strona główna

 

Piotr Grzesik

Na przedmieściach

 

 

Książka została wydana przez krakowskie wydawnictwo "Baran i Suszczyński" w kwietniu 1997.
W maju tego samego roku otrzymała wyróżnienie w VI edycji konkursu "Promocja Najnowszej Literatury Polskiej", organizowanego przez Fundację Kultury Polskiej.

Ilustracje oraz okładka: Piotr Grzesik

Opracowanie typograficzne: Wiesław Król

 

okładka - przód

okładka - tył

 

 

POWRÓT
JASKINIE
NOCNY SEANS
WYPRAWA
NOWE SZATY
NICI
INTRUZ
NA SZLAKU
ZAĆMIENIE
ŚCIANY
NOCNY STRÓŻ
OKNO
PARTYZANT
CHOROBA
WEZWANIE
KOPIEC
ŚWIĄTYNIA
PUSTY POKÓJ I
POD GÓRĘ
SKARBIEC
PROCESJA
PROGRAM
KROPLE
NUMER
HYMN
STREFA
ŚWIATŁO
HAZARDZISTA
ŚLEDZTWO
SZYFRY
CMENTARZ
GŁOSY
ORSZAK
OGRÓD
LUSTRO
BIBLIOTEKARZ
PUSTY POKÓJ II
GRA W KOŚCI
UCIECZKA
SAMOTNY WIECZÓR
MIEJSCE
POSŁANIEC
KATAKUMBY
SZARADZISTA
ADRES
PO DRUGIEJ STRONIE ULICY
TAKSÓWKARZ
MGŁA
POLOWANIE
TWIERDZA
HORYZONT
ODNALEZIONY
PUSTY POKÓJ III
PUSTY POKÓJ IV / PUSTE POLA








POWRÓT

Już z daleka widziałem, jak bardzo zapuszczony jest ogród. Przy alei prowadzącej do domu wiele drzew uschło, inne połamał wiatr. Tak — nie byłem tu bardzo długo i o ile nie zwodziły mnie pozory, nie było tu też nikogo innego. Z największą trudnością otworzyłem drzwi — uszy rozdarł mi okropny zgrzyt zamka. Na ganku pełno było uschniętych roślin, kurz, pajęczyny. Ostrożnie przekręciłem kontakt, brudna żarówka zabłysła mdłym, przygaszonym światłem. Wszedłem do pierwszego pokoju — wszędzie bałagan, poprzewracane sprzęty, jakieś ubrania, wszystko pozostawione tak jak wtedy. Położyłem się na łóżku, w powietrzu uniósł się tuman duszącego kurzu. Mimo to zasnąłem niemal natychmiast. Po paru godzinach jakiś hałas przerwał mój sen — najpewniej mysz, a może jakieś inne zwierzątko. Odgłosy dobiegały z kuchni. Poszedłem tam — bardzo chciałem zobaczyć swojego jedynego towarzysza, ale nic z tego — hałas umilkł i nie słyszałem go już więcej. Czułem się tutaj dobrze — nie tak, jak można się czuć u siebie, ani jak czuje się ktoś, kto powraca. Było inaczej — mogłem tu być i równocześnie mógłbym stąd wyjść i nigdy nie wrócić. Chyba to podobało mi się najbardziej. Przez brudne, zakurzone szyby patrzyłem na ogród za oknem, w nocy zerwał się lekki wiatr i teraz gałęzie wielkiej wierzby kołysały się powoli, monotonnie. Patrząc na nie znów zapadłem w sen.

Rano poszedłem do sklepu na drugim końcu miejscowości. Rozglądałem się, patrzyłem na domy przy drodze — prawie nic się tu nie zmieniło. Nic poza ludźmi — było tak, jakby umyślnie wymieniono mieszkańców. Nie poznawałem nikogo, nikt nie znał mnie. Po powrocie do domu chciałem zabrać się do sprzątania, ale nic z tego nie wyszło. Nie miałem po co tego robić. Usiadłem na rozwalonej ławce w ogrodzie i pozostałem tam do wieczora, obserwując zmieniające się kolory nieba. Potem poczułem głód, poszedłem do kuchni i zabrałem się do jedzenia. Wstając od stołu, ze zdziwieniem spostrzegłem na krześle, na którym siedziałem, jakiś papier. Na pewno nie widziałem go wcześniej, ani przed jedzeniem, ani wczoraj. Była to zwykła biała kartka, złożona we czworo. Nie było na niej kurzu, zdziwiło mnie to, ale po chwili uświadomiłem sobie, że sam go wytarłem — siedząc na kartce. Zainteresowało mnie, co jest w środku, ale właśnie dlatego postanowiłem nie otwierać jej tego dnia. Uważałem, że jestem kimś, kogo nic już nie może zdziwić — a już na pewno nie jakieś stare zapiski. Wrzuciłem kartkę do kuchennej szuflady, pomiędzy zardzewiałe sztućce i zakrętki od butelek. Potem położyłem się i jak poprzedniego dnia zasnąłem niemal z otwartymi oczami, do końca wpatrując się w rytmiczny taniec gałęzi za oknem.

Trzeciego dnia wszystko działo się podobnie, tak samo czwartego i w następne dni. Wychodziłem z domu, szedłem do sklepu, wracałem, robiłem jakieś bezsensowne spisy potrzebnych rzeczy, niby porządki, a później okazywało się, że wszystko jest tak samo jak przedtem. Stary kurz i brud trzymał się dzielnie, przenikał moje ubranie, moje myśli i ruchy. Pogodne dni spędzałem zwykle w ogrodzie, a kiedy było zimno lub padał deszcz, siedziałem w domu i czytałem stare, rozpadające się książki, które znalazłem w jednej z szaf.

Któregoś dnia znowu natknąłem się na tamtą celowo zapomnianą kartkę. Tym razem bez zastanowienia rozłożyłem ją i przeczytałem — ktoś ołówkiem napisał słowa — "Kochanie, będę w czwartek pod wieżą o ósmej". Nie pamiętałem tego pisma ani nie wiedziałem, kto mógł wtedy pisać do mnie. Wprawdzie przypominałem sobie jakieś kobiety — ale która to z nich? Pomyślałem, że może kartka nie była przeznaczona dla mnie — ale skąd w takim razie wzięłaby się tutaj? Nigdy nie było tu nikogo oprócz mnie. Pomysły mnożyły się w mojej głowie — może odebrałem kartkę i spotkałem się z tą osobą? Może byłem tam, a ona nie przyszła? Oczywiście jeżeli była to kobieta, co wnioskowałem z formy zwrotu — trzeba było przecież coś założyć. Nawet nie próbowałem sobie niczego przypominać — z góry uznałem ten trud za daremny. Dla pewności na odwrocie kartki napisałem te same słowa, odwróciłem i porównałem. Wiedziałem teraz przynajmniej jedno — że nie jest to moje pismo. Chociaż z drugiej strony nie byłem już tym samym człowiekiem co wtedy. Moje domysły rozwijały się jeden z drugiego, w nieskończoność — w końcu nie miałem nic lepszego do roboty. W pewnej chwili przypomniałem sobie, że w dniu powrotu zostawiłem klucz w drzwiach wejściowych. Kiedy następnego dnia wróciłem ze sklepu, miałem trudności z wyjęciem go. Drzwi były więc otwarte, gdy wychodziłem — stąd prosty wniosek, że ktoś mógł podrzucić kartkę podczas mojej nieobecności. Jeśli tak, to czy rzeczywiście była to kobieta, czy też jest to może dowcip któregoś z moich dawnych znajomych? A jeśli to kobieta, to dlaczego na mnie nie zaczekała? Jeżeli kartkę podrzucił znajomy, to znaczy, że są tu jeszcze moi znajomi, ale czy to możliwe, by został tylko jeden? A jeśli jest ich więcej, to dlaczego dotąd nikogo nie spotkałem? Może się zmienili, może to ja ich nie poznaję, a oni bawią się moją nieświadomością? Snując podobne rozważania, stworzyłem kilkanaście możliwych scenariuszy zdarzenia. Nie mogłem zasnąć przez całą noc, aż nadszedł świt — zawsze nienawidziłem tej pory. Mlecznosiwe światło wydobyło z mroku całą obcość i brzydotę tego pokoju — porozrzucane sprzęty, meble, ubrania, a co najgorsze — wszystko przybierające pozory jakiegoś ładu. Wstałem, wyszedłem do ogrodu — było zimno i nieprzyjemnie. Chciałem przyjąć całą tę ohydę, nie odsuwać jej od siebie, nie uciekać. Po krótkim spacerze usiadłem na ławce i tam jakoś udało mi się zasnąć. Kiedy otworzyłem oczy, oślepiło mnie bardzo mocne, natarczywe światło słońca — był to jeden z tych dni późnej jesieni, kiedy przyroda przypomina sobie czasy minionej świetności. Potem znowu zapadłem w sen i tak powtarzało się to kilkakrotnie — co jakiś czas otwierały mi się oczy i widziałem drogę słońca na niebie, ciągle dalej, coraz bardziej na zachód. Potem przerwa, jakieś majaki, znowu słońce i jeszcze raz zapadałem w sen jak w głęboką studnię. Po ostatecznym przebudzeniu niemal nie mogłem się poruszyć — długo trwałem w takiej samej pozycji. Moje ciało było jak sparaliżowane. Poranna wilgoć przeniknęła wszystkie kości, bolała mnie głowa.

I wtedy wszystko się zdecydowało — nie zrobiłem tego ja, decyzja podjęła się sama. Bezpośrednim powodem były wszystkie wypadki tamtej nocy i tamtego poranka. Moje śmiertelne zmęczenie bez powodu było dla mnie jasnym dowodem na to, że dotknąłem czegoś istotnego. Zresztą — powtarzałem sobie wciąż — nie znam tutaj nikogo, nie mam tu nic do roboty, ta kartka to jest jedyna nić, jedyny głos, na który mogę odpowiedzieć. Nie jadłem nic, nie mogłem niczego przełknąć. Wyszedłem z ogrodu, ale nie po to, by coś kupić — tym razem chciałem kogoś spotkać. Pierwszy raz odkąd wróciłem. Miałem wprawdzie konkretny powód — chciałem się dowiedzieć, jaki jest dzień tygodnia, ale fakt pozostaje faktem. Podszedłem do starszego mężczyzny na przystanku autobusowym i zapytałem. Odpowiedział "czwartek" — tak całkiem zwyczajnie, bez zdziwienia, jakby codziennie spotykał kogoś, kto nie wie, jaki jest dzień. Po powrocie do domu przypomniałem sobie, że nie wiem przecież, która jest godzina — a dawno już minęły te czasy, kiedy umiałem ją określić według położenia słońca i gwiazd. Nie mogłem przecież wychodzić co chwila i pytać przechodniów. Wściekły siedziałem w pokoju myśląc o tym wszystkim. Potem wyszedłem i po raz drugi tego dnia zwróciłem się do człowieka. Tym razem był to jakiś młody chłopak. Było około siódmej — oczywiście uznałem, że w "liście" chodziło o ósmą wieczorem. Dla mnie było to oczywiste, i myślę, że także dla każdego, kto mnie znał, jeśli znał mnie naprawdę.

Powoli ruszyłem w stronę wieży. Było już całkiem ciemno — w oknach paliły się światła, ludzie trwali we wspólnocie — tam, za tymi zasłonami. Spojrzałem na wieżę — tu także nic się nie zmieniło. Wieża to bardzo dumne — powiedziałbym, wyniosłe określenie. Tak się tutaj mówiło o starym budynku w kształcie grzyba na długiej nóżce. Kiedyś było tu podobno jakieś urządzenie do pompowania wody. Wieża stała samotnie i było ją widać z wielkiej odległości — nasze przedmieście leży w kotlinie i z tego powodu uważano to miejsce za najlepsze do spotkań z ludźmi z zewnątrz — nie sposób było tu nie trafić. Nawet ktoś, kto przyjeżdżał w nocy, nie mógł nie zauważyć wieży, gdyż zawsze była jasno oświetlona. Nigdy nie widziałem niczego podobnego w żadnym innym miejscu. Czekając myślałem o różnych starych sprawach związanych z tym miejscem, trochę chodziłem w kółko, trochę siedziałem na przydrożnym murze. Obserwowałem rzadko tu przejeżdżające samochody, głęboko wdychałem chłodne, wieczorne powietrze. Teraz znowu nie wiedziałem, która jest godzina. Rozglądnąłem się szukając jakiegoś człowieka. Po pewnym czasie w niewielkiej odległości spostrzegłem kogoś idącego wolnym, spacerowym krokiem. Podszedłem do niego. Był to ten sam starszy mężczyzna, który po południu powiedział mi, jaki jest dzień tygodnia. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Było po dziesiątej. Nie spiesząc się wróciłem do domu. Nie byłem rozczarowany — czułem raczej, że zrobiłem to, co powinienem był zrobić — byłem we właściwym miejscu, o właściwej porze. Spałem dobrze. Cały następny dzień spędziłem spacerując i siedząc w ogrodzie.

Kilka dni później w jednym z pokojów pod zwałami śmieci odkryłem wielkie, stare radio i nawet udało mi się je uruchomić. Odtąd jest ze mną. Dzięki niemu wiem, jaki jest dzień tygodnia — wiem, kiedy jest czwartek. Wiem też, kiedy przychodzi godzina, o której powinienem wyjść. Pory roku się zmieniają, mój ogród dziczeje coraz bardziej, a ja zawsze w czwartek około ósmej przychodzę pod wieżę. Czekam aż do przejazdu ostatniego autobusu i odchodzę. Nigdy nie jestem smutny — skoro dotychczas nie przyszła, dlaczego miałaby przyjść akurat tym razem? Ale to jednak może się zdarzyć. Jedyny ślad, jaki mnie z nią wiąże, to tamta kartka. A na niej jest napisane wyraźnie — czwartek o ósmej i nie ma nic, co mogłoby to podważyć. Jest napisane, że przyjdzie.

 

JASKINIE

Tam na zewnątrz jest wojna. Wiem o tym, słyszę ją przez cały czas — teraz jest daleko, jakby w ukryciu. Na samym początku wybuchy bomb, komendy, wrzaski rannych i umierających dobiegały z bardzo bliska, spod moich okien, a teraz tylko głuche pomruki i jakieś dalekie hałasy w nocy. Podobno wróg jest w mieście, jaki wróg, nie wiem, to nie mój wróg, nic mnie to nie obchodzi. Bylebym tylko mógł stąd wyjść, tak dawno już tutaj siedzę, od samego początku, od pierwszego wystrzału. Mój brat jest na zewnątrz — to dzięki niemu żyję, codziennie dostarcza mi jedzenie, ale nie spotykamy się nigdy. Dopóki się to nie skończy, nie wyjdę stąd. Wolę tu zgnić, niż uciekać, znowu uciekać. Czasem za oknami słyszę jakiś obcy język, nie znam go — to zapewne okupant. Tak mówią ci miejscowi. Ja boję się i jednych, i drugich.

Nie przypuszczałem dawniej, jak wiele może się kryć w zwykłym mieszkaniu — z łazienką i kuchnią cztery pomieszczenia. Żyłem tu od urodzenia, a teraz poznałem dokładnie każdą rzecz, jaka się tu znajduje; przesuwałem je z miejsca na miejsce, powoli, centymetr po centymetrze, żeby nikt z sąsiadów nie usłyszał. Zawsze coś było nie na miejscu, zawsze jakaś rzecz nie pasowała do innych, a gdy na jej miejsce wstawiło się inną, upadała cała struktura. Przesuwałem meble — można tak powiedzieć, ale moje działanie było czymś innym — próbowałem własną mocą, na maleńkiej przestrzeni, stworzyć porządek, który byłby przeciwwagą dla tamtego chaosu za oknami. Oczywiście nie udało mi się to, nie mogło się udać. I gdy wreszcie poznałem cały mój dom od podłogi do sufitu, gdy zmierzyłem każdą odległość, gdy już wszystko zbadałem i zważyłem, zrozumiałem, że nadszedł czas, żeby stąd wyjść, żeby opuścić miasto, mimo wszystko. Minęły cztery miesiące ciężkiej zimy. Nigdy nie otwierałem okien, nawet ich nie odsłaniałem, ale mimo to czułem w powietrzu zapach wiosny.

Pewnej nocy spakowałem kilka niezbędnych rzeczy i wymknąłem się z mieszkania, pod wycieraczką zostawiłem wiadomość dla brata. To dziwne — dzięki niemu żyłem, a nie widziałem go od pół roku. Miasto było ciemne, wyludnione, na rogach ulic stali żandarmi w ciężkich buciorach. Powietrze było rześkie, odurzające, byłem prawie pijany po tylu dniach spędzonych w potwornym zaduchu, gdy oddychałem nie powietrzem, lecz własnym oddechem, po tysiąckroć przetrawionym. Szedłem najprostszą drogą prowadzącą do wyjścia z miasta; po paru godzinach, gdy było już niedaleko do świtu, dotarłem do lasu. Szedłem dalej, aż znalazłem się na niewielkiej polance — tam położyłem się i zasnąłem. Obudziło mnie wschodzące słońce, tak dawno go nie widziałem — jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w czerwony, z każdą chwilą rosnący krąg. Potem poszedłem dalej — bardzo głęboko w las. Znalazłem odpowiednie miejsce i zacząłem kopać jamę. Pracowałem do wieczora, dziura nie była wielka — miałem tylko łopatkę do węgla. Następne dni także spędziłem na kopaniu.

I tak rozpoczęło się moje życie w lesie. Zabrałem ze sobą nasiona roślin, które dostarczył mi brat. Teraz była wiosna, zasiałem je. Po jakimś czasie rośliny wzeszły i zaczęły dostarczać mi pożywienia. Obserwując zwierzęta szybko nauczyłem się odróżniać owoce jadalne od trujących. Zwierzęta były moimi jedynymi towarzyszami — z początku nieufne, z czasem nauczyły się przychodzić do mojej ziemianki, bawiły się ze mną, także te drapieżne. Ja usiłowałem poznać ich języki, zrozumieć, co chcą przekazać przez pewne gesty i odgłosy. Jeśli w domu starałem się jeszcze wyglądać jak człowiek, trochę z próżności, a trochę z nudy, to tu zdobywanie pożywienia zabierało tyle czasu, że w ogóle przestałem się tym zajmować. Moje włosy i broda były tak długie, że można by mnie wziąć raczej za jakiś nieznany gatunek małpy niż za człowieka. Wieczorami umilałem sobie czas grając na instrumencie, który zrobiłem z kawałków trzciny. Wydawał on dźwięki niemal identyczne jak ptaki, których było tu całe mnóstwo, toteż nikt by nie rozpoznał w nich dzieła człowieka. Zresztą czy byłem jeszcze człowiekiem? Przypominałem raczej pewną postać z mitologii, którą także przedstawiano z podobnym owłosieniem i z podobnym instrumentem w dłoniach, jeśli można tak powiedzieć — imię ważne — już zapomniałem. Żyłem tak przez całą wiosnę, lato i jesień.

Było już niedaleko do zimy, kiedy zacząłem robić zapasy. Czekały mnie cztery ciężkie miesiące, musiałem zgromadzić dużo pożywienia, choć zastanawiałem się też nad tym, czy gdybym bardzo się postarał, nie udałoby mi się zapaść w sen zimowy — jak robią to niektórzy moi leśni bracia. Moja ziemianka nie nadawała się na tak ogromną spiżarnię — musiałem ją poszerzyć i pogłębić. Miałem pełne ręce roboty, przez całe dni chodziłem po lesie, zbierając owoce i grzyby, a wieczory spędzałem na kopaniu. Pewnego dnia moja łopatka natrafiła na jakąś pustą przestrzeń. Jak się okazało, był to całkiem spory korytarz. Wykrzesałem ogień — nauczyłem się także i tej sztuki. Zszedłem do środka trzymając w ręku przygotowaną naprędce pochodnię. Na ścianach zostawiałem ślady, żeby móc trafić z powrotem. Wreszcie dotarłem do obszernego pomieszczenia — jakby okrągłej sali; było tu jasno, na tyle jasno, że nie potrzebowałem światła pochodni. Być może światło dobiegało z jakiegoś otworu w górze.

Na ścianach jaskini umieszczone były rysunki. Układały się koliście, koniec jednego cyklu był jednocześnie początkiem następnego, który biegł wyżej, nad poprzednim. Ta spirala musiała się ciągnąć do samej góry, dokąd nie sięgał już mój wzrok. Uświadomiłem sobie, jak wysoka musi być jaskinia. W tych rysunkach zawarta była opowieść o moich pobratymcach — nieustanny powrót tych samych rzeczy we wciąż nowych strojach. Zobaczyłem odzianych w skóry dzikich myśliwych, a także rycerzy okutych w stal i wojowników przyszłości w kosmicznych skafandrach. Były tam też sceny przedstawiające miłość — zawsze, niezmiennie takie same. Tylko te dwie sprawy — walka i miłość, nie było tam nic więcej. Jedna ciągle zmienna, zawsze udoskonalana i druga — przez wszystkie wieki taka sama. Jedna i druga szybka i gwałtowna, jedna i druga nienasycona. Kilka razy obszedłem salę w koło, a potem położyłem się. Czułem dotyk zimnego kamienia.

