogłem pokonać, ślizgając się na oblodzonej drodze. Już z daleka zobaczyłem jak bardzo zapuszczony jest ogród. Zatrzymałem się przed furtką. To była ważna chwila. Teraz, po raz pierwszy moje wejście tutaj nie było bezprawne. Na ścieżce prowadzącej do domu nie było niczyich śladów. Dom stał cichy i zupełnie ciemny. Nie wiedzieć dlaczego spodziewałem się zapalonego światła w oknach albo na podwórzu. Spodziewałem się sceny jak ze snu - może byłaby to jakaś uczta? a może bal? - uroczyste powitanie w domu umarłych! I czy teraz to będzie odnalezienie miejsca - tego miejsca? A może tamtego miejsca? Odnalezienie, odnaleziony, odnaleźć - nie trzeba było od nas leźć - mogliby mi w końcu powiedzieć! W każdym razie teraz jestem tutaj - we właściwym miejscu, o właściwym czasie - na końcu opowieści, to mogę powiedzieć na pewno. Teraz pozostaje tylko wejść i czekać. Usiąść jak dawniej przed oknem i czekać. Może na mojego brata, jeśli możliwe jest by tu dotarł, może na moją śmierć.... a może na siebie samego... Jak zwykle zresztą...

 

 

 

 

TRAKLEN

 

WSTĘP DO TRAKLEN

Na początku mojego zainteresowania twórczością Georga Trakla była muzyka - płyta Klausa Schulze, poświęcona wybitnym artystom niemieckojęzycznym przełomu wieków, którą usłyszałem w wieku około 12 lat. Jeden z zamieszczonych na niej utworów nosił tytuł “Sebastian in Traum”, była to elektroniczna, transowa muzyka na tle której ktoś recytował niesamowitym, sugestywnym głosem poezje Trakla. Nie było tłumaczenia, ale ja wiedziałem że coś w tym jest, coś co ma na mnie niemal hipnotyczny wpływ. Oczywiście, wielka była w tym zasługa samej muzyki, a także tajemniczego, ciemnego głosu recytującego słowa w języku, który dotąd kojarzył mi się jedynie z gardłowymi wrzaskami z polskich filmów o II wojnie światowej. Ważne było też nazwisko autora - to dziwne słowo “trakl” było dla mnie tak pełne czarodziejskiej ciemności, że samo w sobie stanowiło wartość poetycką i stało się słowem-zaklęciem.

W wieku około 17 lat poznałem poezję Trakla w przekładach (G.Trakl “Poezje” PIW 1973), i wtedy zakochałem się w niej zupełnie, wtedy też dowiedziałem się, że Trakl zmarł w Krakowie, w szpitalu psychiatrycznym i został pochowany na miejscowym cmentarzu - błędnie mniemając, że chodzi o szpital w Kobierzynie, położony niedaleko miejsca gdzie się wychowałem i mieszkałem, poczułem się w dziwny sposób związany z tą postacią. Później dopiero dowiedziałem się, że był to zupełnie inny szpital i inny cmentarz, w innej części miasta. Do tego czasu zdążyłem jednak napisać opowiadanie pt. “Cmentarz”, które stało się częścią zbioru “Na przedmieściach”. Mniej więcej w tym samym okresie okazało się, że Trakl jest doskonale znany, i że wielu poetów, nawiązuje do niego, korzysta z wątków jego poezji itp. - powód tej nagłej fascynacji był prosty - w tym czasie Konsulat Austriacki zaczął przyznawać nagrody imienia Georga Trakla, i każdy taką nagrodę chciał otrzymać.

Bardzo długo myślałem nad jakimś sposobem złożenia hołdu Traklowi, gdyż niewątpliwie jest to poeta, którego język jest mi najbliższy - jego krajobrazy, jego wyrażenia, jego obsesje są najbardziej moimi, ze wszystkich poetów jakich znam. Napisałem kilka wierszy, które wykorzystywały podobną do traklowskiej motywikę (niektóre spośród nich zamieszczono w tej książce), ale nie była to droga właściwa - wiedziałem, że Trakl napisał lepsze wiersze, niż te, które ja mógłbym napisać pod jego wpływem. Pomyślałem, że tym hołdem powinien być poemat złożony ze słów samego Trakla (nie byłbym w stanie odważyć się na własne tłumaczenie), że jest to jedyny sposób, w jaki mógłbym do niego nawiązać. Wpadłem na pomysł by wziąć jakiś wiersz Trakla, wydobyć z niego wszystkie słowa istotne - zawierające podstawową treść (rzeczowniki, czasowniki, przymiotniki i przysłówki), sprowadzić je do formy “czystej” - słownikowej, a następnie “przetasować” - zmienić ich kolejność za pomocą procedur losowych, z których korzystam od wielu lat w kompozycji muzycznej. Następnym krokiem (najbardziej żmudnym, czasami bardzo pracochłonnym i długotrwałym) było dodanie “mięsa” językowego - stworzenie połączeń pomiędzy wylosowanymi słowami, tak by ułożyły się one w możliwe do oddzielenia od siebie wersy, by stworzyły wyrażenia mające jakiś ponadlogiczny sens. Pomysł ten pojawił się podczas lektury wierszy Trakla, kiedy uświadomiłem sobie, że w pewnym sensie on sam czynił podobnie - jego wiersze wydają się być wciąż nowymi przetasowaniami nieodmiennie tych samych motywów, obrazów a nawet całych wyrażeń. W pewnym sensie te szalone obrazy zawarte w poezji Trakla mogą się jednoczyć na różnych zasadach, z których wersja wybrana przez autora jest jedynie jedną z możliwych. Są nieodmiennie przesiąknięte nastrojem zagłady i upadku, nie zawierają jednak jakichś określonych fabuł ani myśli podsumowujących całość.