I wtedy zacząłem mówić, dopiero teraz, po tym wszystkim, co się stało — nie robiłem tego od początku wojny — odkąd zamknąłem się w swoim mieszkaniu. Mówiłem długo — póki nie opowiedziałem do samego końca całej tej historii, dalej jest milczenie, dalej słowa nie mogą pójść, teraz zamkniesz oczy, zamkniesz usta i nie powiesz więcej nic....

 

NOCNY SEANS

Bardzo rzadko czytam gazety, od dawna nie interesuje mnie życie miasta, nie chodzę do kina, na wystawy ani do teatru. Uznałem to wszystko za niepotrzebne, mogłem się doskonale bez tego obejść. Dlatego sam nie bardzo rozumiałem, po co kupiłem tę gazetę — do momentu, gdy na ostatniej stronie zauważyłem ogłoszenie mówiące, że jedno z najmniejszych kin w naszym mieście organizuje całonocny seans. Trudno mi było uwierzyć w istnienie tego kina — po tylu latach. Tak wiele się zmieniło, odkąd jako młody chłopak byłem tam ostatni raz. Próbowałem wydobyć z zakamarków pamięci jakiś szczegół wiążący mnie z tym miejscem i znalazłem coś takiego — wspomnienie filmu, który oglądałem z moją ówczesną dziewczyną. Przyjrzałem się bliżej notatce — okazało się, że ma to być specjalna projekcja, poświęcona wyłącznie horrorom. Pięć filmów jeden po drugim, do czwartej nad ranem. Horror zawsze był moim ulubionym gatunkiem filmowym, pomyślałem więc, że nic się nie stanie, jeśli się tam wybiorę.

W dniu seansu spadł świeży śnieg i kiedy wieczorem wyjeżdżałem z mojego przedmieścia, padało nadal. Musiałem dotrzeć niemal na drugi koniec miasta, autobus sunął miarowo, cały zasypany śniegiem. Nie było bardzo zimno, mimo to trudno było dojrzeć twarze pod zwałami czapek, szalików i futer. Wreszcie po godzinie jazdy z przesiadkami dotarłem do przystanku, gdzie, jak mi się wydawało, należało wysiąść. Oczywiście pomyliłem się, trudno, minęło tyle lat. Teraz czekała mnie droga przez stary park. Wszystkie drzewa uginały się pod ciężarem białego puchu. Wiał lekki wiatr i z wysoka raz po raz spadały śnieżne czapy. W końcu dotarłem do kina — było niemal takie samo jak przed laty, nie rzucało się w oczy, bez żadnej krzykliwej neonowej reklamy. Według mojego zegarka było jeszcze piętnaście minut do seansu. Przed kinem przechadzało się kilka osób. Reszta pewnie siedziała już w środku. Kupiłem bilet i wszedłem. W sali panował lekki półmrok jak w poczekalni dworcowej — nawet gdybym znał tu kogoś, nie mógłbym dostrzec twarzy. Jedyna nadzieja, by kogoś spotkać, to stać blisko drzwi, tak by ktoś, kto mnie zna, mógł mnie zauważyć. Potem udawałem, że długo szukam swojego miejsca, ale jakoś nikt mnie nie zawołał. Cóż, może to i dobrze, chociaż prawdę mówiąc liczyłem na to, że po wyjściu z mojej samotni spotkam kogoś, kogo znałem, kogoś, kto znał mnie dawniej.

Po paru minutach rozpoczął się seans — w ciągu kilku godzin przez ekran przewinęła się istna galeria potworów, smoków, wampirów, czarownic, strzyg i wilkołaków. Seans ujęto w swego rodzaju klamrę. Pierwszy film był niemy — była to jedna z najstarszych i najsłynniejszych historii o wampirach; jako ostatni wyświetlono jego współczesną wersję. Po pierwszym filmie — odzwyczajony od kina — poczułem się bardzo zmęczony. Po drugim zmęczenie minęło, a następne oglądałem w tym przedziwnym stanie na pograniczu snu i jawy, jakby w zawieszeniu, gdy umysł nie jest jeszcze tam, a nie jest już tutaj.

Wracałem nad ranem pierwszym autobusem, razem z robotnikami, jadącymi do pracy i wracającymi z nocnej zmiany. Moje oczy, przez sześć godzin poddane działaniu ruchomych obrazów, rejestrowały uważnie wszystkie blaski porannego miasta. Czułem się tak, jakbym wracał z jakiegoś sekretnego obrzędu, w którym ci ludzie nie mogli uczestniczyć. Chciałem im nawet o tym opowiedzieć — w porę się jednak powstrzymałem. Wysiadłem na swoim przystanku. Śnieg padał przez całą noc, w świetle neonowych lamp błyszczały maleńkie lodowe iskierki. Spojrzałem pod nogi i z radością spostrzegłem, że moje ślady były pierwsze na tej drodze. To były ślady tego, który powraca, a nie tego, który wychodzi. Inni przyjdą później — zaspani, kaszlący, rozzłoszczeni. Teraz tylko szybko dojść do domu, wypić gorącą herbatę i położyć się do łóżka. I zasnąć, zanim wstanie świt, nim brudne, matowe światło zimowego świtu wedrze się do pokoju. Nie śnić już żadnych snów, niech zostaną tylko tamte, w małym kinie, na peryferiach. Zasnąć, zasnąć, nim wstanie świt...

 

WYPRAWA

Był czas oczekiwania — niedługo święta. Z czasów dzieciństwa pamiętałem wielkie drzewo, zajmujące niemal cały pokój, oświetlone lampkami, przybrane w wielobarwne łańcuchy. Wiecznie zielone, iglaste drzewo, istniejące jakby poza cyklem przemian, pór roku. Teraz przypomniałem sobie ten stary zwyczaj. Pomyślałem — dlaczego by nie wypełnić domu zapachem lasu i żywicy? Była wigilia, dzień przed. We wszystkich domach trwały gorączkowe przygotowania, ludzie starali się być dla siebie mili. W telewizji od rana śpiewano kolędy, nastrój był podniosły, uroczysty.

Wieczorem włożyłem stare ubranie i wyszedłem. Dziwne były te dni — zima bez jednego płatka śniegu, mokro i nieprzyjemnie, bardziej jesień niż zima. Powietrze pełne było przejmującej wilgoci. Niosłem ze sobą piłkę do drewna i siekierkę. Chciałem dojść do lasu położonego o kilka kilometrów od mojego domu. Nie chciałem kupować choinki w sklepie — to musiała być prawdziwa wyprawa. Było bardzo ciemno, symboliczna pierwsza gwiazdka jeszcze nie wzeszła. Szedłem błotnistą ścieżką, od pól dochodził ostry zapach zaoranej jesienią ziemi. Grunt był grząski, z trudem utrzymywałem równowagę. Wreszcie ścieżka się skończyła, musiałem teraz przeskakiwać głębokie, wypełnione brudną wodą rowy. Szedłem na przekór letnim granicom, zapadając się po kostki w bagnistej, rozmokłej ziemi. W pewnym momencie zorientowałem się, że idąc w tym kierunku, raczej oddalam się, niż zbliżam do lasu, ciemniejącego na horyzoncie. Zrobiłem wielkie koło i po godzinie dotarłem do skraju lasu. Wiedziałem mniej więcej, gdzie rośnie takie drzewo, jakiego szukam, znalazłem to miejsce, wybrałem drzewko odpowiedniego kształtu i wielkości, rozglądnąłem się uważnie i zabrałem do roboty. Według tradycji świątecznym drzewkiem powinien być świerk albo jodła. Ale tutaj rosły tylko sosny, pomyślałem, że to bardzo dobrze — byłoby to jedynie nawiązanie do zwyczaju. A poza tym sosna swoją niesymetrycznością przywodziła mi na myśl całkiem inne miejsce i czarno-białe rysunki, które tak lubiłem. Przypomniała mi się też opowieść o nimfie, zaklętej w postaci sosny i płaczącej żywicznymi łzami, kiedy wieje północny wiatr. Ukląkłem na mokrej ziemi i gdy naciąłem skórę drzewa, natychmiast poczułem ostry zapach żywicy. Nie, nie mogłem tego zrobić — mogłem albo odejść stąd z pustymi rękami, albo wykopać całe drzewko i posadzić je w domu w jakimś naczyniu. To był dobry pomysł, nie miałem jednak żadnej łopatki. Uderzyłem kilka razy siekierą w ziemię, a potem zacząłem rozgrzebywać bruzdy rękami. Powoli ukazywały się — większe, niż przypuszczałem — korzenie. W pewnej chwili usłyszałem trzask łamanej gałęzi. Przypadłem do ziemi, to, co robiłem, było przestępstwem, nie chciałem, by przyłapał mnie gajowy. Odczekałem bez ruchu parę minut, ale już nie powtórzył się żaden podejrzany hałas, tylko lekki wiatr poruszał gałęziami nade mną. Wróciłem do pracy, na rękach miałem teraz bąble i rany. W końcu wstałem, z całej siły pociągnąłem drzewko i upadłem na ziemię razem z nim. Odpocząłem chwilę, a potem załadowałem je na plecy i ruszyłem w drogę powrotną, pilnie uważając, by znów nie pomylić drogi. Na plecach miałem wielki ciężar. Już po kilkudziesięciu metrach wpadłem w jakąś koleinę i przewróciłem się. Musiałem ponownie przejść przez kilka głębokich rowów — przerzucałem wtedy choinkę na drugą stronę, a potem przeskakiwałem przez rów. Podczas jednej z takich przepraw wpadłem po kolana do lodowatej wody. Kiedy byłem może w połowie drogi, zaczął padać lekki śnieg, pierwszy śnieg tej zimy. Brudna, zgniła trawa powoli pokrywała się nikłą, białą warstewką. Pomyślałem, że to niedobrze, bo gdyby mnie ktoś ścigał, miałby ułatwione zadanie. Co kilkadziesiąt metrów stawiałem swój ciężar na ziemi i odpoczywałem, wszystko to okazało się o wiele trudniejsze, niż przypuszczałem. Na ostatniej polnej drodze, jaką miałem przebyć, w pewnej odległości zauważyłem człowieka z psem. Skąd o tej porze, tego dnia człowiek w takim miejscu? Nieuchronnie zbliżaliśmy się do siebie, nie mogłem się już wycofać, on widział mnie na pewno. Mogłem tylko rzucić choinkę i uciekać na oślep przez pola, ale po wszystkich tych trudach byłoby to co najmniej żałosne. Do tego ten pies, od dzieciństwa bałem się psów, a ten nie wyglądał na przyjemnego — olbrzymie bydlę ze zwieszonym pyskiem. Ścisnąłem mocniej siekierę, byłem gotów walczyć, byle donieść do domu swoją zdobycz. Gdy dzieliło nas około pięciu metrów, pies zaczął głucho warczeć. Wtedy mężczyzna chwycił go mocno za kark, kiedy się mijaliśmy, widziałem tylko kły i błyszczące w mroku ślepia. Może to widok lśniącej w nikłym świetle siekiery podziałał odstraszająco, a może ten człowiek był kimś, kto zwyczajnie spaceruje z psem, nie wiem, ale odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie znikł mi z oczu. Plecy bardzo mnie bolały, wiedziałem, że na długo zapamiętam tę wyprawę. Przez cały czas towarzyszył mi silny, odurzający jak kadzidło zapach żywicy. Może to on dodał mi sił. Pozostało jeszcze tylko wniesienie drzewa do domu, tak by nie widział tego żaden z moich wszędobylskich sąsiadów. Gdy już to zrobiłem, opadłem ciężko na krzesło w tym moim brudnym ubraniu i trwałem tak przez długi czas, niemal nieprzytomny. Potem wyszedłem, znalazłem w szopie wielką balię i poszedłem do ogrodu po ziemię. Po raz trzeci tego dnia poczułem jej ostry zapach, czułem go, gdy szedłem przez zaorane pola i gdy potem wykopywałem drzewko. Żywica i ziemia, ziemia i żywica, to był wieczór tych dwu zapachów. Gwiazdy już wzeszły, krzewy i drzewa w ogrodzie pokrył świeży śnieg, brał mróz. Zawlokłem balię do domu i posadziłem choinkę. Potem usiadłem i patrzyłem na nią, aż zapadłem w miękki, koci sen. Obudziłem się w nocy i poczułem, że ze zmęczenia i bólu niemal nie mogę się ruszać. Za oknami było całkiem biało. Widocznie śnieg padał przez całą noc. Stałem przy oknie, jakbym na kogoś czekał. Z pobliskiego kościoła dobiegał dźwięk dzwonów — to nocna msza. Położyłem się do łóżka i zasnąłem ponownie.

Moje drzewko przyjęło się znakomicie. Stało w pokoju przez całą zimę. Wiosną posadziłem je w ogrodzie, blisko bramy. Stoi tam do dziś, jest coraz większe, z każdym dniem, kiedy ja maleję, ono rośnie. Zachowało życie, swoją zieleń i świeżość. Lubię stać i patrzeć na nie, gdy wieczorem wracam do domu..

 

NOWE SZATY

Był już inny czas. Wszystko się zmieniało, inny był program radiowy i telewizyjny, po ulicach jeździło coraz więcej używanych zagranicznych samochodów, w sklepach sprzedawcy inaczej rozmawiali z klientami. Zmiany następowały powoli, ale nieustannie, widać to było zwłaszcza w handlu, nieosiągalny, mistyczny napój poprzedniej epoki, piwo, stał się dostępny we wszystkich sklepach. Dla tego przejściowego okresu charakterystyczne było pojawianie się nagłej, wszechogarniającej mody na pewien rodzaj dóbr — powstawało mnóstwo sklepów, potem następowało szybkie nasycenie rynku, gwałtowny spadek popytu i już firma zajmowała się sprzedażą czegoś zupełnie innego, czasem zachowując jeszcze przez długi czas stary asortyment. W ten sposób w niektórych sklepach dochodziło do prawdziwie niesamowitych zestawień, jak np.: metalowe nakrętki, smoczki dla dzieci, instrumenty elektroniczne i święte obrazki trójwymiarowe. Wszystko było w nieustannym ruchu, nikt nie zajmował się jakąś konkretną branżą, choć wiadomo było oczywiście, że nie potrwa to długo, że w niedalekiej przyszłości wszystkie ulice, dzielnice i okręgi zostaną podzielone tak samo jak tam: przy reprezentacyjnych ulicach jubilerzy, w dzielnicach robotniczych artykuły żelazne i chemiczne i tak dalej. Ale na razie trwał szał na używaną odzież na wagę.

Po tylu latach szarzyzny i ubrań w jednym stylu i kroju nagle pojawiła się ogromna ilość używanej odzieży stamtąd. Przy każdej większej ulicy powstawały po dwa, a nawet trzy sklepy. Były to zwykłe sklepy, nie mające nic wspólnego z prawdziwymi magazynami odzieżowymi — ze wszystkimi tymi manekinami i niklowymi wieszakami. Mała salka, w środku kilka stołów uginających się pod ciężarem ubrań, jakaś przebieralnia zasłonięta zrobionym z firanki parawanem. Zwykle na zewnątrz sklepu tablica z wypisaną aktualną ceną za kilogram. Ceny zmieniały się w zawrotnym tempie — raz rosły ze względu na olbrzymią inflację, to znów malały z powodu prawdziwego zalewu towaru. Na samym początku wszystko było w jednej cenie, później nastąpiły pierwsze podziały na kategorie. "A na ile kilo spodenek?", pytały paniusie. Na tablicach przed sklepami zaczęły się pojawiać zdania w rodzaju — "U nas kilo sukienki letniej tylko po 6000" — zupełnie jakby to były warzywa na targu. Przez sklepiki przewijała się masa kupujących i takich, którzy jedynie oglądali, ale jako że dostawy były zwykle codziennie, a w dużych sklepach nawet dwa czy trzy razy dziennie, więc pomiędzy wybrednymi klientami a obsługą nawiązywały się nici kontaktu osobistego — "ależ proszę wpaść jutro, na pewno coś będzie, jaki pani ma rozmiar, mogę zatrzymać".

Czułem się w tych sklepikach jak na prawdziwym wschodnim bazarze, jakież sceny można było tam zobaczyć — tłum ciał pochylonych nad stołem zawalonym łupami wojennymi, prawdziwa wioska dzikusów, dwie atrakcyjne blondynki, rozdzierające na sztuki jakąś kusą koszulkę, szacowny ojciec rodziny złapany na kradzieży krótkich spodenek — wszedł do przymierzalni z kilkoma rzeczami pod pachą i włożył te spodenki pod spód, pod swoje długie. Wszystkie te rzeczy odbyły taką strasznie długą drogę, niektóre przejechały nawet ocean. Jedne zniszczone mniej lub bardziej, inne całkiem nowe, należały gdzieś tam do kogoś przez krótszy czy dłuższy czas. Przyszła mi do głowy myśl, że może i tam, w tamtym świecie, ktoś też kupił którąś z tych rzeczy w podobnym sklepiku — jakież zawrotne byłoby to następstwo, niezgodne z żadnymi spisanymi prawami dziedziczenia. Skupione miny, ciche rozmowy, podnoszenie do oczu, szczegółowe oględziny, żeby odkryć ślad najmniejszego uszkodzenia czy rozdarcia, bo zabrudzeń raczej nie było. Wyobraziłem sobie gigantyczną pralkę, piorącą wszystkie te ciuchy. Więc jeszcze raz pod światło, teraz do przymierzalni, obrócić się do lustra, tak, i jeszcze raz, jak leży z tyłu, i wreszcie tak, tak, triumf, udało się wybrać spośród tej nieprzebranej obfitości coś idealnie pasującego. A do tego można było być niemal pewnym, że nie ma drugiej takiej samej rzeczy — żadnych obowiązujących modeli, żadnej przemijającej mody. Wszystko takie jak trzeba: kolor i fason, i rozmiary przede wszystkim, dokładnie na miarę, niepotrzebne żadne przeróbki, doskonałe dopasowanie — ktoś gdzieś zupełnie taki sam. Upojony szczęściem wychodziłem z zawiniątkiem w plastykowej torbie na pełną niezdarnych reklam ulicę..

 

NICI

Nigdy nie chciałem mieć w domu telefonu. Pomimo niewątpliwych zalet tego urządzenia zawsze większą uwagę zwracałem na wady, nie chciałem być niepokojony o każdej porze dnia i nocy przez kogoś, kto akurat nie ma sobie z kim pogadać albo nie może zasnąć. Korzystałem z telefonu publicznego — a i to rzadko, tylko wtedy, gdy sprawa, którą chciałem załatwić, nie mogła być załatwiona w żaden inny sposób. W tym czasie niewielu ludzi w naszym mieście posiadało prywatne telefony — tworzyli oni coś w rodzaju kasty uprzywilejowanych czy wtajemniczonych. Niewidzialne nici przenoszące dźwięk łączyły ich wszystkich.

Budka telefoniczna na naszym przedmieściu stała w wyjątkowo nieprzyjemnym miejscu — obok jednego z ostatnich przystanków autobusu. Panująca tam ciemność sprawiała, że miejsce to stało się oazą dla miejscowych lumpów. Trzeba więc było dzwonić wtedy, gdy jeszcze ich nie było, czyli przed zmrokiem albo po północy, gdy już spali pijani. Tym razem była właśnie północ — ta niezwykła pora, którą komuś kiedyś spodobało się uznać za bardziej niezwykłą od innych. W powietrzu unosiła się coraz bardziej jasna przez cały dzień zapowiedź ulewnego deszczu — nareszcie, po kilkunastu dniach potwornego upału. W dusznym, parnym powietrzu powoli, ciężkim krokiem dotarłem na miejsce, sprawdziłem jeszcze raz numer telefonu, pod który miałem zadzwonić, i podniosłem słuchawkę. Sądziłem najpierw, że coś mi się wydaje, że myli mnie słuch, ale nie, jednak nie, zdarzyło się to, o czym kiedyś opowiadał mi człowiek posiadający telefon. Coś tam się pokręciło i aparat zaczął odbierać różne, zachodzące na siebie sygnały. Swoją drogą zawsze darzyłem elektronikę nabożną czcią połączoną z panicznym lękiem — nigdy nie wiedziałem, czego można się spodziewać po tych małych, tajemniczych urządzeniach z setkami drucików w środku. Niemal przez dwie godziny słuchałem urywanych, nakładających się na siebie rozmów. Słuchałem aż do chwili, gdy poczułem, że ze zmęczenia omal nie upadam. W końcu stałem tam blisko dwie godziny. Poszedłem do domu oszołomiony odkryciem, pozwalającym tak głęboko wejść w zastrzeżone sfery życia innych ludzi.