Przyjąłem zasadę nie powtarzania słów - jeśli np. jakiś wiersz zawiera 37 jednostek, które uznałem za słowa istotne, to również moja “przetasowana” (wg współczesnej nomenklatury muzycznej można też powiedzieć “zmiksowana”) wersja nie może zawierać ich więcej. Założyłem również sporą elastyczność gramatyczną, po to by nie ograniczać za bardzo własnej inwencji - zgodnie z tą zasadą istotna jest treść, a nie forma słowa, i tak np. wyraz “ciemny” może zamienić się w “ciemno”, “ciemnieć” jak i w “ciemność”. Taka metoda pozwoliła mi uzyskać znaczny stopień swobody, nie zatracając jednocześnie rzeczy bardzo istotnej - nastroju i specyficznego smaku oryginalnej twórczości Trakla. Uważam, że moja praca nad utworami Trakla jest o wiele uczciwsza od tradycyjnego tłumaczenia, bo zawiera konieczny dystans - w żadnym razie nie są to wiersze Georga Trakla, chociaż złożone zostały z jego słów - idę tu niewątpliwie po tropie Johna Cage’a (patrz jego eksperymenty z dziełami Jamesa Joyce’a). Moje “tłumaczenie”, a należałoby raczej powiedzieć “przybliżenie” jest oczywiście absolutnie arbitralne, ale czyż nie są takimi wszystkie (zwłaszcza te dobre!) przekłady jakiejkolwiek poezji (wystarczy porównać przekład poetycki dowolnego wiersza z przekładem filologicznym). Moim zadaniem było poszukiwanie nowych związków pomiędzy słowami Trakla, choć gdy czasem w procesie losowania pojawiały się wyrażenia jakby wprost zaczerpnięte z oryginalnego wiersza, to było w tym coś istotnie niesamowitego, w jakiś sposób paranormalnego. Pewne rezultaty, które uznałem za ciekawe są niewątpliwie dowodem na to, że jakkolwiek by te słowa ułożyć, to istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że powstanie z nich prawdziwa poezja, a więc że słowa te zostały dobrane w prawdziwie istotny i niezwykły sposób; Krzysztof Lipiński w eseju o twórczości Trakla napisał takie oto znamienne słowa: “Z porównania wczesnej i późniejszej twórczości Trakla wynika zatem następujące spostrzeżenie: świat fascynacji i głównych motywów nie zmieniał się, zmieniała się natomiast forma i sposoby poetyckiej realizacji, których zasadniczą tendencją było dążenie do rozbicia klasycznej formy, zaszyfrowania i mozaikowości ujęcia. Mimo tego rozbicia są to jednak wciąż te same kamyki, pojawiające się w coraz to nowych konfiguracjach. Stałość fascynacji i niewielka liczba elementów sprawiają jednak, że mimo owej mozaikowości całość dzieła poetyckiego Trakla zachowuje daleko idącą spójność”.

W moim eksperymencie natrafiłem na wiele bardzo ciekawych problemów, wiele zdarzeń poetyckich, sformułowań, które nasuwały się same z daleko idącą koniecznością, ale których na pewnym etapie sam nie byłem w stanie zrozumieć, otwierały się one dopiero po wielokrotnej lekturze - oto dwa przykłady:

1) “szare robaki Mistrza” - wyrażenie z utworu dla którego materiał wyjściowy stanowił wiersz “Psalm” - nie wiedziałem jak rozumieć to wyrażenie, dopóki pewnego dnia nie obejrzałem po raz kolejny filmu W.Herzoga “Nosferatu wampir”, w którym posłaniec śmierci-wampira ogłasza: “mistrz przybył!!!”, potem zaś poznałem wiersz Paula Celana, gdzie znalazłem słowa: “śmierć Mistrzem jest z Niemiec”.

2) “dzieciństwo o stopach pożółkłych” - również z tekstu opartego na słowach “Psalmu” - długo zastanawiałem się nad tą frazą, aż w końcu jej znaczenie otworzyło mi się: dziecko-starzec o pożółkłych stopach, może nawet nieboszczyk, życie od początku naznaczone starością i śmiercią - jakże to traklowskie! Drugie możliwe odczytanie odsyła do wizji szczęśliwego, sielsko-wiejskiego dzieciństwa - stopy są pożółkłe od ciągłego biegania boso po trawie, łące.

Wielki problem stanowiła dla mnie kwestia przekładu - wiersze Trakla poznawałem w przekładach, w takiej wersji zrobiły one na mnie to niezatarte wrażenie, jednak w przypadku kilku najpopularniejszych wierszy (a przeważnie te wybierałem do własnego opracowania), istniało kilka przekładów, z których każdy zawierał coś ciekawego i coś nie do przyjęcia. A ja musiałem zdecydować, co ma stanowić zbiór słów, którymi będę się posługiwać w dalszej “obróbce”. Wyjście, które znalazłem zapewne nie spodoba się osobom zawodowo zajmującym się tłumaczeniem, dla mnie jednak było najlepsze z możliwych: z kilku przekładów stworzyłem jeden – zaczerpnąłem z jednego to wyrażenie, z innego tamto - cały wers, albo tylko jego część - tak uzyskałem wersje ostateczne, które stanowiły podstawę moich “przetasowań”. W mojej pracy wykorzystałem przekłady następujących tłumaczy: K.Lipińskiego, A.Lama, J.Brzostowskiej, L.Lewina, J.K.Weintrauba, T.Chróścielewskiego, A.Rzeczycy, Z.Wawrzyniaka, J.Koprowskiego, S.J.Leca, A.M.Swinarskiego, F.Przybylaka, S.Kaszyńskiego, P.Hertza, J.Pleśniarowicza, T.Gicgiera i A.Kuczka.

W przypadku dwóch ostatnich zamieszczonych tu utworów, opartych na wierszach “Dzieciństwo” (Kindheit) i “Gródek”, praca wyglądała nieco inaczej, gdyż w tym przypadku podstawę dla moich działań stanowiły teksty oryginalne - posłużyłem się całą semantyczną zawartością haseł słownikowych, co spowodowało, że zasób możliwości, przekształceń i skojarzeń stał się o wiele większy niż przy pracy nad utworami opartymi na cudzych przekładach.

Proponuję prześledzenie procedury powstawania “Traklen” na przykładzie wiersza “Psalm” (III część) - najpierw podaję wersje czterech tłumaczy, potem “moją” wersja ostateczną, stanowiącą podstawę dla losowania, a wreszcie słowa stanowiące szkielet “przetasowanego” utworu, ułożone w odpowiedniej kolejności za pomocą losowania (przekształcony przeze mnie “Psalm”, wraz z powtórzoną ostateczną wersją tłumaczenia znajduje się wewnątrz tekstu “Traklen”). Utwory zostały ułożone w ten sposób, że po lewej stronie (drukowane kursywą), znajdują się ostateczne wersje, stanowiące podstawę dla losowania – czyli właśnie moje z różnych tłumaczeń uczynione kompilacje, zaś po stronie prawej poematy bazujące na słowach kluczowych, zaczerpniętych z tychże wierszy. W przypadku dwóch ostatnich tekstów, stworzonych na bazie oryginałów (“Dzieciństwo” i “Gródek”), dla przybliżenia treści tych wierszy czytelnikowi nie znającemu twórczości Trakla, podaję klasyczne już przekłady zaczerpnięte z PIW-owskiej edycji z 1973 roku.