Od tego dnia przez kilka następnych wieczorów przychodziłem tam o północy, kiedy odjeżdżał ostatni autobus i nie było już żadnych przechodniów. Podsłuchiwałem bardzo różne rozmowy — ot takie zwykłe pogaduszki ludzi nie mogących zasnąć, ze słuchawką w ręku, w łóżku, przy nocnej lampce, czekających na sen. Były także ostre konflikty rodzinne, dyskusje ideologiczne, a nawet plany morderstw i innych przestępstw, którym nawet ja, który wiedziałem o tym, nie mógłbym zapobiec. Najciekawsze jednak były rozmowy kochanków, także byłych kochanków — zwłaszcza gdy obiecywali sobie zemstę do grobowej deski. Ostatniego dnia mojego nocnego nasłuchu zdarzyła się rzecz zadziwiająca — długo nie mogłem w to uwierzyć, ale była to prawda — im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem tego pewien. Po jakiejś godzinie aparat zaczął trzeszczeć i charczeć jak zwykle, gdy przerywała się jedna rozmowa i włączała druga — nie wiadomo dlaczego wszystko przerywało się w pół słowa, w pół zdania, w najciekawszym momencie — i po chwili w słuchawce rozpoznałem swój własny głos. Słuchałem oniemiały z wrażenia, było tak, jakby nastąpiło jakieś przesunięcie w czasie, jakieś nagranie, które teraz było odtwarzane. Ale przecież ja nie miałem telefonu! Rozpoznałem też głos mojego rozmówcy — on także nie miał telefonu, nie było więc w ogóle możliwości, by zaszła taka rozmowa. Mgliście przypominałem sobie, że niegdyś w pewnej sytuacji temu właśnie człowiekowi chciałem powiedzieć podobne słowa. Ale czy on także je usłyszał — gdzieś w słuchawce jakiegoś zepsutego telefonu? Nie wiem, nigdy go o to nie zapytałem. Może te słowa dotarły do niego w jakimś śnie, a może w jakiejś książce czy w filmie znalazł podobną do naszej sytuację. Wejście do skarbnicy wszystkich rozmów, czasem możliwe, kiedy przypadkiem przerwana zostaje granica, zachwiana równowaga. To było już ostatnie objawienie tego upalnego lata, w końcu spadł długo oczekiwany deszcz. Kiedy przyszedłem tam następnej nocy, telefon był już naprawiony.

 

INTRUZ

Zgubiłem klucze od mieszkania. Miałem je w kieszeni, w marynarce. Jechałem tramwajem i w pewnej chwili zorientowałem się, że moja kieszeń jest pusta. Nie próbowałem ich szukać — nie miałoby to żadnego sensu. Moje mieszkanie znajdowało się w nowym osiedlu — wielkie szare masywy bloków, bez żadnej roślinności, wszystko kamienne, kwadratowe, zimne. Należało do mnie, ale nie mieszkałem tam. Jedynie w wyjątkowych wypadkach z niego korzystałem, nie mogąc się rozstać ze swoim starym domem na przedmieściach. Miałem oczywiście drugi komplet kluczy, ale mimo to traktowałem zgubę bardzo poważnie.

Od pierwszej chwili, gdy uświadomiłem sobie ich brak, opanowała mnie osobliwa myśl. Byłem niemal pewien, że klucze znajdzie ktoś obcy i dostanie się do mieszkania. Oczywiście myśl była absurdalna, poddana logicznemu badaniu okazywała swoją dogłębną niedorzeczność, ale czy do końca? Czy nie mogło być tak, że ten człowiek jechał wraz ze mną w tym samym tramwaju? Może wyciągnął mi klucze specjalnie, żeby potem mnie śledzić? Może wiedział o moim pustym mieszkaniu i już wcześniej mnie sobie upatrzył? W stanie napięcia, w jakim się znajdowałem, ta myśl nabrała szczególnego znaczenia. Obawiałem się, że któregoś dnia zastanę w środku obcego człowieka, kto wie, może nawet z całą rodziną — z żoną i z dziećmi. Dlatego bałem się tam pojechać, a jednocześnie wiedziałem, że w końcu muszę to zrobić — rozwiać lub potwierdzić swój niepokój. Nie było innego wyjścia.

Któregoś dnia kupiłem butelkę wódki i pojechałem. Na schodach dla odwagi wypiłem spory łyk. Z drżącym sercem przekręciłem klucz w zamku. Wszedłem do środka gwałtownie — jak na filmie sensacyjnym. Nic. Cisza. Wszystko tak jak było. Łóżko, stół — parę skromnych sprzętów. Skwapliwie oglądałem wszystkie kąty w poszukiwaniu jakiegoś śladu cudzej obecności, ale nic nie znalazłem. Zacząłem się śmiać ze swojej chorobliwej wyobraźni. Napiłem się wódki. A jednak nie byłem spokojny. Chciałem mieć pewność, a to nie była żadna pewność. Najwyżej chwilowe uspokojenie. Skąd mogłem wiedzieć, że się nie przyczaił i nie czeka na odpowiedni moment? Mogłem mieć do czynienia z bardzo przebiegłym przeciwnikiem. Pewnego dnia przyjdę tu i zastanę drzwi zamknięte. Wszystkie zamki zmienione. Oczywiście sam mogłem zrobić to pierwszy — zmienić zamki, tak, ale czyż w ten sposób nie uznałbym jego istnienia? Nie przyznałbym ostatecznie, że jest to prawda? Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zostać w tym miejscu na stałe — czego wolałem uniknąć — albo zupełnie je opuścić — sprzedać lub wynająć.

Jednak przed tą ostateczną decyzją chciałem jeszcze raz się przekonać, poddać sprawę eksperymentalnemu badaniu. W różnych miejscach pozakładałem pułapki — takie małe przedmioty, jakieś zapałki, bilety autobusowe, które ktoś, kto wszedłby tu pod moją nieobecność, musiałby poprzesuwać. Potem wróciłem do domu.

Tydzień później ponownie pojechałem do mieszkania. Obejrzałem uważnie wszystkie miejsca i uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie stwierdzić, czy rzeczywiście ktoś tu był czy nie — bo nie pamiętam już, w jakim położeniu zostawiłem pułapki. Czy drzwi od kuchni były otwarte czy zamknięte? A zapałka pod nimi — czy leżała tam dlatego, że wsadziłem ją w drzwi, jak to widziałem na jakimś sensacyjnym filmie — żeby spadła po otworzeniu, czy też umieściłem ją na podłodze, żeby intruz przesuwając zapałkę zostawił znak swojej obecności? A może sam otworzyłem drzwi? Nie byłem pewien nawet tego, co zrobiłem chwilę wcześniej. Gdyby chociaż był tu ktoś drugi, kogo można by zapytać. Ale nie było nikogo. Nic nie pamiętałem — robiłem to w końcu w stanie silnego wzburzenia. Do tego byłem pijany. Nie pozostawało nic innego, jak tylko zastawić pułapki po raz drugi i pozapisywać wszystkie położenia. Może nawet zrobić rysunki i dokładnie obliczyć parametry. Wychodząc nie zamknąłem drzwi za sobą — byłem zupełnie zrezygnowany — jeśli jest, to i tak tu wejdzie, jeśli go nie ma, to ja i tak nigdy nie będę tego całkowicie pewny.

W jakiś czas później sprzedałem to mieszkanie. Nie byłem tam już nigdy więcej. Klucze zostawiłem u pośrednika i to on wszystko załatwił. Sprzedałem je za cenę niższą od rzeczywistej wartości — w końcu to było mieszkanie z lokatorem.

 

NA SZLAKU

Chodziliśmy do tej samej klasy, mieliśmy mnóstwo wspólnych zainteresowań — oczywiście intelektualnych, jak to w tym wieku, i jedną prawdziwą pasję — picie piwa. Były to czasy, kiedy piwo nie było dostępne w każdym sklepie, a my byliśmy zbyt młodzi, by obsłużono nas w którymś z nielicznych wówczas lokali. W każdy piątek wychodziliśmy ze szkoły około drugiej po południu i wyruszaliśmy na poszukiwanie. Nasza szkoła była położona w centrum miasta, najpierw więc sprawdzaliśmy kilka najbliższych sklepów, a potem oddalaliśmy się od punktu wyjścia ruchem spiralnym. Na nic nie zdawały się wszelkie spekulacje i kalkulacje. Jeśli w poprzedni piątek udało się nam kupić piwo w sklepie przy ulicy powiedzmy Szerokiej i w następny piątek szliśmy tam od razu, to mogliśmy być prawie pewni, że będzie to droga daremna. Prawie, ale nigdy do końca — bo zdarzały się jednak i takie przypadki, że w naszej wędrówce natrafialiśmy na piwo kilka razy pod rząd w tym samym miejscu. Nie było żadnego wzoru, na podstawie którego można by coś przewidzieć. Przez pewien czas próbowaliśmy wprowadzić do naszej wędrówki elementy statystyki — stworzyliśmy nawet rejestr sklepów i częstotliwości występowania w nich piwa, ale okazało się, że kierowanie się tą metodą niczego nie ułatwia i tylko zabiera czas. Pozostawała doskonała prostota naszej spiralnej drogi przez miasto.

Nie było także żadnego pożytku z pytania w sklepach, gdzie tego dnia można dostać piwo. Ekspedientka od razu rozpoznawała nowicjusza na szlaku i ze złośliwym uśmiechem odpowiadała, że nie wie, albo podawała adres najbliższego sklepu, co oczywiście się nie potwierdzało. Jedyne co można było zrobić, to iść przed siebie, nie zmierzając do żadnego konkretnego miejsca. I wcale nie chodziło nam o alkohol — bez problemu mogliśmy kupić wódkę albo tanie wino. Nie, nam chodziło właśnie o piwo. Na szlaku szybko nauczyliśmy się rozpoznawać podobnych do nas podróżników — były to zwykle małe grupki, dwie, trzy, najwyżej pięć osób, czasem zdarzali się też samotni wędrowcy. Natychmiast można było ich odróżnić od zwykłych pijaków, których całe tłumy włóczyły się po mieście w piątkowe popołudnie. Tamci stali w kolejkach w specjalnych sklepach z alkoholem, gdzie piwa nie sprzedawano nigdy. Było ono dostępne jedynie w normalnych sklepach spożywczych obok najzwyklejszych produktów jak chleb i masło. Butelki także nie wyróżniały się niczym szczególnym — brązowe lub zielone, takie same jak te, w których sprzedawano ocet, olej lub oranżadę.

Szczęśliwy sklep można było rozpoznać już z daleka. Z wnętrza dobiegał charakterystyczny stuk butelek, ładowanych do toreb i plecaków, atmosfera była jakby bardziej przychylna, nastrój niemal świąteczny, ale wyczuwało się też pewną nerwowość. Stojący w kolejce przestępowali z nogi na nogę jak zniecierpliwione dzieci. Wszyscy doskonale wiedzieli o tym, co często przytrafiało się niepoprawnym optymistom uważającym, że skoro już znaleźli sklep, to ich problemy są ostatecznie rozwiązane. Nieraz po kilkunastu minutach oczekiwania w kolejce okazywało się, że piwa zabrakło — należało być przygotowanym i na tego rodzaju przypadki, a ten, kto z większym spokojem znosił takie złośliwości losu, miał zapewne większą szansę na powodzenie podczas następnej wyprawy. Pomiędzy poszukiwaczami a personelem sklepów istniała jakby tajna umowa — wystarczało jedno słowo, pytanie — "JEST?" i odpowiedź, zawsze taka sama — "NIE MA". Był to oczywiście tylko rytuał, rodzaj przekomarzania się, bo o to, czy piwo jest, nie należało pytać. To się wiedziało. Chodziło tylko o potwierdzenie faktu — jakby przyzwolenie. Oprócz zwykłych sklepów, jakich kilka znajdowało się przy każdej większej ulicy, były też sklepy ukryte gdzieś na uboczu, poza głównym szlakiem, o których wiadomo było, że w ogóle nie handlują piwem — jakież więc było nasze zdziwienie, kiedy czasem, po całym dniu spędzonym na poszukiwaniach, w potwornym upale, idąc po rozgrzanym, parzącym bruku, zmordowani i całkiem zakurzeni, już pod wieczór wchodziliśmy do jakiegoś sklepu w nieznanej dzielnicy po coś do picia albo do jedzenia. Już pokonani, bez żadnej nadziei, i tam w tym sklepie, którego nawet nie mieliśmy w naszym rejestrze, stało piwo — lśniące butelki na ladzie, w dowolnej ilości i — nikogo w kolejce.

Pomiędzy grupami poszukiwaczy istniało ciche porozumienie, a zarazem konkurencja. Zdarzało się, że któryś z bardziej doświadczonych kierował takich jak my adeptów do jakiegoś sklepu. Bardzo często jednak było to celowe i złośliwe wprowadzenie w błąd. Bywało też, że informujący miał dobre intencje, ale gdy my docieraliśmy do sklepu, piwo było już wykupione. Co charakterystyczne, pomiędzy grupami poszukiwaczy prawie nigdy nie dochodziło do konfliktów, jakie zwykle wybuchały pomiędzy amatorami innych trunków.

W końcu przychodziło zrozumienie, że można ufać jedynie własnemu węchowi — iść przed siebie, niemal nic nie mówiąc, nie oglądając nędznych wystaw, iść z nosem przy ziemi, nie czekać, nie spekulować, niczego się nie spodziewać, czasem nagle się nadziewając — na przechodniów z przeciwka. Powodzenie zdarzało się tylko wtedy — w takim stanie — czasem po kilkunastu minutach od wyruszenia w sklepie obok szkoły, a czasem dopiero pod wieczór — w innej dzielnicy. Zdarzało się, a szansa nie wzrastała wraz z doświadczeniem — wtedy kupowaliśmy tyle piwa, na ile było nas stać za odkładane przez cały tydzień kieszonkowe, i wracaliśmy w stronę szkoły. Tam niedaleko, prawie za szkolnym murem, znajdował się wielki, mało uczęszczany park, gdzie mogliśmy w spokoju spożyć naszą zdobycz. Późnym wieczorem, prawie już nocą opuszczaliśmy park, odjeżdżaliśmy każdy w swoją stronę, pokrzepieni i już przygotowani do następnej wyprawy, wspominając miniony dzień, przebyty szlak, czując jak słowa i obrazy musują nam w głowach.

 

ZAĆMIENIE

Nie byłem nigdy w tym mieście. Mieszkał tu mój stary znajomy, który niedawno napisał do mnie list bardzo prosząc, żebym szybko przyjechał. Już sam początek był niefortunny — zamiast na głównym dworcu, wysiadłem na jakiejś małej stacji na obrzeżach miasta. Nie chciało mi się czekać na następny pociąg, więc kupiłem plan i postanowiłem dojść do jego domu na piechotę. Według planu ulica, której szukałem, znajdowała się niemal dokładnie na przeciwległym krańcu miasta, ale jako że układ ulic był prostopadły i regularny — spodziewałem się dotrzeć tam najwyżej w dwie godziny. Był wczesny wieczór. Ruszyłem przed siebie. Już na następnej ulicy spostrzegłem, że coś się tu z planem nie zgadza. Nie znaczy to, by plan był wadliwie wykonany, albo żebym wybrał niewłaściwą drogę. Nie, plan był dobry, to była właściwa droga, niewątpliwie, ale być może ulice wyglądały tak z lotu ptaka. Teraz, gdy szedłem jakby środkiem wysokiego wąwozu, nic nie przypominało tych prostych, regularnych linii. Także pewne punkty orientacyjne — zabytki i pomniki — były zupełnie inne od tych, które sobie wyobraziłem. I to do tego stopnia, że wiele razy mijałem je, nie rozpoznając. Im bardziej zagłębiałem się w miasto, tym było gorzej. Kilka razy zapytałem o drogę, ale szybko się zniechęciłem. Dzięki pomocy przypadkowych przechodniów moja droga stała się jeszcze bardziej zawikłana. Mrok powoli narastał w starych, brudnych zaułkach. Na samym początku, kiedy wchodziłem do miasta, opuszczając rejony przedmieść, budynki były nowe, im dalej się posuwałem, tym starsze obiekty ukazywały się moim oczom. Z mroku wyłaniały się jakieś wieże, baszty i stare pałace.

Znajdowałem się właśnie na zaniedbanej, niemal zupełnie ciemnej uliczce, patrzyłem na herb jakiejś kamienicy, kiedy bardziej poczułem, niż zobaczyłem, że w mieście zgasło światło. Dotarłem do jednej z głównych ulic — w pośpiechu likwidowano tu stoiska i zamykano sklepy. Ludzie chodzili szybciej, widać było rosnące zdenerwowanie. Jedni szli, uważnie patrząc pod nogi i rozglądając się na boki w zupełnym milczeniu. Inni krzyczeli — jakby chcąc dodać sobie odwagi głośno wyklinali na rząd, burmistrza i wszystkie możliwe instytucje. Mury miasta wyglądały teraz naprawdę staro, ukazywała się cała ich posępna tajemniczość, do tej pory ukryta pod uspokajającym blaskiem sztucznego światła, neonowych latarń i reklam. Przechodnie złowrogo spoglądali na siebie spod kapeluszy. Spróbowałem podejść i zapytać któregoś o drogę — człowiek natychmiast rzucił się do panicznej ucieczki. Błądząc uliczkami dotarłem w końcu do najstarszej dzielnicy. Panowała tu tak zgęstniała ciemność, że nawet nie mógłbym spojrzeć na plan, zresztą wcale nie chciałem tego robić. Nie chciałem niczego sobie przypominać, niczego porównywać, lecz tylko po prostu iść przed siebie — w końcu każda droga jest drogą naprzód. Liczyłem na to, że jeśli z tak jasnym i dokładnym planem nie udało mi się dotrzeć do jego domu, to może postępując odwrotnie, w całkowitej ciemności, odnajdę miejsce, do którego zmierzam. Na ulicach było już bardzo mało przechodniów — zauważyłem też, że po chwilowym szoku ludzie powoli dochodzili do siebie. Wydawało się nawet, że nie jest to dla nich nowość — tak jakby ich miasto częściej przeżywało takie zaćmienia, jakby były one sprawą naturalną, a nie awarią instalacji elektrycznej.

Byłem teraz zupełnie sam, zagubiony w nieznanym, obcym mieście bez światła, ale w miarę posuwania się naprzód strach powoli zaczął ustępować. Miałem wrażenie, że w jakiś sposób zaczynam rozumieć przebieg ulic, po których idę, było tak, jakbym w głowie miał plan, który pokrywał się idealnie z planem miasta, lecz nie tym na papierze, ale z układem rzeczywistym. Rozumiałem splot tych linii, ich współzależność, wewnętrzną strukturę. Przeczuwałem, że za następnym rogiem będzie plac albo skrzyżowanie. Wiódł mnie nie wzrok czy słuch, ale węch — nieomylne narzędzie dzikich stworzeń. Wreszcie trafiłem na rynek, do serca miasta. Wznosiły się tu dwie wieże, jedna należała do ratusza — w mroku połyskiwały miejski herb i zegar. Druga była zwieńczeniem olbrzymiej katedry. Powoli, ostrożnie obszedłem wokoło wszystkie cztery boki rynku. Potem na środek, oczy zamknięte, kilka obrotów w miejscu i pójdziesz w stronę, w którą będzie skierowana twarz, po kilku zakrętach staniesz przed bramą, po tak długiej drodze ciężko wstępując na stare, drewniane schody..

 

ŚCIANY

Zmarł tydzień temu. Nie pamiętam go prawie wcale, przypominam sobie tylko, że w domu często mówiono, iż jestem do niego podobny. Umarł i w pięć dni później został pochowany. Załatwili to jacyś jego znajomi — ja nie miałem z tym nic wspólnego. Wczoraj przyszedł do mnie jakiś człowiek i dał mi papier do podpisania, powiedział, że to w związku z nim. Podpisałem, nie patrząc nawet, co to jest... teraz jestem tutaj — zostawił mi ten dom, nie wiem dlaczego, może jakiś sentyment, jakieś wspomnienie z czasów, kiedy byłem mały. Może jestem najbliższym żyjącym krewnym i dom przeszedł na mnie zgodnie z prawami dziedziczenia. Nie wiem, nie znam się na sprawach prawnych. Nawet nie chciałem tego wyjaśniać. Byłem tu kiedyś w dzieciństwie, teraz przypominam to sobie jak przez mgłę. Przyjechałem wczoraj, zaraz po wejściu do domu zwaliłem się na łóżko i zasnąłem. Kiedy tu dotarłem, była już noc — nie wiedziałem, dokąd idę, ale trafiłem — zawsze trafiam we właściwe miejsce, o właściwej porze. Teraz jestem w jego domu, oglądam przedmioty, wdycham zapach starych murów, mieszkał w nim samotnie przez tyle lat, tyle lat... Dotykał tych rzeczy dzień po dniu, teraz ja będę to robić. Nikt tu nie przyjdzie — nikt nie wie, gdzie jestem. Po południu wyszedłem do ogrodu, jest dziki, zapuszczony, tym lepiej — nikt mnie nie znajdzie....