Tytuł całości zbioru nawiązuje do niemieckiej formy bezokolicznika (np. “schreiben” lub “reden”), i oznaczać ma “mówienie (czy też raczej pisanie) Traklem” - zupełnie tak, jakby ów “trakl” był jakimś obcym, tajemnym i magicznym językiem, którego można się nauczyć, który można zrozumieć do tego stopnia, że możliwe stanie się by samemu umieć się w nim wypowiadać - co Czytelnik może sam sprawdzić, wykonując działania według opisanego powyżej schematu....

 

PSALM (III część)

Jest puste czółno, wieczorem w dół płynące po czarnym kanale

W ciemności starego azylu rozpadają się ludzkie ruiny

Martwe sieroty leżą pod murem ogrodu

Z szarych pokojów wychodzą anioły z zabłoconymi skrzydłami

Robaki kapią z ich pożółkłych powiek

Plac przed kościołem jest mroczny i milczący jak za dni dzieciństwa

Na srebrnych stopach przemykają poprzednie wcielenia

I cienie przeklętych wstępują ku westchnieniom wód

W grobie biały magik igra ze swymi wężami.

(tłumaczenie K.Lipińskiego)

 

Jest pusta łódź, co płynie wieczorem w dół kanału

W mrokach starego azylu rozpadają się ludzkie ruiny

Martwe sieroty leżą przy murze ogrodu

Z szarych pokoi wychodzą Aniołowie z zabłoconymi skrzydłami

Robaki kapią z ich pożółkłych powiek

Plac przed kościołem jest mroczny i niemy jak w dniach dzieciństwa

Na srebrnych stopach przemykają dawniejsze żywoty

I cienie potępionych schodzą do wód wzdychających

W grobie igra biały mag ze swoimi wężami.

(tłumaczenie A.Lama)

 

Jest pusta łódź co wieczorem czarną rzeką w dół gna

W głuszy starego azylu rozpadają się ludzkie ruiny

Trupy sierot leżą u murów ogrodu

Z szarych pokoi wychodzą anioły o skrzydłach oblepionych błotem

Z ich pożółkłych powiek ściekają robaki

Plac przed kościołem jest ciemny i milczący jak w czasach dzieciństwa

Na srebrnych stopach przemykają życia minione

I cienie potępionych zstępują ku westchnieniom wód

W swoim grobie mistrz białej magii węże swoje do zabawy przyucza.

(tłumaczenie A.Rzeczycy)

 

Jest czółno próżne, które wieczorem w dół płynie po czarnym kanale

W ciemności starego azylu rozpad ludzkich ruin

Martwe sieroty leżą przy murze w ogrodzie

Z szarych izb wychodzą anioły z zabłoconymi skrzydłami

Kapią jeszcze robaki z ich pożółkłych powiek

Plac przed kościołem jest ciemny i milczący jak dni dzieciństwa

Na srebrnych stopach prześlizgują się poprzednie żywoty

Cienie potępionych zanurzone we wzdychaniu wody

Jakiś biały czarownik bawi się w grobie ze wszystkimi wężami.

(tłumaczenie Z.Wawrzyniaka)

 

 

wersja “ostateczna", stworzona z przekładów czterech tłumaczy:

Jest pusta łódź co wieczorem czarną rzeką w dół płynie

W mrokach starego schronienia rozpad ludzkich ruin

Trupy sierot leżą pod murem ogrodu

Z szarych pokojów wychodzą anioły z zabłoconymi skrzydłami

Robaki kapią z ich pożółkłych powiek

Plac przed kościołem jest mroczny i milczący jak za dni dzieciństwa

Na srebrnych stopach przemykają minione żywoty

Cienie przeklętych zstępują ku westchnieniom wód

W grobie mistrz białej magii bawi się ze swymi wężami.

 

 

“PRZETASOWANIE” (wylosowana kolejność słów stanowiąca podstawę do tworzenia poematu)

zabłocony

ogród

mur

trup

żywot

sierota

wychodzić

stary

bawić się

pusty

magia

grób

przeklęci

minione

mroki

przemykać

westchnienia

wieczór

anioły

dni

pokoje

czarny

rzeka

biały

cień

leżeć

skrzydła

kościół

ruiny

schronienie

łódź

srebrny

milczący

wąż

rozpad

w dół

mroczny

dzieciństwo

stopy

pożółkły

szary

robaki

mistrz

ludzki

plac

powieki

kapać

płynąć

zstępować

woda

 

 

 

KOLEJNE UTWORY (NAJPIERW  WERSJA "ORYGINALNA"  - PISANA KURSYWĄ,  POTEM "MOJA" :

 

ZIMA

Pole świeci chłodno, biało

Niebo jest samotne, puste

Kawek lot nad stawu lustrem

Z lasu wracają myśliwi

Milczenie trwa wśród czarnych wzgórz

Z chat się unosi ognia blask

W oddali słychać dzwonki sań

I wolno wschodzi szary księżyc

Na skraju lasu krwawi zwierzę

I w krwawych strugach kruki się pławią

Smukła trzcina żółto się chwieje

Mróz, dym krok w opuszczonym gaju.

 

W gaju

W oddali

Chata świeci

O wschodzie

Myśliwi pławią się w mrozie

Żółte opuszczenie kruków

Zimowa smukłość kawek

W ognia blasku powraca zwierzę

Na polach dymu strugi

Nad białym wzgórzem samotny lot

Słyszysz staw

W lesie milczącym

Księżyc chwieje się w lustrze nieba

Dzwonki w trzcinie się unoszą

Trwa szary krok

Sanie są puste

Krew na skraju

Powolna

Czarna

Chłodna

 

PSALM (III część)

Jest pusta łódź co wieczorem czarną rzeką w dół płynie

W mrokach starego schronienia rozpad ludzkich ruin

Trupy sierot leżą pod murem ogrodu

Z szarych pokojów wychodzą anioły z zabłoconymi skrzydłami

Robaki kapią z ich pożółkłych powiek

Plac przed kościołem jest mroczny i milczący jak za dni dzieciństwa

Na srebrnych stopach przemykają minione żywoty

Cienie przeklętych zstępują ku westchnieniom wód

W grobie mistrz białej magii bawi się ze swymi wężami.