......jestem w jego domu już od tygodnia, powoli się przyzwyczajam, nie nazywam jeszcze tych ścian swoimi, ale to są ściany, ja jestem wewnątrz, a więc w końcu muszą stać się moje... Odtwarzam jego dni — kiedy wstawał, kiedy jadł, oczywiście nie wiem na pewno, jak to było, ale czuję, że odtwarzam jego życie bezbłędnie... Potrzebuję czegoś, o co mógłbym się zaczepić, jakiegoś rytmu, któremu mógłbym się poddać, skoro jestem w tym miejscu i oprócz mnie nie ma tu nikogo...

......tak jak się spodziewałem, straciłem rachubę czasu — dni, jeden po drugim, zapalają się i gasną. W domu nie ma lustra, nie wiem już nawet, jak wyglądam. On pojawia się w moich snach, jakby prowadził mnie za rękę. Nie przywiozłem ze sobą nic, żadnych swoich rzeczy, korzystam więc z tego, co mi zostawił... Chodzę w jego ubraniach, jem na jego talerzach, poza tym nie robię nic, czasem tylko na głos czytam książki, jego książki, które tu zostały, śpię w jego łóżku, od samego początku, od pierwszej nocy...

......widziałem go we śnie — leżącego w łóżku, w tym samym, w którym śniłem swój sen, przewracał się, lewą ręką trzymając się za brzuch — może rak żołądka, wątroba, wrzody? Nie wiem, ale mam pewność, że to go w końcu powaliło... Zwłaszcza że od czasu tego snu i mnie zaczął boleć brzuch...

......coraz rzadziej spaceruję po ogrodzie, kiedyś bardzo to lubiłem, chciałem wiedzieć, dokąd biegną ścieżki, które on wydeptał, teraz nic mnie to nie obchodzi, wszystko jest wewnątrz, w domu, ten dom jest już tak samo jego, jak i mój. Dawniej spędzałem długie godziny siedząc w ogrodzie, zwłaszcza wieczorami unosił się tu taki mocny, słodki zapach. Wtedy była wiosna. Chciałem wiedzieć, jakie to rośliny wydają taki zapach — zbierałem je, katalogowałem. To były szczęśliwe dni. Wydawało mi się, że coś robię — poznawać, poznawać, zapisywać. Myślałem wtedy wiele o takich rzeczach, robiłem notatki, dla kogoś, właśnie tak — robiłem je dla kogoś. Dużo pisałem, teraz już tego nie robię. W ogóle nie wychodzę już z domu. Czasem tylko staję przy oknie i usiłuję dojrzeć, co dzieje się tam na drodze, którą przechodzą ludzie, ale nie widzę wiele, mój wzrok osłabł bardzo, odkąd tu przyjechałem. Dawniej, gdy siadywałem na swoim krześle w ogrodzie, zdarzało się nawet, że któryś z przechodniów mnie pozdrowił — jakbyśmy znali się od lat. Teraz jestem tylko w domu, nie robię jednak tego co dawniej, nie szperam po kątach, nie staram się zapamiętać wszystkiego, co spotykam. Przedtem to robiłem, byłem z niego dumny, z tego że tak przemyślnie urządził to wszystko. Byłem dumny z siebie, w końcu to ja zrozumiałem, po co to było potrzebne. Odczytywałem jego myśli, kto wie, może nawet myśli tych, którzy mieszkali tu wcześniej, bo przecież nie on zbudował ten dom. Teraz już się tym nie zajmuję. Teraz tylko siedzę w fotelu albo przemierzam puste pokoje, ale zawsze jest jakoś tak, że gdy na chwilę usiądę, zaraz odczuwam gwałtowną potrzebę ruchu — wstaję, idę kilka kroków i znowu bezwładnie opadam na krzesło....

......i tak to trwa, ale skończy się niedługo, czuję to. Odejdę stąd tak, jak przyszedłem, muszę jeszcze tylko znaleźć jakiegoś dalekiego krewnego, żeby oddać mu ten dom, ale to pewnie też jest niepotrzebne — on zjawi się sam, dom znajdzie nowego właściciela, tak jak znalazł mnie, w końcu pozostaną tylko te ściany, podłoga i sufit, więcej nic...

......moje bóle brzucha stały się już nie do zniesienia, tracę przytomność i odzyskuję ją ponownie, ale nie potrwa to długo, jestem tego pewny, leżę w jego łóżku, w jego pościeli, śnię jego sny, ale to także moje łóżko, moje sny, jeśli w ogóle można tu używać zaimków, w końcu zostaną tylko ściany....... ściany moje... jego ściany... ściany dla tego... który tutaj przyjdzie......

 

NOCNY STRÓŻ

Noce tego lata były bardzo upalne. Za dnia usiłowałem spać albo siedziałem nieruchomo przy oknie. Zawsze źle znosiłem upały, a w tym roku wszystko jakby się sprzysięgło, żeby zmusić mnie do wycofania się poza linię widzialnego świata. Od wczesnej wiosny okoliczności układały się niepomyślnie, ale potem nastąpiło przesilenie i powoli rozpoczął się powrót spokoju i równowagi. Ceną, jakiej wymagała ta terapia, była całkowita samotność. Wychodziłem z domu jedynie późną nocą, kiedy całe przedmieścia tonęły w ciszy i w ciemności. Podczas tych kilkugodzinnych nieraz spacerów ciągle mówiłem do siebie — prowadząc jakieś stare, niedokończone rozmowy. Chodziłem doskonale mi znanymi drogami i widziałem, jak są inne niż za dnia. Szczególnie interesowały mnie wnętrza ulic. Te niewidoczne przestrzenie, ukryte gdzieś z tyłu, zawarte pomiędzy domami. Bywało, że przekonany niemal o swojej niewidzialności wchodziłem na cudze podwórka, do stodół i ogrodów.

Podczas jednej z takich nocnych wędrówek zauważyłem ogłoszenie przybite na słupie nieopodal przystanku autobusowego. Zawsze czytałem wszystkie zawiadomienia, obwieszczenia, klepsydry i inne świstki papieru, naklejone lub przybite w miejscach publicznych. Nie chciałem stracić kontaktu z dziennym życiem, które przecież musiało dalej tu trwać. Na niewielkiej kartce pokrytej odręcznym pismem ktoś zawiadamiał, że przyjmie do pracy stróża nocnego, było tam też coś o wysokim wynagrodzeniu. Oferta nie zainteresowała mnie, poszedłem dalej, aż dotarłem do budynków szpitala dla psychicznie chorych. To było jedyne miejsce na moim przedmieściu, gdzie zawsze, o każdej porze nocy paliło się światło. Zazwyczaj wyobrażamy sobie szpital jako jeden lub kilka solidnych, dużych budynków. Tutaj było inaczej — szpital składał się z kilkunastu niedużych pawilonów, zbudowanych w stylu z początku wieku. Były one nieregularnie rozmieszczone w wielkim parku. Pomimo oświetlenia budynków i całego terenu szpitala miejsce to wydawało się nieprzyjemne i posępne. Czasem z pawilonów dla chorych dobiegał jakiś przeraźliwy wrzask, innym razem wariacki śmiech. Wróciłem do domu na skróty, przedzierając się przez jakieś kolczaste krzaki.. Położyłem się i usiłowałem zasnąć, świt był już niedaleko, a była to pora, której bardzo się obawiałem. Świat ponownie ubierał się w kolory — tysiące odcieni, nie mogłem zapanować nad tą obfitością, to było jednym z powodów mojej ucieczki. Sen jednak nie przychodził, a raczej należałoby powiedzieć, nie wracał. Leżałem z zamkniętymi oczami wiedząc, że za oknami jest już jasno — nie chciałem tego widzieć. W końcu jakoś udało mi się zasnąć. Obudziłem się po paru godzinach z okropnym bólem głowy. Powietrze w pokoju było obrzydliwie nagrzane, niemal stęchłe. Jak się okazało, wczoraj zapomniałem włączyć wentylator. Moje codzienne czekanie na ciemność było tym razem wyjątkowo ciężkie. Chodziłem od okna do okna i zastanawiałem się, jak poradzić sobie z bezsennością — próbowałem już chyba wszystkich środków. Wtedy przypomniałem sobie ogłoszenie i pomyślałem, że może niewielka zmiana zwyczajów mogłaby poprawić mój stan. Zmiana trybu życia z nocnego na dzienny w ogóle nie wchodziła w grę — słońce i upał zabiłyby mnie z pewnością. Nawet szczelnie zasunięte story i cień drzew wokół domu nie były w stanie mnie obronić, zwłaszcza w takie dni jak ten — kiedy budziłem się na długo przed odejściem słońca. Praca nocnego stróża zmusi mnie do całonocnego czuwania, bez okresów krótkiej nawet drzemki — a to spowoduje zmęczenie i może w ten sposób moje ciało zwalczy tę fatalną dolegliwość. Nie pamiętałem jednak adresu, w ogóle nie zwróciłem na to uwagi czytając ogłoszenie.

Tej nocy musiałem więc pójść jeszcze raz w to samo miejsce, co wczoraj — a miało to dla mnie znaczenie, gdyż trasy moich nocnych spacerów były ułożone według pewnego klucza — każdego dnia udawałem się w inną stronę miejscowości, na każdy dzień tygodnia przypadała jedna, określona trasa. Kiedy dotarłem do słupa, okazało się, że kartka zniknęła. Najpierw pomyślałem, że pewnie ktoś inny zajął już to miejsce i ogłoszenie zostało zdjęte, ale później ukląkłem i zacząłem przeszukiwać trawę pod słupem. Kartka leżała tam obok starych biletów autobusowych, niedopałków i innych śmieci. Adres był skądś mi znany, ale mieszkałem tutaj od zawsze i nie potrzebowałem znać nazw ulic. Teraz nie mogłem przypomnieć sobie, gdzie to jest. Postanowiłem po powrocie odnaleźć ulicę na planie miasta. Pogoda była idealna na długi spacer, upał nieco zelżał, na niebie nie widać było gwiazd, wiał lekki wiatr. Nie chciało mi się wracać po to, by przebyć przeznaczoną na dzisiejszą noc drogę. Szedłem prosto przed siebie, aż dotarłem do małej, ślepej uliczki. Byłem tu może parę razy w życiu, a i to dawno — we wczesnym dzieciństwie. Moje przedmieścia — obszar, który nazywałem swoim — były na to dostatecznie duże. W uliczce stało kilka domów i jakieś magazyny. Spojrzałem na odrapaną tablicę z nazwą ulicy i bez specjalnego zdziwienia odkryłem, że jest to ulica z ogłoszenia. Była to rzecz oczywista — nigdzie indziej w okolicy nie było żadnych magazynów. Mogło chodzić tylko o ten wielki budynek w kształcie regularnego czworoboku — przy samym końcu uliczki, za którym rozciągały się szerokie, puste pola — tu był jeden z krańców przedmieścia. W stróżówce paliło się światło. Podszedłem do furtki, nacisnąłem dzwonek raz i drugi. Po chwili wyszedł stamtąd starszy, siwy mężczyzna. Jak się okazało — to on był właścicielem magazynu. Potrzebował kogoś młodszego do pilnowania — do tej pory robił to sam, ale teraz czuł się już stary i zmęczony. Pracę miałem zacząć od następnej nocy. Stary człowiek mówił bardzo niewiele, robił wrażenie kogoś dostojnego i raczej nieprzystępnego. Kiedy zapytałem, czy od razu możemy spisać umowę, i chciałem mu pokazać swoje dokumenty, powiedział, że nie jest to potrzebne. Potem dodał jeszcze, że mnie zna — to było ciekawe, bo ja, choć mieszkałem tutaj od zawsze, nie przypominałem sobie, bym widział go kiedykolwiek przedtem. Po powrocie udało mi się zasnąć niemal natychmiast.

Wieczorem następnego dnia udałem się do magazynu — musiałem wyjść z domu o wiele wcześniej, niż zazwyczaj to robiłem. Po drodze spotkałem nawet kilku ludzi wracających z miasta, światło paliło się jeszcze w wielu domach. Po ponad trzech miesiącach niemal całkowitego odosobnienia poczułem się trochę nieswojo. Stary czekał już na mnie, wręczył mi klucze i powiedział, żebym zostawiał je na godzinę przed świtem w skrytce obok furtki. Zapytałem, który klucz jest od magazynu, a on odparł, że nie ma żadnej potrzeby, bym tam wchodził. I tak zaczęła się moja praca nocnego stróża. Na początku miałem trudności z wytrwaniem w jednym miejscu przez tak długi czas, ale już po kilku dniach nauczyłem się pokonywać zmęczenie przez rytmiczne przeplatanie okresów siedzenia w stróżówce i spacerów wokół magazynu. W pokoiku było radio — nie musiałem więc obawiać się ciszy. Nad ranem zamykałem drzwi, chowałem klucz i odchodziłem. Wieczorem, o ustalonej porze, znajdowałem klucz w tym samym miejscu. Moje nadzieje i przewidywania na szczęście się sprawdziły. Bezsenność ustąpiła niemal całkowicie, czułem się coraz lepiej. Pogoda zmieniała się nieznacznie — wieczorami czuło się już zimny powiew nadciągający od pól, jesień była za progiem.

I podczas jednej z takich nocy zdarzyło się coś, co było powodem mojego odejścia. Nieraz podczas spacerów wokół magazynu zastanawiałem się, co też może ukrywać masywna czworokątna bryła, do środka której prowadziły tylko jedne bardzo małe drzwi — zwłaszcza to było powodem mojego najgłębszego zdziwienia. Niezbyt uprzejma odpowiedź mojego pracodawcy obudziła tym większą ciekawość. Jakież to przedmioty czy artykuły można było tam wnosić, skoro człowiek średniego wzrostu, jakim jestem, musiałby się pochylić, żeby przejść przez te drzwi? Można było nawet przypuścić, że istnieje jakieś inne wejście — od podziemia. Tamtej nocy na całym przedmieściu zgasło światło — teraz nie zdarzało się to już tak często, jak dawniej. Na domiar złego w stróżówce nie było świec, a ja miałem jedynie niewielką ręczną latarkę. Czułem się nieswojo w tym obcym przecież miejscu wiedząc, że wyłączenie światła może być zachętą dla ewentualnych złodziei. Uświadomiłem sobie to, o czym czasem zdarzało mi się zapominać — że jestem nocnym stróżem, pilnuję magazynu, który zawiera być może rzeczy bardzo cenne, i że może właśnie dlatego nie powiedziano mi, czego właściwie pilnuję. Wyszedłem na zewnątrz, chłodne powietrze przeniknęło mnie, po paru sekundach dostałem dreszczy, spowodowanych jednak raczej podnieceniem niż zimnem. Pokusa była zbyt silna, byłem już zdecydowany — musiałem jakoś się tam dostać. Nie mogłem tak po prostu stąd odejść. Wiedziałem, że stary nic mi nie powie, a gdyby nawet powiedział, to i tak nie miałem żadnego powodu, żeby mu wierzyć. Wróciłem do stróżówki z gotowym planem — postanowiłem otworzyć kłódkę jakimś narzędziem, a potem powiedzieć, że korzystając z ciemności zrobił to złodziej, którego ja z kolei wypłoszyłem. W szafce leżał jakby specjalnie przygotowany na tę okazję zestaw narzędzi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że kłódka wcale nie jest zamknięta, lecz tylko ot tak założona. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Wewnątrz panowała idealna, jednolita ciemność, nie było najmniejszego okienka, tylko mizerne światło mojej latarki. Powietrze było tu chłodne, chłodniejsze niż na zewnątrz... Wnętrze magazynu było jakby wielką półkulą — wyglądało trochę jak wnętrze balonu czy planetarium — tylko że nie było stąd widać żadnych gwiazd. Ten półkolisty kształt zdawał się wręcz sugerować, że druga część budowli mieści się w podziemiach — nie zauważyłem jednak żadnego zejścia. Obszedłem salę dookoła, szukając choćby śladu jakichś przedmiotów — nic, idealna pustka, a także czystość — moje stopy nie zostawiały żadnych śladów, nie było tu ani odrobiny kurzu. Stałem tam długo, patrząc na ogromne, betonowe sklepienie — zupełnie jak w bunkrze. Potem odwróciłem się, wyszedłem, założyłem z powrotem kłódkę i wróciłem do stróżówki. Siedziałem w ciemności aż do chwili, gdy ponownie zapaliło się światło. Wtedy wziąłem kartkę papieru i zacząłem pisać list do właściciela magazynu. Napisałem, że odchodzę i zrzekam się zapłaty, wyjaśniłem też motywy, dla których podjąłem tę pracę. Zamknąłem furtkę, jak co noc zostawiłem klucz w skrytce i poszedłem do domu. Czułem się ogromnie znużony. Po powrocie natychmiast zasnąłem jak kamień i spałem tak chyba przez dwie doby.

W parę dni później nastąpiła spodziewana od dawna zmiana pogody, upały minęły na dobre, wiadomo było, że w tym roku już nie powrócą. Mogłem teraz wychodzić z domu za dnia — zaczynała się chłodna, kolorowa jesień. Nigdy więcej nie byłem na tamtej ulicy. Kiedyś tylko miałem wrażenie, że wśród pasażerów autobusu rozpoznaję tamtego starego człowieka, ale on, mimo że z pewnością mnie widział, nie zrobił najmniejszego gestu. Zresztą mogłem się mylić — widziałem go przecież tylko dwa razy, a i to w mroku.

 

OKNO

To moja ulubiona kawiarnia. Odkryłem ją bardzo dawno, jeszcze gdy byłem w szkole. Nieraz spędzałem tu wagary. Kawiarnia jak kawiarnia, nic specjalnego, ale jest tu coś, czego nie ma nigdzie indziej — olbrzymie okno wychodzące na jedną z najbardziej ruchliwych ulic starego miasta. Nie jeżdżą tędy samochody, a w godzinach popołudniowych przechodzą tysiące ludzi. Jest to ulica reprezentacyjna — to tu przewodnicy przyprowadzają wycieczki, latem pełno jest turystów. Przy oknie stoi coś w rodzaju lady — taki duży parapet, a przy nim jedno jedyne miejsce siedzące. Ile razy tamtędy przechodzę, zawsze sprawdzam, czy jest wolne. Nawet jeśli nie mam czasu albo ochoty, żeby wejść i usiąść, to i tak ma to dla mnie znaczenie — jest to rodzaj wróżby — gdy miejsce jest wolne, uważam to za dobry omen. Kiedy jednak idę tam specjalnie i zdarza się, że miejsce jest zajęte, wtedy czuję się tak, jakby ktoś obcy wyrzucił mnie z domu. Jeśli miejsce jest wolne, siadam, zamawiam coś do picia i oddaję się obserwacji. Czasem obsługa lokalu włącza muzykę i wtedy wydaje się, że ulica za oknem jest sceną, na której pojawiają się i znikają niezliczeni tancerze w różnobarwnych kostiumach. Widzę to wszystko przede mną, za szybą, ale nie widzę nikogo obok mnie. Krzesło można ustawić w taki sposób, że siedzi się plecami do całej sali. W niektóre dni, przy pewnym oświetleniu wewnątrz i na zewnątrz, na szybie mogę zobaczyć także odbicie swojej twarzy. Czasem siedzę tam sobie popijając herbatę, paląc papierosy i ot tak patrząc na ten nieustanny przepływ przed moimi oczami. Monotonny rytm powoduje, że zapadam wtedy w rodzaj transu, w którym znika poczucie czasu, mogę tak spędzać całe godziny. Bywa też, że wymyślam sobie jakiś wzór, według którego prowadzę obserwacje. Może to być na przykład zwracanie uwagi na pewne części garderoby przechodzących, jak spodnie czy buty, albo na części ciała — nosy, nogi lub biusty. Jeszcze kiedy indziej staram się wyłowić w tłumie wszystkich starców, wszystkie dzieci, wszystkich łysych, pijanych, obłąkanych, żółtych albo czarnych. Czasem przeliczam przechodzących — powiedzmy ludzi o lasce z prawej i z lewej strony w czasie jednej czy dwóch godzin; wiem wtedy, kto ma przewagę — strona lewa czy prawa. Mam nieskończone możliwości komponowania tego typu gier. Jedna z nich polegała na tym, że zajmowałem się tylko co trzydziestą osobą przechodzącą ze strony lewej na prawą i na serwetce zapisywałem, czy był to mężczyzna czy kobieta, stary czy młody itd. Potem porównałem wyniki z kilku dni i oczywiście znalazłem pewne prawidłowości, jak na przykład: w niedzielę więcej dzieci niż pijanych, w sobotę odwrotnie — myślę, że niezły byłby ze mnie statystyk. Możliwości komplikowania gier także są nieograniczone, a więc to pozornie bezsensowne siedzenie i gapienie się przed siebie zawsze jest w jakiś sposób nowe i odkrywcze.

Któregoś dnia, gdy siedziałem przed tym swoim oknem nie bawiąc się w żadną grę, raczej zatopiony w leniwej kontemplacji ruchu po drugiej stronie, na wpół śpiąc odkryłem coś, co, jak sobie później uświadomiłem, widziałem zawsze, nie zwracając na to uwagi. Na szybie okiennej dostrzegłem jakieś niewyraźne, zamazane postaci, poruszające się zupełnie inaczej niż te za oknem. Wpatrywałem się w nie jak urzeczony i dopiero po chwili, przebudzony z drzemki, zrozumiałem, że są to odbicia ludzi znajdujących się z tyłu za mną, w kawiarnianej sali. Ktoś komuś coś podawał, inny liczył pieniądze. Przypomniałem sobie, jak kiedyś jeden mój znajomy dziwił się, że lubię przychodzić do tej kawiarni, i twierdził, że jest to podejrzane miejsce, gdzie załatwiane są różne ciemne interesy. Ja nigdy nic takiego nie zauważyłem, ale w końcu zawsze siedziałem przed oknem, na swoim miejscu, odwrócony.

Od tamtego czasu zdarzyło się to już parę razy, czasem ruchy postaci z tej, że tak powiem, strony są wyraźniejsze, kiedy indziej znikają zupełnie, podejrzewam, że to również zależy od światła. Był nawet taki dzień, kiedy w szybie przede mną widać było ruch ludzi za oknem, odbicie wnętrza sali, a na tym wszystkim jeszcze odbicie mojej twarzy, która w zależności od najmniejszego ruchu światła to znikała, to znów się pojawiała. Mam skłonność do poszukiwania wzorów, tworzenia systemów i niekończących się spekulacji — przypuściłem więc, że ruch postaci odbijających się w szybie, tych, które siedzą w kawiarni, ma jakiś związek z ruchem tamtych, po drugiej stronie szyby. Nie wiem, na czym miałaby polegać ta zależność, ale poszukuję jej w sferze geometrii, a także rytmu, byłaby to więc ruchoma geometria, można by też nazwać to tańcem. Szukam także analogii do języka — figury, wyrażanie czegoś poprzez figury. I tu znów pojawia się geometria — taniec, rytm, figury w ruchu. Jest jeszcze odbicie mojej twarzy i pytanie, czy ma ono z tym wszystkim jakiś związek. To chyba moja ostatnia zabawa w tym miejscu — do niej sprowadzają się wszystkie poprzednie. Mam na nią wiele czasu, wiele popołudni i wieczorów przed swoim oknem..

Może kiedyś, gdy będę tak sobie tu siedział i patrzył, ta szyba przede mną zniknie. Znikną także splątane, zachodzące wciąż na siebie odbicia — cienie postaci siedzących z tyłu za mną. Zniknie odbicie mojej twarzy. Będę mógł wyciągnąć rękę i dotknąć któregoś z nich, przechodzących, i będzie tak, jakby to jego ręka dotknęła mojego ciała. Może.

 

PARTYZANT

Niebawem miałem skończyć pierwszą w swoim życiu szkołę, a potem pójść do innej — w mieście. Nigdy nie byłem lubiany w mojej miejscowości, zawsze z boku, obcy, odrzucony i zarazem nieprzystępny. Właśnie wtedy — jakby na pożegnanie z tym miejscem — ogarnęła mnie prawdziwa obsesja walki. Nie była to taka walka, jakiej oddawali się moi rówieśnicy — na pięści albo w piłkę na boisku. Całe dnie spędzałem w pobliskim zagajniku ćwicząc strzelanie z procy. Ustawiałem butelkę w odpowiedniej odległości i po parę godzin dziennie strzelałem. Nauczył mnie tego jeden z moich nielicznych tutaj kolegów. On też zrobił mi znakomitą procę.

Wieczorami, kiedy było już całkiem ciemno, ukradkiem wymykałem się z domu. Brałem ze sobą procę i zapas amunicji. Szedłem na poszukiwanie którejś z nielicznych świecących na naszym przedmieściu latarń. Najpierw uważnie sprawdzałem, czy nikogo nie ma w pobliżu, potem chwila skupienia, kilka prób i światło gasło z hukiem rozbijanego szkła. Czasem podniecony powodzeniem wybijałem w jeden wieczór dwie, a nawet trzy lampy. Robiłem to tak sprytnie, że nikt nie wiedział, z jakiego powodu po kolei gasną wszystkie światła i jest coraz więcej strachu, gdy wieczorem wraca się do domu. Rozbitych lamp nikt nie naprawiał — wymiana żarówek była wówczas przeprowadzana raz do roku.

W domu, w sekretnym schowku miałem własnoręcznie wykonaną mapę mojego przedmieścia, a na niej zaznaczone miejsca już całkowicie oczyszczone ze sztucznego światła. W głowie plany dalszej walki, coraz szersze w miarę postępów, coraz bardziej śmiałe, obejmujące sąsiednie przedmieścia, a wreszcie całe miasto. Taka była logiczna konsekwencja. Niestety nie udało mi się zrealizować tych planów. Wkrótce potem skończyłem szkołę i zdałem egzaminy do innej, w mieście. Wstyd powiedzieć, ale proca gdzieś mi zginęła. Porzuciłem swoją walkę, i tylko czasem ogarnia mnie żal, kiedy patrzę na tamtą mapę. Tak niewiele brakowało.

 

CHOROBA

Jestem lekarzem. Bardzo lubię swój zawód, traktuję go raczej jak powołanie niż zajęcie, z którego czerpie się zyski. Po latach spędzonych w wielkim mieście postanowiłem wyjechać na prowincję. Nie wiedziałem tylko, dokąd miałbym się udać. Nie znałem nikogo poza swoim miastem — tutaj się urodziłem, wychowałem i spędziłem całe dorosłe życie. W końcu postanowiłem zdać się na ślepy los. Mam w domu stary zegar z wahadłem, który z wielkim hałasem wydzwania godziny. Usiadłem naprzeciw niego, gdy brakowało pięć minut do pełnej godziny, następnie wziąłem mapę kraju, zamknąłem oczy, obróciłem ją kilka razy w rękach, a potem zacząłem wodzić po niej palcem tam i z powrotem. Kiedy zegar wybił godzinę, zatrzymałem dłoń, spojrzałem na mapę i odczytałem nazwę małej miejscowości, leżącej daleko na północy. Wydawało się, że miejsce jest odpowiednie. W ciągu następnego miesiąca załatwiłem wszystkie swoje sprawy i wreszcie mogłem wyjechać.

Był początek zimy, która w tym roku zapowiadała się ostra i mroźna. Przez całą drogę z okien pociągu widziałem szerokie, monotonne przestrzenie, pokryte wyjątkowo grubą warstwą śniegu. Na miejsce dotarłem o świcie — to nieprzyjemna pora, bardzo jej nie lubię. Wyszedłem z maleńkiego dworca. Miasteczko było zupełnie zwykłe, przejechałem przez sto podobnych podczas mojej podróży. Z trudem udało mi się znaleźć hotel, a raczej niewielki pensjonat. Wszystko tu było pozornie jasne — kilka ulic, mały ryneczek, a jednak zawsze aż do końca mojego tam pobytu miałem trudności ze znalezieniem domów moich pacjentów — jakby nawet ulice wiedziały, że jestem tu obcy. W miasteczku pracowało wówczas dwóch lekarzy, którzy przyjęli mnie bardzo życzliwie — byłem dla nich kopalnią wiedzy o najnowszych odkryciach w medycynie. Od samego początku nie brakowało mi pacjentów. Przychodzili młodzi i starzy, biedni i bogaci ze swoimi zwykłymi dolegliwościami, czasem ktoś umierał, wszystko toczyło się według niemal przyrodniczego rytmu. Kiedyś, podczas jednej z wizyt domowych, zapytałem starszego człowieka, cierpiącego na serce, czy dobrze sypia. W odpowiedzi jowialny pan uśmiechnął się zagadkowo, spojrzał na przysłuchującą się badaniu żonę i zamilkł. To zabawne zdarzenie nie wiedzieć czemu zwróciło moją uwagę. Wciąż zastanawiałem się nad dziwnym zachowaniem mojego pacjenta i zacząłem zauważać coraz więcej anomalii w tym tak zwykłym na pozór miasteczku. Z kilkoma osobami utrzymywałem kontakty towarzyskie — wieczorami spotykaliśmy się, żeby grać w karty, i u nich wszystkich zauważyłem podobne objawy podekscytowania z chwilą zapadnięcia ciemności. Nie umiałem tego wytłumaczyć pomimo swojej dużej wiedzy z zakresu fenomenów psychiatrycznych. Moje zdumienie rosło, aż wreszcie zdarzył się wypadek, który ostatecznie upewnił mnie w podejrzeniach. Podczas leczenia zmarł jeden z moich pacjentów. Organizm czterdziestoparoletniego mężczyzny wyglądającego zupełnie zdrowo wykazywał objawy całkowitego wyczerpania. Nie miałem pojęcia, co mogło być tego przyczyną. Wiedziałem dobrze, że nie popełniłem błędu w sztuce. Kiedy w niespełna tydzień później zdarzył się drugi podobny wypadek, nie miałem już żadnych wątpliwości — mieszkańcy miasteczka musieli zażywać jakieś środki narkotyczne, które powodowały w końcu śmierć z wyczerpania. Zapytałem jednego z moich kolegów lekarzy, czy nie zauważył czegoś podejrzanego, lecz on tylko uśmiechnął się z pobłażaniem. Zacząłem podejrzewać, że on, a zapewne także i drugi lekarz, są zamieszani w ten proceder — słyszałem o podobnych wypadkach. Postanowiłem wyśledzić, kiedy przywożone są owe środki, których istnienia byłem już całkiem pewny. Podejrzewałem, że musi się to dziać pod osłoną nocy — jak każda podejrzana sprawa.

Pewnego wieczoru wyszedłem z domu i zacząłem ukradkiem przemykać się po ciemnych wąskich uliczkach. Pomimo siarczystego mrozu postanowiłem czuwać do samego rana. Około godziny pierwszej w nocy zauważyłem śpieszącego gdzieś przechodnia, człowiek ukłonił mi się, to znaczy wykonał gest, który w tej sytuacji mógł oznaczać pozdrowienie albo zaproszenie i popędził dalej. Po chwili pojawił się drugi i trzeci — było ich coraz więcej, wychodzili ze wszystkich bram. Poszedłem za nimi, na wszelki wypadek trzymając się daleko z tyłu. Z powodu ciemności, grubej warstwy ubrań i czapki na głowie nie bałem się, że zostanę rozpoznany. Tak dotarłem do niewielkiego zagajnika w odległości około kilometra od miasteczka. Ludzie, za którymi podążałem, zatrzymali się na obszernej polanie, a ja ukryłem się za drzewem i obserwowałem, co się będzie działo dalej. Powoli schodzili się tu chyba wszyscy mieszkańcy, wśród obecnych rozpoznawałem po ubraniach ludzi dobrze mi znajomych — byli starzy, młodzi, a także dzieci i tacy, o których myślałem, że już nigdy nie wstaną z łóżek. Wreszcie od grupy oddzielił się jeden człowiek, stanął na jakimś podwyższeniu i zaczął coś opowiadać. Nie słyszałem wszystkiego, ale dzięki podmuchom wiatru docierały do mnie strzępy opowieści. Było to coś w rodzaju baśni, mitu, a może on po prostu opowiadał swój sen. Kiedy skończył, wystąpiło parę osób, które podzieliły się rolami i zaczęły odgrywać opowiedzianą właśnie historię w formie ni to tańca, ni to pantomimy. Co było najciekawsze — wbrew swoim domysłom nie zauważyłem, by ktoś przyjmował jakieś środki odurzające, natomiast aktorzy zachowywali się tak, jakby już tysiące razy odgrywali to przedstawienie. Tym większe było moje zdziwienie, że, jak mi się wydawało — słyszeli opowieść po raz pierwszy. Wszyscy inni stali wokół i patrzyli na grających. Potem wystąpił następny mówca — jego opowieść była nieco inna w nastroju, ale podobnie zbudowana. Po nim pojawiła się kolejna grupa aktorów — trwało to przez parę godzin, dopóki każdy z obecnych nie zagrał jakiejś roli w którejś z siedmiu opowiedzianych tej nocy historii. Robili to wszystko jakby wiedzeni instynktem — nikt się nie mylił, zupełnie jakby tworzyli jeden organizm. Przed świtem wszyscy odeszli w stronę miasta, nie mówiąc nic do siebie. Przez cały ten czas stałem za drzewem, oszołomiony tym, co widziałem, i teraz dopiero poczułem, że płaszcz przymarzł mi do drzewa. Na szczęście moja ekscytacja uratowała mnie od zupełnego zamarznięcia. Odczekałem chwilę i wróciłem do miasta okrężną drogą.

Podczas kilku następnych nocy było podobnie — kilka, pięć do dziesięciu zawsze nowych, zawsze innych historii, nigdy jeden człowiek nie opowiadał dwu historii tej samej nocy. Wszystko zawsze było jakby wyliczone, idealnie zgrane, tak by każdy z obecnych mógł w ciągu nocy zagrać jakąś rolę. Opowiadający również występowali, ale nigdy we własnych historiach. Istniały tu niewątpliwie jakieś nieuchwytne dla mnie ścisłe reguły i zasady rządzące rotacją opowiadających i grających — nie tylko w danym dniu, ale zapewne także w jakichś określonych, dłuższych odcinkach czasu. Również tematy i motywy tych opowieści nieustannie się tasowały, przeplatały ze sobą, tworząc coraz to inne, nowe całości zbudowane ze skończonej liczby elementów. Było tak, jakby te motywy i tematy wciąż powracały w inny sposób, w innym oświetleniu. Dawało to wrażenie zarazem monotonii i różnorodności.

Znałem już więc przyczynę osobliwych zgonów z wyczerpania — ci ludzie nigdy nie spali, nigdy nie odpoczywali. Zaraz po powrocie z nocnych przedstawień widziałem zapalające się w oknach światła — stróże zamiatali ulice, życie zaczynało się tu bardzo wcześnie. Niektórzy prosto z polany za miastem zmierzali do pracy, otwierano sklepy i zakłady rzemieślnicze. Postanowiłem jakoś temu przeciwdziałać, nie mogłem jednak zrobić tego jawnie — podejrzewałem, że nocnym teatrem rządzi jakaś tajna organizacja. Pozostał mi tylko podstęp. Jeden z lekarzy niedawno zmarł — do mnie więc przychodziła połowa wszystkich pacjentów. W aptece zakupiłem wielką ilość proszków nasennych i dawałem je każdemu, kto się u mnie leczył, jako nowy, rewelacyjny środek przeciw chorobie, na którą się skarżył. Po tygodniu w nocy znów poszedłem na polanę. Moja metoda skutkowała — nie zobaczyłem ani jednego z ludzi, którzy brali moje środki. Terapia najwidoczniej przynosiła efekty. Zima miała się już ku końcowi, kiedy udało mi się zaaplikować środek prawie wszystkim swoim pacjentom. Przygotowywałem się do oficjalnego zabrania głosu na ten temat. Pisałem referat o szkodliwym wpływie bezsenności na wyższe funkcje nerwowe. Niby wszystko było na dobrej drodze, ale ja wyczuwałem wciąż rosnące wokół mnie napięcie. Moi znajomi wprawdzie nadal zapraszali mnie na karty, ale w ich zachowaniu było teraz tak wiele uprzejmości, że aż wydało mi się to podejrzane.

I w końcu sprawdziły się moje złe przeczucia — pewnego wieczoru do mojego pokoju weszło kilku ludzi. Skrępowano mnie, zakneblowano, a potem pojawił się mój kolega lekarz i z tym swoim ni to drwiącym, ni to pobłażliwym uśmiechem zrobił mi zastrzyk. Obudziłem się w pociągu. W kieszeni miałem bilet do miasta, z którego przyjechałem.

Po pewnym czasie powróciłem do swoich dawnych spraw, do swojej praktyki. Znajomi traktowali mój nagły wyjazd jak zwykłe wakacje. Tłumaczyli to przemęczeniem twierdząc, że już dawno powinienem był to zrobić. Oczywiście nikt nie dał wiary mojej opowieści. Później wielokrotnie usiłowałem odnaleźć tamto miasteczko, ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwy. Tłumaczyłem to działaniem narkotyku, który mi wstrzyknięto. Była już wiosna, śnieg topniał, kończyła się pora, gdy życie zstępuje pod ziemię, czas snu zimowego. Być może pod wpływem klimatu ludzie w tamtym miasteczku zapadli w rodzaj zbiorowego snu, nie wiem, medycyna nic nie mówi o takich przypadkach. Może wszystko to było snem — te domy, uliczki i polana za miastem? Snem, w który ja wszedłem bezprawnie ze swoimi naukowymi przyrządami i przekonaniami. Jeśli sen jednego człowieka tworzy świat tylko dla niego, to czy sen tylu ludzi nie mógł powołać do życia tej rzeczywistości, w którą ja przypadkowo się zaplątałem? Oto pytania, które sobie zadaję. Jest jeszcze jedna hipoteza — może to miasteczko istniało, kiedy błądziłem palcem po mapie — wtedy była zima, a kiedy sen się skończył, oni wszyscy obudzili się i miasteczko zniknęło tak, jak się pojawiło. A jeśli było tak, że trafiłem do miejsca, którego nie ma, a raczej do miejsca, które istnieje tylko na mapie sennego umysłu, do miejsca, które powstało mocą zjednoczonych rojeń wielu ludzi, to kim oni są? I czy ja też jestem jednym z nich?

 

WEZWANIE

Nie mogliśmy się jawnie spotykać. Była przeszkoda nie do ominięcia,, nie do przekroczenia. Nie mogliśmy też niczego z góry ustalać, nasze spotkania nie mogły przybrać żadnej określonej z góry formy. Wtedy uważałem, że tak jest dobrze. Nasz związek był niezwykły dzięki sile zawartej w nim samym, ani w niej, ani we mnie, to tworzyło się tylko wtedy, gdy byliśmy razem. Nie musieliśmy być obok siebie — czasem wystarczyło, bym tylko o niej pomyślał i czułem, że w tej samej chwili, może gdzieś blisko, może daleko, ona myśli o mnie. I wtedy czułem przypływ tej mocy. Nie potrzebowaliśmy żadnych specjalnych zabiegów, żeby to wywołać, żadnego rytuału. Nasze spotkania były absolutnie nieregularne i to było ich regułą, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Bywało, że nie widywaliśmy się przez dwa miesiące, a potem spotykaliśmy się przez tydzień, dzień po dniu i znowu przerwa na miesiąc albo tylko parę dni. Raz spotykaliśmy się w jakimś dalekim mieście, a następnym razem w moim własnym domu, ale nigdy u niej. Trzeba dodać, że byliśmy sąsiadami, jeśli można tak powiedzieć — bo podróżowanie należało do jej natury. Stała była tylko metoda wyznaczania spotkań. Za każdym razem ustalaliśmy, że gdzieś, w pewnym miejscu, zawsze w innym, ona zostawi mi kartkę, na której będzie napisane, gdzie i kiedy możemy się spotkać. Ja musiałem sprawdzać codziennie, czy kartka już się pojawiła. Tak, zależałem od niej całkowicie. Zawsze wszystko zależało od niej.

I wreszcie zacząłem mieć tego dosyć, nie wiem dlaczego, skoro tak długo mogłem to wytrzymać. Może zacząłem się starzeć — potrzebowałem jakiegoś małego, stałego, zwykłego szczęścia, bez smutku, ale i bez tych wybuchów niesamowitej radości i rozkoszy. Wiedziałem doskonale, że nigdzie nie znajdę nic, co można by z nią porównać, ale byłem już zmęczony tym oczekiwaniem, życiem jak na polowaniu, w nieustannym napięciu. Czekałem na następną kartkę, ale już nie tak jak dawniej. Codziennie przychodziłem w umówione miejsce i wracałem wściekły. Po trzech miesiącach zrozumiałem — ja nie chciałem wcale, by kartka się pojawiła. Dlatego tym gorliwiej tam przychodziłem, dlatego zacząłem się bać. Przedtem nie pomyślałem nawet o tym, że kartka może się nie pojawić. Jak powiedziałem, byliśmy sąsiadami, dawniej widywałem ją często koło domu, na drodze, a teraz wyglądało na to, że w tym domu zamieszkał ktoś inny. Wiedziałem już, że kartka nie pojawi się nigdy — porzuciła mnie, tak sobie wtedy pomyślałem, ale przecież i ja także ją porzuciłem, porzuciliśmy się, należałoby powiedzieć bezosobowo — to było porzucenie.