 

Pod zabłoconym ogrodu murem

Trup

Z żywotów sierot wychodzi starość

Bawiąc się pustą magią

W grobach przeklętych

Miniony mrok

Przemykają westchnienia wieczoru

Aniołów dni w pokojach czarnych

W rzeki białym cieniu

Leżące skrzydła

Kościół

Ruiny schronienia

W łodzi srebrnej milczące węże

Rozpad w dole mrocznym

Dzieciństwo o stopach pożółkłych

Szare robaki Mistrza

Na ludzkich placach

Z powiek

Kapie

Płynie

Zstępuje

Woda

 

 

ZMIERZCH DUCHA

Cicho wita na skraju lasu ciemne zwierzę

Na wzgórzu zamiera wieczorny wiatr

Cichnie skarga kosa

I łagodne flety jesieni milkną w sitowiu

Na czarnej chmurze płyniesz pijany makiem

Przez nocne jezioro

Niebo gwiaździste

Wciąż dźwięczy siostry głos księżycowy

Przez ducha pomrokę

 

Flet zamiera w ciemnym maku

Dźwięczące zwierzę

W cichej nieba pomroce

Płynie księżycowe jezioro

Jesień

Na wzgórzu skarg głos siostry

Wiatr wita las wieczorny

I sitowie

W chmurach nocny cichnie duch

Czarny

Gwiaździsty

Pijany

Milknie duch kosa

W zmierzchu łagodnym

 

 

OBJAWIENIE I UPADEK (fragment)

Kiedy wszedłem w zmierzchający ogród, a czarna postać zła odstąpiła ode mnie, otoczyła mnie hiacyntowa cisza nocy, i płynąłem wygiętą łodzią przez nieruchomy staw, i słodki spokój dotykał mego skamieniałego czoła, oniemiały leżałem pod starymi wierzbami, a wysoko nade mną było błękitne niebo pełne gwiazd, i gdy tak patrząc zastygałem, umarł we mnie głęboko strach i ból, i podniósł się błękitny cień chłopca, w ciemnościach świecąc, łagodny śpiew, na księżycowych skrzydłach, ponad zieleniejące szczyty, kryształowe skały, uniosło się białe oblicze siostry.

 

Noc otoczy

I odstąpi

Od umarłego czoła

Wierzby nad stawem

Na skrzydłach siostry unosi się łódź

Nad skały

Wysoko

W strachu błękitnym

Zieleniejący chłopiec

Zło gwiazd

Postać na szczycie dotyka księżycowej ciszy

Świeci skamieniała

Leży w ciemności

Biały

Łagodny

Błękitny

Oniemiały

Czarny

Płynie stary, kryształowy, hiacyntowy śpiew

Słodko jest patrzeć w pełne niebo

Wejść w cień

W zastygające oblicze

Zmierzchający spokój

Podnosi się ból

W ogrodzie głęboko

Nieruchomy

Wygięty

 

LATO

Wieczorem milknie skarga kukułki w lesie

Niżej chylą się zboża i maki czerwone

Czarna burza grzmi ponad wzgórzem

Stara pieśń świerszczy zamiera wśród pól

W bezruchu zastyga liść na gałęziach kasztana

Na krętych schodach szumi twoja suknia

W ciszy płonie świeca w ciemnym pokoju

Zgasi jej blask jakaś srebrna dłoń

Noc bez wiatru, bez gwiazd

 

Liść sukni zgasi czerwona dłoń

Szumią gałęzie

W blasku burzy

Zamiera czarna noc

Zastyga w bezruchu

W ciszy maków

Bezgwiezdne lato

Pieśń milknie

Wieczór już jest tak stary

Płonący chyli się pokój

I świerszczy skarga grzmi

Świece na schodach

W lesie, na wzgórzu skręcony kasztan

Srebrno ciemne kukułki

W bezwietrznych polach

Zboże

 

 

O CICHYCH DNIACH

Takie niezwykłe są te późne dni

Jak oczy chorych smutne i głębokie

Choć zapatrzone w blask co jeszcze lśni

Jednak już nocy zachodzące mrokiem

Z uśmiechem dobre wspominają czasy

Jak dawnych pieśni zapomniane tony

I słów szukają dla żałosnych gestów

Gubiących się w milczeniu niezmierzonym

Tak późne słońce chore kwiaty łudzi

I rozkosz chłodną śmiertelną w nich budzi

Że drżą w powietrzu czystym, rozrzedzonym

Czerwone lasy cicho szepcząc mierzchną

Kucie dzięciołów brzmi umarłą pieśnią

Jak echo z krypt cmentarnych przyniesione

 

Czyste, przyniesione w drżeniu

Smutne szepty i gesty

Łudzi noc śmiertelna

Dobra

Budzi kucie milczące

Późnych dzięciołów

Kwiaty

Rozkosz pieśni powietrza

Brzmienie słońca

Głębokie lśnią oczy

Pieśń lasu, w chłodny czas

Szukając w słowach czerwieni

Zapatrzony w tony dawne, niezwykłe

W mroku umarłe

Rozrzedzone, zgubione w późnym uśmiechu

Ciche i chore

Chore i żałosne

Dnia blask wspominając

Ale dni już zachodzą

Mierzchną zapomniane

W cmentarnym echu krypt

Niezmierzonym

Cichym

 

 

MUZYKA W MIRABEL

Fontanna śpiewa. Chmury stoją

W czystym błękicie, lekkie, białe

Ludzie w milczeniu idą w dal

Cichym wieczorem, przez ogrody stare

Marmury przodków toną w szarej mgle

Lot ptaków znaczy szlak w przestrzeni

Faun patrzy swoim okiem martwym

Na cienie, które w mroku giną

Z drzewa czerwony spada liść

Poprzez otwarte leci okno

A w dali blask ognisty lśni

Malując widmowe wizje groźne

Do domu wchodzi obcy człowiek biały

Pies pędzi poprzez korytarze

Lampa rozświetla ciemny dom

I w cichej nocy brzmi sonata

 

Błękit wizje rozświetla

Leci czerwonobiałe widmo

Brzmiąca noc maluje w oddali marmury

Pod drzewem cień człowieka

Dom i fontanna

Szary szlak faunów

Chmury lekkie przez ogród pędzą otwarty

W oddali ludzie

Blask ptaków już ginie

Lampy pośród liści

W ciszy cicho stoją

Ogień lśni

Śpiew w milczących korytarzach

W przestrzeni, w tej mgle

Cóż znaczy sonata?

Martwy idziesz do domu

W mroku groźnym

W ciemności upada oko psa

Przodków wieczór jest już tak stary i biały

Twe spojrzenie jest czyste

Wchodzisz

Lecisz

Toniesz

W obcych oknach

W muzyce

 

 

SZEPTANE PO POŁUDNIU

Słońce, trwożny blask jesieni

W zieleń traw opadły owoc

Długa cisza południowa

W zbłękitniałych lśni przestrzeniach

Ciemne dźwięki śmierci przyjściem

W metalowych tonach dźwięczą

I zwierz biały pada nagle

Ostra pieśń brązowych dziewcząt

Ginie w liściach spadających

Czoło śni o boskich barwach

I obłędu skrzydła czuje

Cienie siecią smug oplotły

Wzgórza w czerni zanurzone

Płynie gitar głos bolesny

W wieczór wina i milczenia

A pod lampy ciepłym cieniem

Kroczysz ty - jak gdyby we śnie

 

 

W czerni zanurzone cienie wzgórz

Sieci trwożne w liściach

Czujące

Opadłe

We śnie kroczysz zielony w winie ciemnego milczenia

A w południe przyjdzie błękitny bóg

O upadłym czole

W ciepłych traw przestrzeni

Zwierz skrzydlaty

W owocowych barwach gitar

Wyszeptana pieśń

W lampy tonach śni

Ostry płynie metalowy dźwięk

Lśni dziewcząt śmierć

Ginie bolesny wieczór jesieni

W blasku południa

Smugi dźwięku oplotły ciszę

Nagłą

Długą

Białą

Spadającym, brązowym głosem

Cieniem słońca

Obłędem

 

 

WIECZOREM MOJE SERCE

Wieczorem słychać krzyk nietoperzy

Dwa kare konie skaczą po łące

Szumi czerwony klon

Wędrowiec widzi małą karczmę przy drodze

świetnie smakują orzechy i młode wino

Wspaniale błądzić po pijanemu w zmierzchającym lesie

Przez czarne gałęzie brzmią bolesne dzwony

Kropla rosy opada na twarz

 

Jest bolesny zmierzch

W przydrożnej karczmie skaczą wspaniałe czarne dzwony

W smaku twarzy pijanej

Wieczoru kropla mała

W czerwonych gałęziach orzecha

W szumie lasu

Po łące błądzi serce

W świetnym winie brzmi rosa opadająca

Słyszysz młodość swą

Wieczorny krzyk

Widzisz klony

Wędrowne nietoperze

Kare konie

 

 

W PARKU

Znowu wędruję po starym parku

O! Ciszo żółtych i czerwonych kwiatów

I wy smucicie się, łagodni bogowie

I jesienne złoto wiązów

Nad niebieskim stawem, bez ruchu

Trwa trzcina, i pod wieczór milknie drozd

O! Wtedy pochyl i ty białe czoło

Przed zapadniętym marmurem przodków
 

 

 

W bezruchu pochylony żółty park milknie

Złoto i czerwień wieczoru

Jesienno niebieska cisza

Nad stawem trzcina trwa zapadniętym

Białe, łagodne, stare kwiaty

Twoi przodkowie

Park jest pełen wiązów

Nad czołem wędruje drozd

Bogowie z marmuru są smutni

 

 

ZAGŁADA

Nad białym stawem

Przemknęły w dal dzikie ptaki

Wieczorem wieje od naszych gwiazd żelazny wiatr

Nad naszymi grobami

Pochyla się rozbite czoło nocy

Płyniemy pod dębami na srebrnej łodzi

Białe mury miasta wciąż dzwonią

Pod łukiem cierniowym

O bracie mój! Pniemy się

Wskazówki ślepe - ku północy

 

O północy ślepej dzwony

Wieje nad srebrnym czołem, łukiem

Nad rozbitym stawem

Nad białym, żelaznym miastem

Pochyla się wiatr nocy

Pnie się dziko

Pod dębami

Pod murami

Łodzie cierniowe przemknęły obok

Wskazówki gwiazd

Ptaki w oddali

Wieczorem białym

O bracie mój!

Płyniemy ku zagładzie

Ku grobom

 

 

SŁOŃCE

Codziennie żółte słońce przybywa nad pagórek

Piękny jest las, ciemne zwierzę

Człowiek: myśliwy albo pasterz

W zielonym stawie czerwona unosi się ryba

Pod niebem okrągłym

Rybak płynie cicho w niebieskiej łodzi

Powoli dojrzewa, co na wino i chleb

A kiedy dzień chyli się niemo

Zgotowane jest dobro i zło

Kiedy nastaje noc

Wędrowiec w ciszy podnosi ciężkie powieki

Słońce ucieka w mrocznym wąwozie.


Zgotowana jest w wąwozie noc

Żółte zło przybywa

Dojrzewa dzień

W pięknym stawie ryba

Mroczne, ciężkie słońce okrągłe

Płynie

Codziennie wstaje

Pasterz w swej łodzi

Słońce pochyla się ku zieleni

Wino czerwieni się w ciszy

Chleb z niebios

Myśliwy ucieka

Podnosi się cicho niebieski las - jak człowiek

Powieki pagórka unoszą się niemo

Ciemne zwierzę

Powolne słońce

Wędrowiec

Dobry Rybak

 

 

SKARGA

Sen i śmierć, posępne orły

Obejmują nocnym szumem głowę

Złoty obraz człowieka

Pochłania lodowa fala

Wieczności. O mgliste skały

Rozbija się purpurowe ciało

I ciemny głos skargą płynie

Ponad morzem

Siostra mrocznej rozpaczy

Widzi, jak tonie trwożna łódź

W obliczu milczącej nocy


Tonie posępny sen

Ze skargą rozpaczy pochłania fala łódź

Szumi śmierć

Widzisz?

Głos na skałach

Obraz milczący rozpada się w mglistej, wiecznej ciemności

Płyną purpurowe orły

W obliczu ciała

Nad nocnym morzem głowa trwożna

Mroczna siostra

Złotego człowieka noc lodową skargą

Obejmuje

 

 

DZIECIŃSTWO

Bzy pełne kwiatów; spokojnie mieszkało dzieciństwo

W niebieskiej jaskini. Na zapomnianej ścieżce,

Gdzie dziś zrudziała dzika trawa szeleści,

Rozmyślają ciche krzewy; szum liści.

Podobny szumieniu wody niebieskiej wśród skał.

Łagodnie skarży się kos. Pasterz

Milcząc idzie ku słońcu, które spływa z jesiennego pagórka.

Niebieska chwila jest tylko bardziej duszą.