W jakiś czas potem opuściłem przedmieście, gdzie mieszkaliśmy oboje, przeprowadziłem się do miasta, znalazłem kobietę, która rodziła moje dzieci, a wieczorami czekała na mój powrót. Zapomniałem, wypełniłem sobie życie pracą, rozrywkami, pijaństwem. Któregoś dnia wyszedłem z pracy i jak zwykle czekając na tramwaj zacząłem gapić się bezmyślnie na przypięte do tablicy ogłoszenia. Jedno z nich zainteresowało mnie, zerwałem je więc i schowałem do kieszeni. Wieczorem znalazłem je czyszcząc ubranie. Odwróciłem kartkę i w oczach mi pociemniało, niemal zemdlony opadłem ciężko na krzesło. Nie było żadnej wątpliwości — to było jej pismo, znałem je zbyt dobrze, pamiętałem nawet po tylu latach. Zasnąłem ciężkim, kamiennym snem, jawa usunęła się spod moich stóp jak stołek wykopany spod nóg wieszanego. Spadałem w duszną otchłań, która nie była przepaścią, bo nie było żadnego twardego dna, o które można by się roztrzaskać.

Na drugi dzień sprawdziłem z niedowierzaniem — nie, nic się nie zmieniło, jak zawsze określone było miejsce i czas. Pomyślałem sobie jeszcze, że może kartka nie była przeznaczona dla mnie, a ja trafiłem na nią przypadkowo. Nigdy jednak nie wierzyłem w istnienie przypadku, nie było więc powodu, bym zaczął wierzyć teraz. Jeśli to ja trafiłem na to wezwanie, to jest ono przeznaczone dla mnie. Może przez cały ten czas czekało na mnie — w różnych miejscach, na tylu kartkach, które widziałem, zawsze z aktualną datą? Teraz idę na spotkanie i przypominam sobie całą tę historię. W jaki sposób mógłbym jeszcze uciec — nie pójść tam? Znajdzie mnie gdzie indziej, zobaczę wezwanie na stronie przypadkowo otworzonej gazety. Mogę tylko myśleć, że może nie przyjść, ale wiem, że to niemożliwe. Widzi mnie teraz, widzi każdy mój krok, idzie wraz ze mną, już czeka tam na mnie...

 

KOPIEC

Mój znajomy mieszkał na ulicy u podnóża jednej z osobliwości naszego miasta — starożytnego kopca. Nikt właściwie nie wiedział, czym jest ten kopiec. Nie ulegało jedynie wątpliwości, że został wzniesiony ludzkimi rękami — wskazywała na to jego niezwykle regularna forma. Była to wysoka na kilkanaście metrów, dosyć stroma góra ziemi, ulubione miejsce spacerów mieszczuchów w niedzielne popołudnia. Według jednych uczonych miała się tam znajdować pogańska świątynia, inni twierdzili, że jest to kurhan grobowy jakiegoś starożytnego wodza, a jeszcze inni uważali, że z tego miejsca przesyłano kiedyś sygnały świetlne. Dla mnie mogło to być nawet lądowisko kosmitów.

W tamtych czasach mój znajomy często urządzał całonocne imprezy — ciężkie popijawy, po których głowa bolała przez następne dwa dni. Podczas jednego z takich spotkań ktoś wpadł na pomysł, żeby pójść na kopiec. Kilkunastu pijanych, zaopatrzonych w butelki, wytoczyło się na ulicę, a potem ruszyło ku górze. Połowa z nich zrezygnowała już po paru metrach. Reszta po długiej, mozolnej wspinaczce, przerywanej raczeniem się alkoholem, w końcu dotarła na szczyt. Nie obyło się przy tym bez upadków i niegroźnych obrażeń. Z kopca rozciągała się znakomita panorama nocnego miasta. Przydrożne latarnie wyznaczały główne szlaki komunikacyjne, w głębi widać było serce miasta — rynek z dwiema oświetlonymi wieżami. Na cmentarzu u podnóża kopca paliło się wiele świec i zniczy. Nie spodziewałem się, że miasto, które wydawało mi się tak małe i znajome, nocą z odpowiedniej perspektywy może sprawiać wrażenie takiego ogromu. Było już dobrze po dwunastej — jedna z najkrótszych nocy roku, w okolicach letniego przesilenia, dobry czas, żeby tutaj być, pomyślałem — jeżeli to prawda z tymi poganami. Wkrótce miał nadejść świt. Dwaj z nas wrócili na dół. Na górze zostało sześć osób. Ktoś zaproponował, żeby zaczekać na wschód słońca. Czas płynął powoli, nie było już nic do picia, nie chciało się o niczym rozmawiać. Kiedy pierwsze blaski ukazały się nad miastem, trzej spośród nas już spali. Zostało nas trzech czuwających. Niemal równocześnie ze słońcem ruszyły pierwsze tramwaje i autobusy. Patrzyliśmy na miasto w dole z dumą, że to właśnie my, tego dnia, w tym miejscu, dotrwaliśmy do tej chwili.

 

ŚWIĄTYNIA

Stałem na przystanku autobusowym.. Strumienie wody wylewały się z brudnych postrzępionych chmur. Byłem już całkiem przemoczony. Lało tak od tygodnia, była jesień, późna jesień. Tego dnia wcale nie miałem ochoty wracać do domu, ale jeszcze bardziej nie miałem chęci nigdzie iść, słuchać rozmów, odpowiadać na pytania. Dlatego zdecydowałem się jednak wrócić i stałem teraz na przystanku przemoknięty do suchej nitki. Wreszcie autobus przyjechał, panował w nim taki tłok, że nie sposób było się poruszyć. Mogłem stać nie trzymając się niczego, wiedząc, że przy nagłym skręcie ciała współpasażerów powstrzymają mnie przed upadkiem. Mimowolnie, nie wiedząc nawet o tym wspierali mnie, podtrzymywali. Pomyślałem, że mogę na nich polegać — nikogo tu nie znałem, ale oni wszyscy byli razem ze mną, tak się stało, że akurat tego dnia ten, a nie inny obcy człowiek obok mnie z trudem łapał powietrze. Zanim dojechaliśmy do mojego przystanku, w autobusie nieco się rozluźniło, mogłem już stać o własnych siłach. Deszcz za oknami nie ustawał, wydawało się nawet, że przybiera na sile. Było już ciemno, zza zasłony deszczu wyłaniały się światełka w oknach przydrożnych domów.

Na przystanku oprócz mnie wysiadła tylko jedna osoba — jakaś młoda matka z dzieckiem, które wcześniej wypełniało cały autobus swoim histerycznym płaczem. I to właśnie ona skręciła na drogę prowadzącą w stronę mojego domu. Zatrzymałem się, nie miałem ochoty słuchać wrzasku przez całą drogę, byłem już dość zmęczony. Najpierw chciałem poczekać, aż kobieta się oddali, jednak po chwili pomyślałem, że to idiotyczne stać tak na deszczu i czekać. Mogę przecież pójść drugą drogą, która także prowadzi w stronę mojego domu. Nigdy tamtędy nie chodziłem, ponieważ przy tej drodze stał miejscowy kościół. Wokół zawsze pełno było ludzi, a ja raczej nie cieszyłem się ich sympatią. Uważali mnie za obcego i dziwaka. Zresztą jeśli byłem tutaj, to albo wcale nie wychodziłem z domu, spędzając całe dnie w ogrodzie, albo wychodziłem rano, a wracałem, gdy oni wszyscy dawno już spali. Tym razem poszedłem jednak tamtędy, mimo wszystko. Jak się spodziewałem, w kościele trwało jakieś nabożeństwo. Pamiętałem to jeszcze — czas oczekiwania. Zatrzymałem się na chwilę na podwórzu kościelnym, było tu bardzo ciemno, wysokie drzewa chwiały się uderzane coraz to nowymi falami ulewy, ze środka dobiegał stłumiony i zmieszany z szumem deszczu śpiew. Po dobrej chwili zrozumiałem, skąd to wrażenie kompletnej ciemności — na całym przedmieściu zgasło światło, działo się tak często podczas burz i gwałtownych nawałnic. Wszystkie domy dookoła stały ciemne jak w środku nocy, nie świeciły się neonowe latarnie uliczne, czasem tylko widoczną stąd główną ulicą przejeżdżał jakiś samochód — wtedy w przelotnym błysku ukazywały się tysiące kropel.

Ostrożnie wszedłem po schodach, teraz mogłem to zrobić, byłem niewidzialny. W środku było pełno ludzi, panował ścisk jak w autobusie. Stanąłem pod ścianą na samym końcu, nikt nawet na mnie nie spojrzał, ja też nikogo nie rozpoznawałem. W tym samym miejscu stałem dawno temu, pamiętałem to jak przez mgłę, później przestałem tu przychodzić. Kiedyś, w dzieciństwie, siadywałem w ławce na samym przodzie. Starałem się dojrzeć, czy we wnętrzu coś się zmieniło, ale prawie nic nie było widać. Ksiądz wykonywał rytualne ruchy zawieszony w ciemnej pustce, wydobywany z niej nikłym blaskiem kilku wysokich świec. Wszystko za nim i przed nim było niewidoczne. Dostrzegałem jedynie zarysy bardzo wielu głów, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanego wosku i deszczu, którym przesiąknięte były wszystkie ubrania. Cichy, pozbawiony elektronicznego wzmocnienia szmer mamrotanych modlitw, powtarzanych monotonnie zaklęć i wezwań wprowadził mnie w coś w rodzaju przyjemnej drzemki. Dźwięki, zapachy i obrazy docierały z wielkiego oddalenia — jakby to był inny czas w tym samym miejscu, ale nie był to czas mojego dzieciństwa, na pewno nie. Raczej epoka, kiedy jeszcze nie było tu mikrofonów ani elektrycznego światła, a wierni patrzyli, jak ruchy kapłanów wydobywają się z ciemnego tła i giną w nim po chwili. Przestałem zwracać uwagę na ludzi obok mnie, nie zauważyłem nawet, że nie jestem już ostatni, za mną stali ci, którzy przybyli dopiero teraz. Zastanawiałem się, ilu z nich weszło tu tylko po to, by na chwilę schronić się przed deszczem. To miejsce wydawało się takie ciepłe i suche, doskonale chronione, ponownie poczułem się jak w autobusie, byłem chroniony przez nich, byłem we wnętrzu. Tak, to prawda, ale miałem też inne uczucie, tam w autobusie odsunąłem je od siebie, praktyczna korzyść przełamała mój opór — nie musiałem się niczego trzymać, to oni mnie podtrzymywali. A teraz, teraz byłem przez nich otoczony, ciepłe ciała przytulały się do siebie, każdy był tu jak matka przytulająca dziecko i każdy był dzieckiem szukającym matczynego ciepła. Gdybym jednak teraz zechciał stąd wyjść pomimo deszczu na dworze, oni byliby oburzeni, musiałbym się przepychać, sto razy powiedzieć "przepraszam" — tak nie wolno, trzeba wytrwać do końca. Do mojej pamięci wciąż powracały strzępy dawno zapomnianych słów, wiedziałem, jaka będzie odpowiedź na pytanie, które wcale nie było pytaniem, bo odpowiedź była przygotowana od wieków, należało ją tylko wypowiedzieć. Razem z nimi powtarzałem święte formuły, mruczałem słowa i melodie jakichś pieśni, byłem teraz z nimi, naprawdę z nimi. Nie bałem się, że nagle zapłonie światło i ukaże się całe oszustwo — zostanę rozpoznany; wiedziałem, że nic takiego nie może się stać, byłem doskonale bezpieczny w tym półśnie, nieobecny. Gdyby światło rzeczywiście zapłonęło, zniknąłbym jak zjawa. Kiedy nabożeństwo się zakończyło, pokłoniłem się razem ze wszystkimi i powoli, krok za krokiem dotarłem do wyjścia. Na zewnątrz nie było już takiej ulewy jak przedtem, padał drobny deszcz, rzadkie pojedyncze kropelki. Było to nawet przyjemne po wyjściu z dusznego kościoła. Wierni rozchodzili się do domów z ociąganiem, każdy jakoś nieomylnie odnajdywał w mroku znajomych, z którymi można było stanąć na podwórzu, porozmawiać, zapalić papierosa. Ja też stałem pomiędzy nimi, ale nie czekałem na nikogo, wolałbym zresztą, żeby nikt mnie nie rozpoznał, stałem tylko obok nich, w deszczu, pomimo deszczu.

Potem ruszyłem w stronę domu, ciągle powoli, ciągle krok za krokiem. Szło tu bardzo wielu ludzi — byli podzieleni na niewielkie grupki po pięć, dziesięć osób. Zapewne były to rodziny, a zresztą tutaj wszyscy są rodziną. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, iść z boku, ale niedaleko, tak bym mógł słyszeć ich rozmowy o chorobach, o pracy i aktualnych cenach. Mogło to wyglądać, jakbym szedł od autobusu. Powietrze było ostre, pełne wilgoci, przez okna widziałem zapalone w domach świece. Zza firanek niemal czuć było ich zapach, wszystko dzisiaj było świąteczne. Mój dom leżał na obrzeżach miejscowości, im bardziej się tam zbliżałem, tym mniej ludzi szło obok mnie, jedni mnie wyprzedzili, inni skręcili w swoją stronę. Niektórzy przed wejściem stali jeszcze przez chwilę z sąsiadami. Wreszcie zostałem sam. Kiedy zamknąłem furtkę i wszedłem do mojego ogrodu, zobaczyłem, jak na ulicach i w domach zapłonęło jaskrawe światło..

 

PUSTY POKÓJ I

Mieszkał w tym mieście. Kiedyś, dawno temu znaliśmy się bardzo dobrze, potem nasze drogi jakoś się rozeszły. Odtąd minęło wiele, wiele lat. Teraz byłem tutaj znowu, po licznych podróżach. Kiedy stąd wyjeżdżałem, on mieszkał w starej dzielnicy przy małej zapuszczonej uliczce. Chciałem go odnaleźć, ale nie miałem nawet kogo o niego zapytać — poza nim nie znałem nikogo w tym mieście.

Poszedłem tam pewnego zimowego wieczoru. Ulica była oświetlona blaskiem neonowych lamp. Kilka szarych kamienic, opatulone dzieci, bawiące się na brudnych podwórkach, w tle wejście na wielki cmentarz — nic się tu nie zmieniło. Tej zimy w ogóle nie było śniegu, był za to bardzo ciężki mróz, tym dotkliwszy, że jego mocy nie łagodziła śnieżna pokrywa. Stojąc przez chwilę bez ruchu, czuło się igiełki zimna wbijające się w ciało. Bez trudu odnalazłem kamienicę, w której wtedy mieszkał. Wszystko wyglądało tak, jakbym wczoraj stąd wyjechał. Sprawdziłem nazwisko w spisie lokatorów — było. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Wszedłem po starych, drewnianych schodach. Zapukałem, raz, drugi i trzeci. Nikt nie odpowiedział. Zszedłem na dół. Stanąłem na wprost jego okien, patrzyłem w nie długo, aż do chwili gdy narastający mróz zmusił mnie do odejścia. Dręczyło mnie kilka pytań. Na przykład: jak on teraz wygląda? Czy ja wyglądam tak, że on mógłby mnie rozpoznać? Czym się teraz zajmuje, co robi?

Od tego dnia byłem tam kilka razy. Zawsze postępowałem podobnie. Przychodziłem, stawałem obok drzewa naprzeciw jego okien, długo patrzyłem w zawsze ciemne, choć nigdy nie zasłonięte szyby. Potem wchodziłem na górę, pukałem, czekałem przez chwilę i odchodziłem. Nie mogłem przyjąć do wiadomości, że tak po prostu nie mogę go nigdy zastać. Miałem kilka koncepcji dotyczących tej sprawy. Pierwsza — że w chwilach, kiedy do niego przychodziłem, mógł być akurat z kobietą — była bardzo prawdopodobna, przynajmniej wtedy, dawniej. Zrozumiałe, że w takiej sytuacji nie mógł mi otworzyć. Druga hipoteza — może spał, mógł nawet słyszeć pukanie, ale nie przyszło mu do głowy, że to ja i nie chciał sobie przerywać drzemki. Następna możliwość była taka, że zawsze, za każdym razem widział mnie z góry, gdy stałem oparty o drzewo, potem słyszał, jak wchodzę po skrzypiących schodach, ale chciał, bym sam nacisnął klamkę i wszedł, bym otworzył sobie drzwi, tak jak robiłem to dawniej. Ostatnia możliwość była najprostsza — widział mnie za każdym razem, ale nie otwierał, bo zwyczajnie nie chciał się ze mną spotkać.

Kiedy przyszedłem tam ostatni raz, był mroźny, zimowy wieczór bez jednego płatka śniegu. Wedle zwyczaju stanąłem pod rozłożystym drzewem i patrzyłem w okna. Po jakimś czasie w środku zapłonęło światło, nie mogłem się mylić, zbyt dobrze znałem to miejsce — to było jego mieszkanie, okna nie były zasłonięte. Zobaczyłem go. Zbliżył się do okna, jakby czegoś wypatrywał. Nie mógł mnie widzieć w tej chwili — stałem za drzewem, poza tym to on był w świetle, a ja w ciemności. Jeśli nie spostrzegł mnie wcześniej, to teraz nie mógł tego zrobić. Dobrze widziałem jego twarz — nie zmienił się wcale. Pomyślałem, że jeśli tak jest, to może i ja też się nie zmieniłem. Obydwaj jesteśmy tacy sami, obydwaj patrzymy na siebie nie widząc się. Może raz ja jego nie widzę, a raz on mnie. A może przez cały czas siedział za tą szybą — ta nieco jaśniejsza plama, jak odbite światło, to była jego twarz. Może. Jest wciąż taki sam jak wtedy, gdy ja byłem młody, gdy obydwaj byliśmy młodzi. Ale jakaż w końcu była ta nasza znajomość? Można powiedzieć, że wykorzystywaliśmy się nawzajem — tak — trzeba to powiedzieć. Odszedł od okna, potem w pokoju ponownie zgasło światło. Wyszedłem ze swojej kryjówki i oddaliłem się stamtąd powoli, krok za krokiem, nie odwracając się ani na chwilę. Było mi obojętne, czy poszedł spać, czy też dalej stoi za szybą w ciemności i odprowadza mnie wzrokiem. Teraz już nie chciałem się z nim spotkać. W końcu zobaczyłem go przecież, ale nie chciałem z nim rozmawiać. Nie ma nic gorszego od tych nie kończących się wspomnień, opowiadania starych historii. Sądziłem, że ten pokój jest pusty, że on figuruje jedynie w spisie lokatorów, ale nie pojawia się tam nigdy. Zniknął gdzieś, nie wiadomo gdzie. Zapewne dlatego nie zapytałem nikogo z sąsiadów, co się z nim stało. Nie chciałem spotkać go takiego, jakiego znałem kiedyś. Nie szukałem osoby, raczej tajemnicy. Oddalałem się krok za krokiem, myśląc o tym wszystkim w mroźny, bezśnieżny wieczór. Wiedziałem, że muszę szukać dalej, że muszę znaleźć jakiś pusty pokój, który gdzieś czeka na mnie, ta część tajemnicy, którą właśnie ja mam rozwiązać.

 

POD GÓRĘ

Nasza działalność była nielegalna. Tropiła nas policja — przynajmniej tak nam się wydawało. Przestrzegaliśmy ściśle zasady tajności wszystkich naszych poczynań. Bardzo ważna była dla nas szybkość porozumiewania się. Jednak ze względów bezpieczeństwa w ogóle nie wchodziły w grę takie sposoby, jak poczta, telegraf, telefon. Potrzebny był nam jakiś środek umożliwiający w miarę szybkie, ale tylko ustne przekazywanie wiadomości pomiędzy członkami stowarzyszenia. To było moje zadanie — ja zostałem wybrany na łącznika i to ja uznałem, że dla naszych celów najlepszy będzie rower — nie rzucający się w oczy wehikuł, umożliwiający bezszelestne poruszanie się nocą po ulicach miasta.

Drugą koniecznie nam potrzebną rzeczą była maszyna do pisania — by na niej pisać odezwy do mieszkańców miasta, które potem mieliśmy rozlepiać na murach. W naszej kasie było dosyć pieniędzy na tylko jedną z tych rzeczy. W końcu los zdecydował za nas. Dowiedziałem się od kogoś, że w małym miasteczku kilkanaście kilometrów stąd pojawiły się rowery, a w tamtych czasach nie tak łatwo było kupić dobry rower. Natomiast człowiek, z którym od dawna już pertraktowaliśmy w sprawie sprzedaży maszyny do pisania, nagle zniknął — prawdopodobnie został aresztowany. Uznałem to za znak, wskazówkę, jak należy postąpić.