Na skraj lasu wychodzi spłoszone zwierze, a stare dzwony

I ciemne wioski zażywają spokoju ziemi.

Człowiek pobożny - znasz sens mrocznych lat,

Chłód i jesień w samotnych izbach;

A w świętym błękicie dzwonią wciąż świecące kroki.

Cicho drży otwarte okno; do łez

Wzrusza widok starego cmentarza na wzgórzu

Wspomnienie opowiadanych legend; lecz czasami rozjaśnia się dusza,

Gdy myśli o ludziach pogodnych, o ciemnozłotych dniach wiosny.

(przełożył Jan Koprowski)

 

Teraz, czasami wyjaśnia się dzieciństwo

Ukazują się spoczywające lata dzieciństwa

Pogodni ludzie w świętym błękicie

A na skraju lasu jest jama

W niej milczące legendy przeszłości

Niezbadane kroki jesieni

Bzów cichy szum

I grzmot nad pustynią

I huk w ciemnozłotych, mrocznych, niemych pokojach

Opowieść o chłodzie i rozpadzie

Tam pasterze wspominają dni wiosny

Gałęzie są ciche

A dusze błękitnych owoców

Dotknięte światłem słońca

Zmierzają ku brunatnej starości

Dźwięczy cmentarz pamięci

Spokój ziemi i skał

I jest kos

Cóż znaczy na wzgórzu jesienna skarga bojaźni

W oknach dusze traw błękitnych

Chwile okrutnych myśli

Dzwony we wsi łez pełne

A na wzgórzach

Spokój liści

Mieszkanie wód otwartych

Poznasz w spojrzeniu samotnym

Takim samym jak jest błękit

Łagodne dzwonki brzmiące na ścieżce

 


GRÓDEK

Wieczorem dzwonią jesienne lasy

orężem śmierci, złote doliny

i modre jeziora, w górze toczy się słońce

ponuro, noc obejmuje

gasnących wojowników, dziką skargę

ich ust złamanych.

Ale cicho zbierają się na dnie pastwiska

czerwone chmury, w których mieszka gniewny Bóg,

przelana krew, chłód księżycowy.

Pod złotymi gałęziami nocy i gwiazd

chwieje się cień sióstr przez milczący gaj,

by pozdrowić duchy bohaterów, krwawiące głowy.

I cicho grają w trzcinie ciemne flety jesieni.

O smutku dumniejszy, spiżowe ołtarze.

Bezbrzeżny ból dziś karmi gorący płomień ducha,

nienarodzone wnuki.

(przełożył Stanisław Jerzy Lec)

 

Złoty, nienarodzony cień

W upalnym gaju krwawi widmo

W lesie błękitnym dumne, spiżowe flety

Upiory z głowami w obłokach

Łąka o zachodzie milczy

I wychodzi z ust zgnilizna

Słońce brzmi w drapieżnych gałęziach

W trzcinie

Morze podsyca smutek jesieni

Ból otacza umierających

W gniewnej czerwieni wszystko dźwięczy

Rozbite mieszkania

W kołyskach krew

Śmiertelna cisza

Nocny płomień na równinie

Żołnierzy jesieni obejmuje skarga

Teraz Bóg milczy

Ciemny i złoty

Drogi w czarnej nocy

Oręż straszliwy na ołtarzach chłodu

Siostry twych wnuków pozdrawiają posępny księżyc

Bohaterowie się zbierają

Gwiazda się przelewa

 

 

 

WIERSZE

 

 

 

****

teraz tylko siedzieć

w samochodzie

wieziony przez kogoś

nigdzie

oczy zamknięte

tylko czasem

blask latarni wbija się pod powieki

teraz siedzieć w ciemności

na pustej szosie

światła zgaszone

ręka obok ręki

tak blisko by czuć

mrowienie pod palcami

i nie zrobić tego ruchu

zostać tutaj

na pustej szosie

i nie mówić nic

i może tylko łzy

bez słowa

stojąc w drzwiach

z płaszczem w ręce

i nie żegnać się

bo kto miałby tu kogo żegnać?

już nie odjazd

rozstanie

ale być tutaj teraz

światła zgaszone

pusta szosa

ręka obok ręki

i patrzeć

patrzeć jak jakieś

małe zwierzątko

przebiega przez drogę

w świetle ulicznych latarni

 

 

 

PIEŚŃ NAD WIEKAMI

Ostatnie blaski

odchodzi wieczór

noc wypełnia się

smakiem wieloowocowym

oczekujący i oczekiwani

widzący i widziani

Jesteśmy teraz

w tej ciepłej ciszy

w oszklonej szafie biblioteki

zagrzebani po uszy

w starożytnych papierach

pamiętających jeszcze czas

ostatniego sprzątania

leżymy bez ruchu

bez dźwięku

oto życie

oto świat

nieogarnięte małżeńskie łoże

zbyt wielkie dla nas

Zanim wstanie świt

nim uderzy dzwon

będziemy szukać siebie nadaremnie

w okopach okryć

opuszkami palców

zaborczą dłonią

na próżno

Płynie pieśń

nad światłem

nad zapomnianym przejściem

płynie

Pieśń Nad Wiekami

i nie ma snu

w tej puszystej zamieci

co powiemy rano?

Byliśmy tak blisko

tak blisko siebie

o mały włos

a każde z nas

odnalazłoby siebie

Cichy szept

mrukliwa kocia cisza

odjeżdżają samochody

odchodzą ludzie

z naszego domu

i gra nieskończona

i płynie pieśń

i możliwe jeszcze

wszystko

już było

głos z radia

głos mówiący

cichy

niepotrzebny

Mówimy o tym

i o owym

myślimy innymi językami

a słowa wyrastają z naszych ust

i wrastają w głąb

boleśnie raniąc

Płynie pieśń

Nocna

Niewidoczna

 

 

 

****

Drzewo, ulica

gasnący blask wieczoru

i światła lamp nad miastem

Idący powoli, ostrożnie, może

ze spuszczoną głową

A później siedząc na ławce

na przystanku, w świetle lamp

widzieć przejeżdżające samochody

zmarzniętych przechodniów

Kobieta pali papierosa, dym układa się

w jasną obręcz nad jej głową

Oczekiwanie na podmiejski autobus

Kiedy mnie nie ma

Siedzieć tak, siedzieć i patrzeć

i czekać na odjazd

wieczorem

na ostatnim przystanku

 

 

 

****

Nocny okręt, ziemia, ziemia daleko, bardzo daleko

Zbliżając się powoli widzimy już światła

na nabrzeżu, to tutaj będzie musiał wysiąść

zejść na ląd, ta droga w górę, tamtędy pójdzie

Teraz jednak

Statek płynie równolegle do brzegu,

od bardzo dawna, on przeczuwa wprawdzie, że

mała zatoka otworzy się całkiem niespodziewanie

z prawej strony, ale to nie jest ważne

Teraz wiatr nasila się, ciemna głębia odbija

światła okrętu, woda jest spokojna

prawie bez żadnego dźwięku, oprócz tych

które należą do morza, i do podróży także

i już, nareszcie koniec, schody w dół

i ziemia pod stopami, i w końcu to jest

ziemia, to jest coś trwałego, po wszystkich tych

nocach i dniach, w górę i w dół,

w dół i w górę, tak to jest ziemia.