Pewnego dnia wybrałem się więc do tego miasteczka autobusem, by zakupić rower. Dzień był pochmurny, zanosiło się na deszcz. Wysiadłem na małym ryneczku i ruszyłem na poszukiwanie sklepu sportowego — byłem tu wprawdzie parę lat wcześniej, ale bardzo wiele się przez ten czas zmieniło. Kilka razy musiałem pytać o drogę, która wcale nie była taka prosta pomimo tego, że miasteczko zaczynało się i kończyło na rynku. Wreszcie znalazłem sklep, rower owszem ładny, właśnie taki, jakiego potrzebowałem — duży, masywny, w sam raz na nasze zaniedbane drogi. Obejrzałem go bardzo pobieżnie i zapłaciłem — nie chciałem rzucać się w oczy. Kłopoty zaczęły się zaraz po wyjściu ze sklepu. Stanąłem na przystanku, obok mnie grupa wiejskich wyrostków pełnym głosem zaczęła wymieniać uwagi o tym, jaki to marny jest mój nowy nabytek. Po piętnastu minutach nadjechał autobus, ledwo udało mi się wprowadzić rower do środka przez najwyraźniej nieprzystosowane do tego drzwi. Pojazd był niemal pusty, a mimo to kierowca podszedł do mnie wrzeszcząc, że rower jest od jeżdżenia, a nie od wożenia w autobusie. Wolałem nie wdawać się w dalsze dyskusje z panem i kapitanem tego okrętu. Poza tym bałem się wszelkich awantur — wiedziałem, że nawet najbardziej błaha sprawa może doprowadzić do dekonspiracji. Wywlokłem rower z autobusu, przeszedłem sto metrów i zacząłem przygotowywać się do jazdy. Odpiąłem pompkę i zacząłem pompować koła. Już po chwili okazało się, że tylne jest przebite. Szlag by to trafił — miałem piękną perspektywę, kilkanaście kilometrów pchania roweru drogą, która niemal nieustannie, poza krótkimi spadkami, wznosiła się do góry. Do tego wszystkiego zaczynał kropić deszcz. Wolałem nie liczyć na uprzejmość kierowcy następnego autobusu. Poza tym powinienem jak najszybciej się stąd oddalić — to było zbyt małe miasteczko, by obcy człowiek nie zaczął rzucać się w oczy. Ruszyłem w drogę. Szedłem poboczem, przez kałuże, uważając, by nie potrącił mnie przejeżdżający samochód. Jak na złość, kierowcy rozwijali tutaj duże prędkości, a jezdnia była śliska. Deszcz padał coraz gęściej — byłem już całkiem przemoczony. Po jakiejś godzinie ponownie zobaczyłem kierowcę, który mnie wyrzucił. Jechał teraz z powrotem, obok niego siedział jakiś drugi typ, obydwaj się zaśmiewali. Miałem ich zobaczyć jeszcze dwa razy — w myślach snułem plany krwawej zemsty. Po następnych piętnastu minutach obok mnie zatrzymał się jakiś wóz zaprzężony w dwa chude konie. "Ee ty, wsiadoj, rower połóz na plandece", usłyszałem. Zmęczony i zziębnięty, na chwilę zapomniałem o względach bezpieczeństwa. Mało mi kiszki nie pękły przy wciąganiu roweru na wóz. Chłop miał około czterdziestki, cuchnęło od niego wódką. Chciał mnie poczęstować wytrzepanym papierosem. "Dziękuję, nie palę". To najwyraźniej mu się nie spodobało. "Czego, kurwa, nie polisz, zapol se" i tak dalej — najwyraźniej chciał się zaprzyjaźnić. Wyciągnął zza pazuchy butelkę z gorzałką, napiłem się, było mi okropnie zimno. Potem zaczęło się wypytywanie: "A skąd jesteś, kurwa, a co robisz, kurwa, a gdzie jedziesz, kurwa". Nie chciałem się odzywać — nie tylko ze zmęczenia. W mojej sytuacji nawet nadmierna podejrzliwość była uzasadniona. Muszę być ostrożny, pamiętałem o tym stale. Skąd mogłem wiedzieć, że nie jestem śledzony, że nie jest to zręczna prowokacja, a ten niby chłop nie chce mnie podejść, upić i wyciągnąć informacje na temat naszej działalności? Po piętnastu minutach powiedziałem, że to już tutaj, tu powinienem wysiąść. Więcej wysiłku kosztowało mnie wciąganie i ściąganie tej kupy złomu niż przejście tego kawałka drogi. Woźnica spojrzał na mnie podejrzliwie i coś wymamrotał. Dla niepoznaki skręciłem w polną drogę, przeczekałem za kępą drzew, dopóki wóz nie zniknął mi z oczu. Na domiar złego utytłałem się w błocie po kolana. Po paru minutach wróciłem na asfaltową jezdnię. Spróbowałem zjechać kawałek z górki na nienapompowanych kołach, ale rower kręcił się tylko to w lewo, to w prawo na błotnistym poboczu. Jakiś samochód o mało mnie nie przejechał, zaraz też usłyszałem parę miłych słów. W końcu dotarłem do ostatniego wzniesienia; zaraz za jego szczytem, trochę w prawo znajdował się mój dom. Ostatni raz naszła mnie ochota rzucić rower do rowu i po prostu wrócić autobusem. Powstrzymywała mnie chyba obawa, że mogę trafić na tamtego kierowcę..

Ale jakoś nareszcie dotarłem. Przede mną jeszcze tylko ta góra, ale byłem już u siebie. Szedłem, mozolnie pchając przed sobą rower, myśląc o tym, że się pomyliłem — znowu wziąłem za znak zwykły splot wypadków. Sam sobie nałożyłem to brzemię, sam wybrałem tę drogę. Z maszyną nie byłoby tylu kłopotów. Mógłbym teraz siedzieć sobie w cieple i pisać, a pewnie byłoby z tego więcej pożytku dla organizacji. Przed bramą swojego ogrodu wsiadłem na rower i ostatkiem sił, w ulewnym deszczu spróbowałem utrzymać równowagę na stojącym nieruchomo rowerze — zastygnąć w powietrzu — to taka sztuczka zapamiętana z dzieciństwa, unieruchomić coś, co z natury swojej jest przeznaczone temu, by się poruszać.

 

SKARBIEC

Jestem urzędnikiem bankowym, moja praca polega na nieustannym, żmudnym przekładaniu papierków. Gdy skończę, przychodzi inny pracownik, zabiera te, które ułożyłem, i przynosi nowe. Kiedy pierwszy raz usiadłem za biurkiem, zastałem tam stertę papierów — tak jakby ktoś porzucił je nagle w środku zadania, jakby musiał nagle wyjść albo został wyrzucony. Ja miałem kontynuować jego działania — w ten sam sposób przekładać papierki, grupować je według podawanego za każdym razem klucza, tyle wiedziałem. To, co robię, nie jest nudne, nie można tak powiedzieć. Lubię to zajęcie — to coś odpowiedniego dla mojego systematycznego umysłu. Sądzę, że moja praca ma jakiś głęboki sens, który na razie nie może mi zostać wyjawiony, gdyż nic bym nie zrozumiał. Pracuję więc pilnie, żeby pewnego dnia na to zasłużyć. Na razie wystarcza mi poczucie, że jestem częścią jakiegoś żywego i niepojętego organizmu. Zapisy na kartkach są dla mnie całkowicie niezrozumiałe — rzędy cyfr przeplatają się z małymi i dużymi literami, które nigdy nie układają się w żadne znane mi słowa. Są jednak pewne cechy charakterystyczne, pozwalające je grupować — na przykład na podstawie ilości cyfr parzystych i nieparzystych lub układów spółgłosek i samogłosek. Wzory te tworzą całości znajdujące się w ciągłym ruchu, podobne do struktur rytmicznych — ze wszystkiego, co znam, organizacja spraw bankowych najbardziej przypomina utwór muzyczny — tematy pojawiają się i giną, by znów powrócić w podobnej, chociaż zmienionej postaci.

Każdego dnia moja praca trwa dziewięć godzin, potem wychodzę na zewnątrz. Czas odmierzają tu specjalne zegary o tarczy podzielonej na dziewięć odcinków. Co rano czeka na mnie nowy plik papierów, a obok na kartce klucz do ich układania — zapisany prawdopodobnie ręką mojego zwierzchnika, którego jednak nigdy nie widziałem. Nie znaczy to, bym nigdy nikogo tu nie spotykał, bym stale tkwił przykuty do swojego biurka. Owszem, co jakiś czas, nieregularnie, dzwoni dzwonek — wtedy mogę wyjść na półgodzinną przerwę. Jak się dowiedziałem, nieregularność ta jest spowodowana "ogólnym stanem kont" i dlatego zdarzają się dni, kiedy przerw nie ma wcale, a zdarzają się i takie, w które dzwonek dzwoni nawet siedem razy. Taki dzwonek jest zamontowany w każdym pokoju — toteż nader rzadko zdarza się, by na przerwę udawało się dwóch lub więcej urzędników w tym samym czasie. Kontakty towarzyskie praktycznie tu nie istnieją — czasem tylko chwila rozmowy na korytarzu, przeważnie wymiana wiadomości na temat banku, a także jakieś legendy i przepowiednie. W banku wszystko jest idealnie uregulowane, co do minuty, wbrew wyobrażeniom tych, którzy przybywają tu po raz pierwszy, ale prawa, jakie tu rządzą, są o wiele bardziej skomplikowane i subtelne niż tamte, poza murami — stąd to wrażenie chaosu. Świat na zewnątrz — z jego brutalną, prostą logiką, gdzie dwa razy dwa zawsze równa się cztery — nie może zrozumieć tego, co dzieje się tutaj. Doskonale ukazuje to sprawa płac — każdego dnia, po zakończeniu pracy otrzymujemy należność za miniony dzień. Nikt nie zna zasad, według których obliczana jest wysokość kwoty. Zdarzały się dni, kiedy wydawało mi się, że pracowałem bardzo pilnie, i tego właśnie dnia wysokość zapłaty była śmiesznie niska, innym zaś razem za byle jaką pracę otrzymywałem bardzo wysoką zapłatę.

Podczas przerw można zwiedzać wnętrze banku. Pracownicy zwykle snują się wtedy po olbrzymich korytarzach, które sprawiają wrażenie, jakby nie miały końca. Wszędzie unosi się zapach gromadzącego się od pokoleń kurzu — zapach starości, zakonserwowanego i nieustannie odradzającego się rozkładu. Na korytarzach zawsze panuje półmrok, widać w nich jedynie jakieś dalekie światła — coś jakby okienka; kiedy się do nich dochodzi, znikają i pojawiają się znowu, ale już dalej, jakby wabiły nieostrożnego wędrowca. Nikt nie wie na pewno, czy są to przemyślnie umieszczone okna albo lustra, czy może światło sztuczne. Trudno jest oddychać z powodu kurzu. W nikłym świetle widać miriady pyłków unoszących się w gęstym, mętnym powietrzu. Podczas takich przechadzek trzeba bardzo uważać. Łatwo można zabłądzić w meandrach przejść i nie wrócić już do swojego pokoju. Pośród urzędników krążą opowieści o zagubionych. Podobno zdarza się niektórym, że im bardziej starają się odnaleźć drogę powrotną, tym dalej odchodzą — aż w samą głąb banku, do podziemi, gdzie nie można już nikogo spotkać, nikogo zapytać o drogę. Kiedy praca się kończy, bank zostaje zamknięty, a podobno spędzenie jednej nocy wewnątrz wystarcza, by nie móc już nigdy powrócić do dawnego życia. Niektórzy wprawdzie wracają, to prawda, ale wtedy nie podejmują już nawet prób porozumienia się z innymi i tylko chodzą bezmyślnie od pokoju do pokoju. Czasem widuje się ich, jak otwierają drzwi, stają w nich na moment, a potem odwracają się i odchodzą jak ktoś, kto szuka czegoś, tylko sam nie pamięta już czego. Zwykle jednak przechadzają się powoli po korytarzach. Na pierwszy rzut oka trudno ich odróżnić od zwykłych urzędników podczas przerwy, jest jednak pewien charakterystyczny szczegół, dzięki któremu łatwo można ich rozpoznać — oczy mają zawsze postawione w słup, patrzą niewidzącym, pustym wzrokiem. Urzędnicy litują się nad ich losem i może po to, by odwrócić od siebie złe fatum, dzielą się z nimi drugim śniadaniem. Natomiast gdzieś tam w głębi mrocznych korytarzy można podobno znaleźć oparte o ściany szkielety tych, którym nie udało się powrócić nawet w takim stanie.

Drugie niebezpieczeństwo zagrażające zbyt daleko odchodzącym polega na tym, że brnąc z jednego korytarza w drugi, szukając może wyjścia, może wejścia, a może innej drogi powrotu, oddalają się tak bardzo, że nie udaje im się powrócić przed końcem przerwy — mimo że pamiętają drogę. Kiedy po jakimś czasie wracają, zastają przy swoim biurku kogoś innego. Wtedy muszą codziennie przychodzić do banku, siedzieć na ławce w korytarzu i czekać, aż zwolni się jakieś miejsce. Mówi się, że ci, którzy powrócili, otrzymują potem w banku tym bardziej odpowiedzialne zadania, im dalej udało im się dotrzeć — niektórzy nawet podnoszą się w hierarchii. Nie wiem, czy to prawda. Ci, którym udało się powrócić do pracy, opowiadają dużo i chętnie o tym, co widzieli tam, w głębi, ale starają się już raczej nie oddalać zbytnio od swoich pokoi. Słyszałem wiele takich opowieści, ale nie jestem skłonny w nie wierzyć. Inna sprawa, że wielu powracających, mając dosyć niekończącego się siedzenia na korytarzu i czekania na swój — może nawet chwalebny — powrót podejmuje z powrotem swoje wyprawy. Wtedy zwykle nieodwołalnie dzielą los tamtych — zagubionych. Taka jest zasada — zawsze trzeba czekać, aż zwolni się miejsce.

Sercem banku, jego istotą oraz celem istnienia całego tego skomplikowanego systemu jest skarbiec. Pracownicy opowiadają, że gdzieś jest — są nawet różne teorie, jak do niego dojść. Rzeczą wszystkim wiadomą jest istnienie prawa mówiącego, że jeśli komuś uda się dotrzeć do skarbca, to będzie mógł stamtąd zabrać tyle złota, ile zdoła unieść, i będzie mógł stąd wyjść i nigdy więcej nie wracać. Sądzę, że motywem, może nawet nie uświadomionym, wszystkich tych wędrówek w głąb korytarzy jest pragnienie odnalezienia skarbca. Wszyscy jednak zawsze popełniają jakiś błąd — być może dlatego, że postępują według z góry obranego planu, szukając drogi, o której słyszeli, albo według słów kogoś, kto też słyszał, ale sam nigdy nie odważył się nią pójść. Bo znakomita większość bankowych urzędników nie podejmuje żadnych wędrówek i podczas przerwy trzyma się korytarza obok swojego pokoju. Są tacy, którzy twierdzą, że skarbiec można odnaleźć tylko dając się prowadzić korytarzom — można nawet iść z zamkniętymi oczami, nie usiłując niczego zapamiętać. Może to i prawda, ale trzeba zaznaczyć, że nigdzie nie jest napisane, iż skarbiec musi znajdować się w głębi korytarzy czy gdzieś w podziemiach, jak twierdzą niektórzy. To oczywiste, że tak się uważa — takie jest przyzwyczajenie, ale być może korytarze istnieją tylko po to, by odwracać naszą uwagę, i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś kiedyś odkrył skarbiec uderzając w ścianę swojego pokoju. Nie wiadomo też, czy skarbiec, jeżeli w ogóle istnieje, nie jest pusty. Przypuszczam, że i to jest możliwe. Tak wygląda sytuacja w banku, tak się przedstawia nasza praca w nim, tak trwa od niepamiętnych czasów, chociaż mówienie o czasie raczej nie ma tu sensu.

Obok legendy o skarbcu wśród urzędników popularna jest jeszcze inna opowieść — nazywa się ją mitem złodzieja. Podobno są ludzie, którzy nawiedzają bank w nocy — w jakiś sposób włamują się do środka, kiedy wszędzie jest ciemno i cicho. Podobno to oni stosują sposób polegający na porzuceniu wszelkich sposobów. Nie mają ze sobą żadnego światła, nie mogą kierować się nawet światełkami w korytarzach — bo jeśli jest to światło sztuczne, to nocą wszystko jest tu wygaszone, a jeśli są to okna, to jest noc i jest ciemno. Urządzenia alarmowe nie mogą im przeszkodzić, dlatego że ci ludzie nie są pracownikami banku, nie poddają się więc działaniu bankowej dyscypliny. Uważa się, że oni mają wielkie szanse, by odnaleźć skarbiec — mogą przecież wracać tu wielokrotnie, jeśli tylko uda im się wyjść przed otwarciem banku, jeśli nie, to nie ma już dla nich żadnego ratunku. Ale to wszystko to tylko mity, opowieści — jeśli tacy ludzie istnieją naprawdę, to podejrzewam, że do nich należy większość leżących w korytarzach szkieletów. Wśród pracowników banku rozpowszechniona jest także przepowiednia — coś w rodzaju proroctwa. Otóż pewnego dnia ktoś zauważy, że urządzenia nie działają już tak sprawnie jak przedtem — dzwonki regulujące czas pracy i odpoczynku zaczną się zacinać albo będą dzwonić co chwilę. Struktura z wolna zacznie się rozpadać. Sam budynek, jego konstrukcja, a także wszystkie mechanizmy liczące, wszystko to będzie przeciążone, na skraju upadku. Pojawi się niespotykana dotąd liczba zagubionych o nieruchomych oczach, którzy będą okupowali wszystkie korytarze, tak że urzędnicy nawet w czasie przerw będą zmuszeni pozostawać w swoich pokojach. Co gorsze, wielu z nich nawet nie będzie w stanie wyjść z pokojów po zakończeniu pracy. Po spędzeniu nocy w banku oni także podzielą los zagubionych. Śmiertelność zagubionych zacznie gwałtownie wzrastać, gdyż z powodu ogromnej ich liczby pozostali przy życiu urzędnicy nie będą w stanie dzielić się z nimi drugim śniadaniem. Rozkładające się zwłoki, a potem chrzęszczące szkielety będą zalegać korytarze, a nawet zajmą pewną część pokojów. Urzędnicy będą używać czaszek zamiast popielniczek. Zacznie się szerzyć kanibalizm. Słychać będzie przerażające trzeszczenie stropu nad głowami. I w końcu, gdy pewnego dnia garstka pozostałych przy życiu urzędników przyjdzie rano do pracy, budynek, to znaczy jego część naziemna będzie leżeć w gruzach. Przepowiednia mówi również, że podobne kataklizmy zdarzają się okresowo, rytmicznie — jak wszystko, co się tutaj wydarza. Potem na miejsce starej struktury powstanie nowa — wprawdzie budynek będzie leżał w gruzach, ale w kasach pancernych przechowane zostaną zapisy kont — wszystkie potrzebne informacje. To dzięki tym rządkom liter i cyferek, tym papierkom, które mozolnie przekładamy z miejsca na miejsce, wszystko zostanie odtworzone. Tak wierzą urzędnicy. Powstanie nowy bank, nowe miejsce, w którym będziemy pracować, dzień po dniu, trwając przykuci do swoich biurek albo błądząc bez końca po ciemnych, zakurzonych korytarzach, z oczami postawionymi w słup...

 

PROCESJA

Był późny wieczór, właściwie już noc. Taka pora, kiedy życie na przedmieściach zamiera, trwając dalej w domach, za zasłonami, firankami, wystraszone, oczekujące świtu. Musiałem stąd wyjechać, miałem spędzić tę noc i wiele następnych gdzieś indziej, daleko, w miejscu obcym i nieznanym. Czułem się źle, nieswojo. Za dnia padał deszcz, mokre ulice odbijały światła latarń i przydrożnych domów. Siedziałem na przystanku, czekając na autobus. Wiedziałem, że prędzej czy później musi przyjechać, ale nie wiedziałem o której. Mogłem tylko czekać, patrząc na mokrą jezdnię, licząc rzadko tu przejeżdżające samochody. Paliłem papierosa za papierosem, aż kręciło mi się od tego w głowie. Nigdy nie paliłem dużo, ale ten wieczór, rosnące zdenerwowanie, czekanie, brak zajęcia — wszystko sprzyjało tej monotonnej czynności — podnosić i opuszczać rękę, podnosić i opuszczać, i mały czerwony płomyczek, wędrujący tam i z powrotem. Kilka niedopałków leżało pod moimi nogami, nie miałem zegarka, więc te niedopałki były jedyną rachubą czasu.

I kiedy tak siedziałem paląc, wpatrzony w chmury dymu unoszące się nad moją głową, układające się w jakieś kształty i zaraz potem rozwiewane przez podmuchy lekkiego wiatru, zobaczyłem zbliżającego się człowieka. Starszy, lekko przygarbiony mężczyzna szedł środkiem drogi mocnym, niemal wojskowym krokiem. Pomyślałem, że będę miał towarzysza w oczekiwaniu, ale mężczyzna minął przystanek, zmierzał teraz w dół — tam, skąd miał nadjechać autobus. Zdziwiło mnie to — spacerowicz w tym miejscu, o tej porze? — ale po chwili znowu pochłonęła mnie obserwacja kłębów dymu i odblasków światła na mokrej jezdni. Zapaliłem nowego papierosa, teraz już nawet się nie zaciągałem — miałem dość palenia na parę dni, chciałem tylko utrzymać płomień, żeby móc patrzeć na dym. Moje zdziwienie podsycił następny człowiek, który nadszedł z tej samej strony — tym razem młodszy, energiczny mężczyzna; szedł sprężyście i dostojnie. Patrzył prosto przed siebie i nawet na mnie nie spojrzał. Kiedy zniknął za zakrętem, nie mogłem już spokojnie usiedzieć — złapałem się na tym, że bardziej niż na autobus oczekuję na następnego przechodzącego człowieka. To było nieuniknione — jak zawsze, tak i teraz w pozornie nie powiązanych faktach doszukiwałem się wewnętrznego związku i prawidłowości. Tak niewiele do tego potrzebowałem — dwóch ludzi idących tą samą drogą w pewnej odległości.