 

 

 

****

Początek nocy

światło jeszcze,

jeszcze widoczne

Pst!

Czy to kot

czy jego cień

Tam na oknie?

 

 

 

****

To już chyba ostatni śnieg

tej zimy

po powrocie z podróży

grzeję ręce nad ogniem

zapada zmierzch

 

 

 

*****

Dźwięki jak krople spadają

i rozpryskują się

w mojej głowie

milczące jezioro

 

 

****

Liście rozmawiają ze sobą

a drzewa nie mówią do nas nic

Dlaczego?

 

 

 

****

Cały dzień ciemny jak wieczór

ślimak wraca do swojej skorupy

i nie zostawia śladu.

 

 

 

****

Tyle jeszcze gier

których zasad nie znamy

tyle miejsc

w których można się ukryć.

 

 

 

****

leżąc naprzeciw

wpatrzony w ten jasny otwór

przez który światło jednak dostaje się do pokoju

nawet w nocy

mrok za oknem nigdy tak gęsty jak wewnątrz

zarysy drzew

dalekie światła domów

jasny prostokąt okna

zarys ram zawsze widoczny

ciemna linia pośrodku

ciemna linia wzdłuż

obraz zawsze podzielony

na cztery części

jasny prostokąt

nic więcej

słońce księżyc

drzewa poruszają się

wtedy wiadomo że jest wiatr

cienie tańczące na ścianach

kiedy słońce zachodzi

i płatki śniegu

zapalają się i gasną

zapalają się i gasną

w świetle latarni

i drogi ptaków

wielkie czarne wrony

ich podróże

bez początku bez końca

czasem siadają na gałęziach

wśród zieleni

na tle białego śniegu

ich szlaki

których nie ma na żadnej mapie

oczy wpatrzone

leżąc naprzeciw

 

 

 

OPOWIEŚĆ ZIMOWA

Zima

Niebo raz jeszcze

spadło na ziemię

kołyszą się w polu

z białości umarłe anioły

Puste sanie pędzą

na przekór letnim granicom

świat zapomniał o ludziach

jest znowu jak na początku

Bóg stworzył świat w zimie

i dobrze wiedział co robi

Nocą rośliny i zwierzęta

przychodzą z lasu

pod nasze okna

ale teraz jest pokój

tylko czasem

kilka kropel krwi

na świeżym śniegu

Mieszkańcy lasu

stają po drugiej stronie szyby

i długo w noc

patrzą na nasze światło

na sen, na naszą miłość

dowcipny mróz utrwala

ich poplątane odbicia na szkle

nad ranem budzimy się

i jesteśmy zdziwieni

myślimy co to wszystko znaczy

usiłujemy odczytać

tajemne znaki, kształty przyszłości

Lisy, sarny, paprocie

olbrzymie drzewa

i uśpione okrutne jeże

przychodzą nocą pod okna

ale nikt nie może ich złapać

na gorącym uczynku

zawsze wiedzą więcej

są przecież z tamtej strony szyby

my jesteśmy tylko wewnątrz

one mogą być i tu i tam

zdarza się to rzadko,

wtedy przewracając się w nocy na łóżku

dotykasz zajęczej sierści

i zeschłych liści

Jest zima

ślady wilczych łap

urywają się w polu nagle

i jednak trzeba uwierzyć

we wniebowzięcie tej ziemi

Zima

kołyszą się w polu

z białości umarłe

Anioły.

 

 


BAŚŃ ZIMOWA

Wszystko dobre na tym świecie to baśnie

Okruchy odgrzebane spod śniegu

spod zszarzałego śniegu wczesnej wiosny

która przecież nigdy w końcu nie nadeszła

łachmany, ubranka, wyrosły z nich

już i nasze dzieci

Stare historie opowiedziane znowu

w innym życiu

Baśnie to rzecz zimowa

wtedy wszyscy siedzimy wokół ognia,

wtedy nawet kot

wieczny wędrowiec

myśliwy jak wszyscy przodkowie

mruży ślepia

i przysuwa się do ognia

a kołowrotek w kącie

odmierza czas

nicią,

która zawiązana jest w koło

Senne zegary

biją coraz ciszej

i wolniej

Na polach

na tych wszystkich pustkowiach

otwierających się tak oczywiście

kiedy wychodzimy

ze starych

zapadłych sadów

na drogi

o których nic więcej

nie wiadomo

Stary zegarmistrz

schował połyskliwe przedmioty

do szuflady

na dziś koniec przedstawienia

odchodzić trzeba powoli

i bardzo wytrwale

 

 

 

****

świt

tam w dole

budzi się miasto

mruczy jak

śpiący kot

świeca na stole

już niepotrzebna

jej blask

z każdą chwilą

ustępuje

przed tamtym światłem

kształty wyłaniają się z mroku

znowu są własne

odrębne

kilka rzeczy

rozrzuconych w nieładzie

tak jakby ktoś stąd wyszedł

przed chwilą

okno otwarte

jakby miał zaraz wrócić

miasto mruczy przez sen

świeca na stole

już niepotrzebna

maleńki płomień

i jasne zimne światło

świt

 

 

 

****

głęboko

w ciemnym ogrodzie

spada

pierwszy owoc

coś

ostrożnie

przesuwa się

wśród krzaków

na twarzy osiada

nić pajęczyny

nadchodzi jesień

idzie skradając się

krok za krokiem

 

 

 

****

kiedy w nocy

otwierasz okna

słychać głos ptaka

i zgrzyt niedomkniętych drzwi

słychać płacz dziecka

i szum krwi w żyłach

 

 

 

****

tak czerwień

zmienia się

w czerń

tak krzepnie krew

krople krwi

na liściach

 

 

 

****

nocą w ogrodzie

nie ma już świetlików

ławka jest mokra

i kostnieją palce

trzymające papierosa

 

 

 

****

pełnia lata

letni wieczór

tak dojrzały

jakby miał już być

koniec

 

 

 

****

a teraz cisza

pusty dzban

 

 

 

****

siedzieć teraz i patrzeć

w gasnący żar

płomienie pojawiają się

i znikają

nie wiadomo gdzie

nie wiadomo kiedy

bladoniebieskie

żółte

czerwone

słuchać ich syku

płonące kamienie

płonące

kamienie

tak siedzieć

słuchać

i patrzeć

przed paleniskiem

już wieczór

zimne dłonie

złożone

nareszcie razem

gasnący żar

 

 

 

****

zachód

o zachodzie słońca

o zachodzie słońca dźwięk

dźwięk - coś jakby świst

o zachodzie słońca nad rzeką

dźwięk wzmaga się i opada

zawsze wieczorem o zachodzie słońca

nad rzeką dźwięk - coś jakby świst

wzmaga się

i opada

opada


 

 

****

płomień świecy

i iskry śniegu

zimny blask

 

 

 

****

nocny ptak

głos

drzwi się otwierają

nocny ptak

głos

drzwi są zamknięte

 

 

 

****

Dziś w nocy

opadły pierwsze mgły

w powietrzu nietoperz

zło skrzydlate

i miękki ślimak

zostawił swoją drogę

w trawie jeż szeleści

kolczasty prorok

zwiadowca jesieni

 

 

****

Szukaj mnie

Jestem

Ukryty w twoim śnie

Nie znajdziesz mnie na drogach życia

ani w starych pergaminach

ale gdzieś obok

bardzo daleko

tylko o krok

na ścieżce wydeptanej na przekór

kamiennym drogom

to ścieżka niewygodna, ale krótka

Jak trudno spotkać kogoś

we własnym śnie?

A przecież to jest twój sen.

Od rana... od rana do wieczora

na drogach

Najpierw daleka wyprawa potem powrót...

i znowu próba, tu nie... i tam także nie...

i wreszcie pod wieczór...

pod wieczór coś jakby znak...

Błysk dalekiego światła odbity w lustrze

za moimi plecami

a ja stoję twarzą do okna i czekam

teraz widzę błysk odbity w lustrze

i odbity na szybie

a ja stoję i patrzę w ciemność za oknem...

jest już noc... i błysk... błysk na szybie

tylko skąd jakieś światło tam w lustrze

za moimi plecami?

Musiałbym najpierw zobaczyć je za oknem...

skąd więc to światło w nocy, które niczego

nie oświetla, niczego nie odsłania

a tylko jest, po prostu jest...?

odchodzę od okna, opieram się plecami

o lustro... dreszcz.. zimne szkło...

zamykam oczy.

Od rana do wieczora na drogach,

po najbardziej krętych ścieżkach

i po co?

Po co szedłem tutaj?

Będę to wiedzieć jeśli pójdę dalej.

Otwieram oczy:

Ciemny ogród za oknem

Błysk zniknął

Cisza.

 

 

 

****

noc kiedy się to zaczęło

i następny dzień

tak jakby go wcale nie było

i znowu noc

znowu ciemność

i tak już zawsze

noc i świt

świt którego nie ma

bez światła

bez tego szarego światła

które wydobywa cały brud

przystanki autobusowe

zimno

zawsze przenikliwe zimno

nad ranem

ale nie

nie teraz

nie teraz

ciepłe ciało

zapach włosów

tak blisko

tylko jeden oddech

nawet jeśli tak daleko

całe miasto

tysiąc domów

sto dróg

wszystko twoje i moje

tylko proste słowa

tak jakby się nic nie mówiło

słowa ze starej miłosnej piosenki

aż głupio pomyśleć

wszystko jak w dziecinnej piosence

we wszystkich językach

zawsze tak samo

zawsze to samo

aż głupio pomyśleć

powiedzieć

chyba tylko w innym języku

jak sen

jakby we śnie

i nawet jeśli smutek

to taki jak jest deszcz

jak jest jesień

nic oswojonego

nic starego

nic co można by naprawić

zacerować

i nosić dalej bez końca

nie pierwsze

ale jakby miało być ostatnie

ogień spala sam siebie

i teraz znowu żyje

bez popiołu

ale nie

i tak

choćby oszaleć

gryźć palce do krwi

dzień i noc

w każdą noc

każdego dnia

brudny świt czeka

tam za oknami

czeka aż otworzysz oczy

czeka aż ja go zobaczę

brudne szare światło

przenikliwe zimno

przemarznięte ciało

na pustym przystanku

 


****

Gdzieś w innym miejscu

W innym mieście

Idziesz

Zatrzymujesz się na chwilę

Potem skręcasz w prawo

W ulicę na rybny targ

A ja tutaj

Zawsze w moim miejscu

Zawsze w moim mieście

Nadchodzę z przeciwnej strony

Mijamy się

Przechodzę przez twoje ciało

I nie widzisz mnie

I wcale mnie nie słyszysz

Chociaż jestem

Chociaż wrzeszczę!

Patrz!

Przez ułamek sekundy

Miałaś moje włosy

Zarost na twarzy

I ubiór

Zupełnie nieodpowiedni

W tamtej stronie świata

Zauważył to tylko

Chłopiec siedzący

Za straganem

Z glinianym naczyniami

 

 

 

KOŁO KARMY

A kiedy w końcu wreszcie umrzemy

Będziemy siedzieć przy stole i palić papierosy

Będziemy rozmawiać o życiu

Jak o wspólnie obejrzanym filmie

Grupka przyjaciół siedzących wieczorem w kawiarni

Na sekundę sekundy

Zatrzymane

Koło Karmy

Będziemy mówić:

Wiem teraz dlaczego

Wiem teraz dla kogo

Ten jeden krok, rozmowa, spotkanie na ulicy

Będziemy mówić:

A przecież wiedziałaś, że przyjdę

A przecież wiedziałeś, że wiedziałem, że wiesz, że będę wiedzieć

Na sekundę sekundy

Zatrzymane

Koło Karmy

A potem wstaniemy od stołu

I wtedy ono ruszy znowu

Zaczną się obracać nigdy niewidoczne szprychy

I znów będziemy chodzić po ulicach

Będziemy się spotykać zdziwieni

Pytając:

Jak to się stało?

Jak to możliwe?

Nie wiedziałem, że tutaj mieszkasz.

 

 

 

 

strona główna