Czekałem i w końcu się doczekałem; tym razem była to dwójka — matka z dzieckiem. Odległości pomiędzy nimi wszystkimi wydawały się mniej więcej równe — wnioskowałem to z liczby leżących na ziemi niedopałków. Zastanawiałem się nad celem tej procesji, nad tym, czy ludzie ci znali się czy nie. Czy może byli umówieni na konkretną godzinę i dlatego nadchodzili w równych odstępach? Dokąd mogli iść o tak późnej porze? W kierunku, w którym podążali, było takie tajemnicze miejsce — stare, opuszczone bunkry wojskowe. Czy podążali tam, żeby spełnić jakąś sekretną ofiarę? Czy może było inaczej — wyszli z jakiegoś miejsca w takich odstępach i zachowali tę odległość w przestrzeni i w czasie? Kiedy się zastanowiłem nad tą ewentualnością, przypomniałem sobie, że tam skąd nadchodzili, był stary cmentarz, otoczony zabobonnym lękiem miejscowych. Kiedy pojawił się ten ostatni — opatulony, mały człowieczek w nieokreślonym wieku, już miałem wstać, podejść do niego i zapytać, cóż jednak gdyby wcale nie znał swoich poprzedników, nie wiedział, że szli przed nim? Jeśli zmierzał tam sądząc, że coś jest przygotowane specjalnie dla niego? Nawet jeśliby tak było, pomyślałem, to powinienem go przynajmniej ostrzec. I kiedy już wstawałem z ławki, spostrzegłem, że on patrzy na mnie, przygląda mi się nie przerywając marszu. Potem podniósł rękę i zrobił gest, jakby mnie zapraszał, żebym poszedł z nim, albo za nim, tam dokąd on idzie. Czy mogło mi się to tylko wydawać? Odwróciłem wzrok, zapaliłem jeszcze jednego papierosa, tym razem zaciągając się tak mocno, że aż łzy nabiegły mi do oczu. I tak, z tym papierosem w zębach, wsiadłem do autobusu, który właśnie nadjechał. W środku było całkiem ciemno, migające za oknami światła lamp, i ja, jedyny pasażer, no i kierowca, zapewne. Nie widziałem go z mojego miejsca — dopiero potem, kiedy wysiadałem na końcowym przystanku.

 

PROGRAM

Kiedy budzę się rano, kartki leżą rozsypane na stole. Jest na nich napisane, co mam zrobić tego dnia, dokąd mam pójść, z kim się spotkać. Są to niewielkie karteczki — ręcznie pocięte prostokąty zwykle 4 na 5 centymetrów. Z tych elementów muszę ułożyć sobie plan działania w danym dniu. Znaleźć najwłaściwsze połączenia — tak by było mi najwygodniej i bym, nim zapadnie noc, zdążył wykonać wszystkie polecenia. Na tym polega moja wolność. Jest tak, odkąd pamiętam, nigdy nie było inaczej. Zwroty są jasne i krótkie — istnieje więc możliwość interpretacji. Podejrzewam, że polecenia dzisiejsze mają jakiś związek z poprzednimi, w jakiś sposób wiążą się z nimi, może nawet z nich wynikają. Nie mogę jednak uchwycić linii łączącej to wszystko, po prostu zwykle nie pamiętam poleceń z poprzedniego dnia, nie mówiąc już o wcześniejszych. Jedyne polecenie na dzień następny, które pamiętam, to rozkaz, żeby wstać, obudzić się — to jest zawsze ta ostatnia kartka.

Dlaczego jednak je wykonuję? Po co to robię? Po prostu boję się — oto cała odpowiedź; nie wiem kogo, nie wiem czego, ale się boję. Nie znaczy to, bym nigdy nie próbował się, że tak powiem, wyzwolić. Ale im bardziej próbowałem, tym gorzej się działo. Nie pamiętam konkretnych sytuacji — to raczej intuicja podpowiada mi pewne ogólne prawidła. Program zawsze zawiera jeden lub dwa punkty, których wykonanie naraża mnie na cierpienie. Może ono być ustawiczne — w małym nasileniu trwać przez cały dzień, od rana do wieczora. Może też być jednorazowe i bardzo dotkliwe, wtedy zwala mnie z nóg w samym środku dnia albo pod koniec, albo już na samym wstępie. Suma tego bólu jest jednak, jak mi się wydaje, zawsze taka sama. Jeśli próbuję się buntować — to znaczy nie wykonać jakiegoś polecenia, wtedy konsekwencje następnego kroku są tym bardziej dotkliwe. Lepiej więc znosić to wszystko bez szemrania. Dawniej sądziłem, że ktoś podrzuca mi te kartki podczas snu — co rano poszukiwałem śladów po całym pokoju i nie znajdowałem niczego. Potem dowiedziałem się, że gdzieś w mieście jest ktoś, kto może mi pomóc. Szukałem go długo, także nadaremno. Próbowałem wszystkiego, stosowałem przeróżne doradzane mi metody: klęczałem całymi dniami, siedziałem w kucki, stałem na jednej nodze — nic nie pomogło. Powtarzałem także różne słowa, jedne całkowicie pozbawione sensu, inne udające z wielką powagą, że posiadają sens głęboki, trudno uchwytny..

Tak było do pewnego dnia, gdy poczułem, że już tego dłużej nie wytrzymam. Obudziłem się rano i postanowiłem w ogóle się nie poruszać. Nie otworzyłem nawet oczu, byłem jak martwy, nie spojrzałem nawet, czy na stole leżą jakieś kartki czy nie. Leżałem tak przez cały dzień, nie jedząc ani nie pijąc. Nie wiem dokładnie, jak długo trwało to odrętwienie, straciłem poczucie czasu. I wtedy, w tym stanie, leżąc jak trup zamknięty w ciasnej trumnie, zobaczyłem jakieś niewyraźne obrazy. Nie pochodziły one z zewnątrz — oczy miałem wciąż zamknięte. Wychodziły ze mnie, ale określenia na zewnątrz i wewnątrz straciły swoje znaczenie. W tym całkowitym bezruchu moje ciało straciło granice, łóżko, na którym leżałem, mogło równie dobrze należeć do mojego ciała, a ja mogłem być częścią tej martwej materii. Obrazy powoli nabierały ostrości, rozpoznawałem kontury, zarysy sytuacji. Ktoś w nocy wstawał z łóżka, lunatycznym krokiem podchodził do stołu, wyjmował z szuflady zeszyt i nożyczki, ciął papier na niewielkie prostokąty, a potem brał do ręki pióro i zapisywał coś na nich niezdarnym ruchem, pogrążony w całkowitej ciemności. Potem zapadłem w ciężki sen, jakbym stracił przytomność. Po przebudzeniu otworzyłem oczy bez zwykłego, codziennego strachu. Na stole nie było żadnych kartek. Pamiętałem dobrze ten sen czy raczej, należałoby powiedzieć, widzenie. Wstałem i wyszedłem. Idąc powoli oglądałem to wszystko — całe to życie w sklepach, na ulicach, którego dotąd nie mogłem zobaczyć popędzany wciąż przez kolejne polecenia. Szybciej, szybciej! — to już zrobiłem, a tamtego jeszcze nie. Zawsze tak samo, zawsze w pogoni, goniący i uciekający. Nie musiałem niczego robić, niczego odczytywać, nad niczym się zastanawiać. Szedłem powoli, bez celu. Każdy krok właściwy..

 

KROPLE

Jakiś czas temu kupiłem mieszkanie w mieście. Było podobne do innych, ani brzydkie, ani ładne, jak wszystko w tych nowych osiedlach. Jakoś nie mogłem się tam przeprowadzić — nie byłem w stanie oswoić tego miejsca. Przyjeżdżałem tam rzadko i starałem się być zawsze z kimś. Wiedziałem jednak, że w końcu muszę się przełamać, że miasto czeka na mnie i prędzej czy później i tak do niego trafię — mimo to odwlekałem ten moment tak długo, jak tylko się dało. Wolałem mieszkać w swoim domu na przedmieściach..

Któregoś dnia spotkałem starego znajomego — nie widzieliśmy się od dość dawna i było całkiem naturalne, że chcę mu pokazać moje nowe mieszkanie. Kupiliśmy jakiś alkohol i pojechaliśmy. W pół godziny dotarliśmy na miejsce. Miałem tam tylko same niezbędne sprzęty — stół, łóżko, parę krzeseł. Usiedliśmy i pijąc rozmawialiśmy o różnych dawnych sprawach — zwykła rozmowa starych znajomych. Byłem już mocno pijany, kiedy poszedłem do łazienki i tam jakoś niezgrabnie chwyciłem za kurek od kranu — coś trzasnęło i woda zaczęła się lać cienkim, ale niepowstrzymanym strumyczkiem. Próbowałem podokręcać jakieś śrubki, ale nic to nie pomogło. Zawołałem znajomego i razem prowizorycznie zabezpieczyliśmy cieknący kran. Alkohol już się skończył, obydwaj byliśmy głodni, a ja nie miałem nic do jedzenia. Do tego było już późno. Poszliśmy na przystanek i tam się rozstaliśmy — każdy z nas czekał na inny autobus.

Po powrocie do domu na przedmieściach zjadłem coś i poszedłem spać. Obudziłem się około czwartej, na dworze było jeszcze całkiem ciemno. Była późna jesień — listopad. Miałem typowe objawy kaca — suchość w ustach i tępy ból głowy. A do tego powracająca uporczywie namolna myśl, że kran na pewno znowu cieknie — całe mieszkanie jest już zalane — trzeba szybko tam jechać, żeby uniknąć większych kłopotów. Swoją drogą było w tym wiele racji — zabezpieczenie było wykonane po pijanemu, a ani ja, ani mój znajomy nie znaliśmy się na takich rzeczach. Ubrałem się pospiesznie i pobiegłem na przystanek. Spojrzałem na rozkład jazdy, a potem na zegarek — czekało mnie pół godziny siedzenia na mrozie. Pierwszy autobus odjeżdżał po wpół do piątej. We wszystkich domach było jeszcze ciemno, nikt nie przychodził na przystanek. Wreszcie nadjechał autobus — w nim kilku zaspanych robotników i jakaś nieładna dziewczyna. Cały czas była we mnie niecierpliwość i pośpiech, czułem, że każda minuta to następny litr wylanej wody. Zastanawiałem się, ile mieszkań zostało już zalanych i czy wezwano pogotowie wodociągowe. Na chwilę opanowała mnie myśl, żeby zadzwonić do kogoś, nie jechać samemu na spotkanie z rozwścieczonym tłumem stojącym przed drzwiami, ale przypomniałem sobie, która jest godzina. Było już prawie jasno, kiedy dotarłem na osiedle. W bloku było cicho, przez chwilę nasłuchiwałem na schodach — nic, żadnego szmeru, ani głosów, których się spodziewałem, ani plusku wody. Dopiero po chwili gdzieś wysoko ktoś przekręcił w zamku klucz. Normalny poranek. Przystanąłem jeszcze na chwilę pod drzwiami dalej nasłuchując — cisza. Szybko wszedłem do środka, zamknąłem drzwi i popędziłem do łazienki. Wszystko było tak jak wtedy, gdy wychodziliśmy. Usiadłem na brzegu wanny i oddychałem ciężko jak ktoś, kto stoczył długą, wyczerpującą walkę. Dla pewności przykręciłem mocniej wszystko, co dało się mocniej przykręcić, i pospiesznie wyszedłem — tak by nikt mnie nie widział.

Byłem potwornie zmęczony, powrócił też ból głowy, który na chwilę ustąpił pod wpływem emocji. Za oknami autobusu był obrzydliwy, mglisty świt. Cała brzydota do tej pory ukryta w nocnym mroku wyszła teraz na jaw — po chodnikach walały się śmieci, jakieś stare gazety polatywały niemrawo w podmuchach mroźnego wiatru. Kolorowe światła na przejściach dla pieszych, tak interesujące w nocy, zmieniły się w małe, niemal niewidoczne punkciki. W autobusie było jeszcze zimniej niż na zewnątrz — jedna z szyb była wybita. W końcu dojechałem na miejsce. Wysiadłem i po paru krokach natknąłem się na grupę moich sąsiadów idących do pracy. Zostałem więc zauważony, rozpoznany. Doszedłem do domu zmęczony, przemarznięty i niewyspany. Położyłem się na łóżku w ubraniu, ale nie mogłem zasnąć. Gdy tylko zamykałem oczy, widziałem tamto mieszkanie i wiedziałem, że wystarczy jedna niedokręcona albo zardzewiała śrubka i wszystko się zepsuje, i tak po jednej kropli, nieustannie, woda będzie płynąć, a ja nic nie będę mógł zrobić, bo nawet nie będę wiedział, kiedy się to stanie. Po jednej kropli....

 

NUMER

Wróciłem do domu po kilku dniach hałaśliwej zabawy — to był prawdziwy karnawał. Głowa pękała mii od alkoholu, niewyspania i niezliczonych rozmów. Do tego lało od paru dni i byłem kompletnie przemoczony — tak kończą się wędrówki po mieście podczas barowej pogody. Kiedy po kilkunastu godzinach snu wreszcie się obudziłem, miałem trudności z rozpoznaniem miejsca, w którym się znajdowałem. Przez cały dzień dochodziłem do siebie — powoli, małymi kroczkami. Wieczorem wyszedłem na spacer, deszcz na szczęście już przestał padać. W kieszeni płaszcza znalazłem jakąś kartkę, a na niej niewątpliwie moją ręką zapisany numer telefonu. Nie znałem tego numeru, sprawdziłem w spisie znajomych — nie było go tam. Później pytałem kogo tylko mogłem, ale nikt nic nie wiedział. Domyślałem się, skąd mógł się wziąć w mojej kieszeni — zapewne zapisałem go po pijanemu, zdarzały mi się już takie sytuacje, ale zwykle, z niewielką pomocą przyjaciół, udawało się zidentyfikować osobę. Tym razem nie. Może po powrocie zapisałem ten numer przebudziwszy się w środku nocy, tak jak czasem dzieje się ze snami — zapisujemy je, a po ostatecznym przebudzeniu nie możemy sobie przypomnieć, kiedy i jak powstał zapis, nie mówiąc już o treści snu.

Sprawa numeru zaczęła mnie prześladować — jeśli dodać składające się na niego cyfry, wychodziła liczba, której zsumowane cyfry dawały "magiczną" siódemkę. Zawsze uwielbiałem takie zabawy. Zagadka nie dawała mi spokoju. Zadzwoniłem nawet do urzędu telekomunikacyjnego i wymyśliłem jakąś bzdurną historyjkę — że niby nie wiem, kto to jest, a muszę zadzwonić, takie tam trele morele, ale pani urzędniczka była nieubłagana — odpowiedziała, że jej nie wolno udzielać takich informacji, a jeśli chcę się koniecznie dowiedzieć, to mogę sam zadzwonić. Myślałem i o tym, ale wydawało mi się co najmniej idiotyczne dzwonić i pytać, z kim mówię. Wahałem się długo i w końcu się nie zdecydowałem. Wtedy nie miałem w domu telefonu, sprawa była więc tym bardziej utrudniona, bo gdy miałem odpowiedni nastrój, by zadzwonić, nie miałem akurat pod ręką aparatu, gdy zaś byłem w pobliżu budki telefonicznej, najczęściej nie miałem ochoty. W końcu zapomniałem o sprawie znalezionego numeru.

I gdy wreszcie, po latach, otrzymałem własny telefon, nie pamiętałem już o niczym. Aż kiedyś, gdy przeglądałem stare papiery, wpadł mi w ręce świstek z zapisanym numerem. Zastanowiło mnie, skąd między rachunkami i listami sprzed lat wziął się numer mojego telefonu — w dodatku zapisany na wytartej, rozpadającej się niemal ze starości kartce! Powoli, mozolnie przedzierałem się przez słoje mocno już zbutwiałej pamięci, aż dotarłem do tamtego deszczowego dnia, gdy po kilkudniowej zabawie wróciłem do domu pijany i zmęczony — to wtedy znalazłem w kieszeni tę kartkę. To był mój numer, numer mojego telefonu, którego jeszcze nie było. A może właśnie był? A ja odziedziczyłem go po kimś, kogo może nawet kiedyś spotkałem, a ten ktoś odziedziczył go po kimś jeszcze innym? I dokąd prowadził ten łańcuch, jeśli nie z powrotem do mnie samego? I kto wie, czy gdybym wtedy zadzwonił, nie odpowiedziałby mi mój własny głos, którego zapewne bym nie rozpoznał i któremu musiałbym opowiedzieć jakąś bzdurną historyjkę o zagubionym notesie albo jakąś inną z repertuaru historyjek na każdą okazję. Nieważne jak to było wtedy, czy też mogłoby być. Należało to już do przeszłości — mimo wszystko używałem jeszcze takiego określenia. Teraz nie pozostawało mi nic innego, jak tylko podejść do aparatu, wykręcić ten numer i słuchać, i czekać na odpowiedź — jeżeli można nazwać to odpowiedzią.

 

HYMN

Nie widziałem nigdy przedtem niczego podobnego — gęstwina poplątanych uliczek zdawała się wciąż otwierać, nie kończąc się nigdzie żadną konkretną i nienaruszalną granicą jak rzeka czy rynek. Tutaj były tylko ściany otwierające się gdzieś wysoko w górze i niekończąca się wędrówka między nimi.

Była to stara część miasta, mieściły się tu urzędy, biura i szkoły — także ta, której szukałem. Przyjechałem tu, żeby złożyć podanie o przyjęcie do niej. Byłem po raz pierwszy w tej okolicy. Wystraszony, ubrany odświętnie, już od godziny błądziłem po splątanych uliczkach, trafiając raz po raz na te same nazwy, nie mogąc zdobyć się na to, by zatrzymać jakiegoś przechodnia i zapytać o drogę. Była wiosna, dzień był pochmurny, od rana zanosiło się na deszcz.

W pewnej chwili, przechodząc jakąś uliczką, która mogła się nazywać Długa albo może Krótka, nie wiem, nie spojrzałem nawet na tablicę z nazwą, usłyszałem dźwięk dobiegający z okna kamienicy — ktoś grał na trąbce. Na tej ulicy prawie nie było samochodów, mogłem więc słyszeć wyraźnie każdą nutę. Melodia wznosiła się mozolnie i nagle opadała, potem znowu próbowała się poderwać i kończyła się nagle. Potem wszystko zaczynało się od nowa. Zakończenie było wyraźnie niezamierzone, tak jakby muzyk nie umiał zagrać następnej nuty albo nie mógł tego zrobić. Stałem na ulicy, zadzierając głowę w górę — otwarte okno na najwyższym piętrze — to stamtąd dobiegały dźwięki i rozlewały się w gęstym, nasyconym powietrzu. Kiedy po jakimś czasie trafiłem znowu na tę samą uliczkę, znów jak poprzednio usłyszałem ten obsesyjnie powtarzany fragment melodii. Zaczął padać deszcz i oddalając się, długo jeszcze słyszałem jasny i ostry dźwięk, przesłonięty jak parawanem monotonnym szumem ulewy.

Wróciłem do domu, nie szukając już więcej. Dopiero kiedy tam pojechałem następnym razem, bez specjalnych trudności znalazłem budynek szkoły. Chodziłem do niej przez kilka lat, poznałem dokładnie wszystkie te uliczki, ale nigdy nie mogłem przypomnieć sobie miejsca, w którym w tamten duszny wiosenny dzień usłyszałem unoszący się nad dachami metaliczny głos trąbki, przerwany w pół dźwięku jak hymn, jak jakieś wezwanie.

 

STREFA

To jest moja przestrzeń. Mój teren. Dokądkolwiek bym poszedł, wszędzie trafię na swój własny zapach, teraz jestem tego pewien. Nie tak dawno jeszcze w to nie wierzyłem. Pewnego dnia otworzyłem oczy i zobaczyłem, że jestem w przestrzeni. Wstałem, poszedłem w którąś stronę tak daleko, jak mogłem. Po drodze jakieś krzaki, kilka drzew — to co zawsze. Byłem bardzo zmęczony, upadłem na ziemię tam, gdzie stałem. Następnego dnia, gdy się obudziłem, wokół mnie było trochę inaczej, to znaczy wydawało mi się, że poprzedniego dnia widziałem coś innego. Ale szybko o tym zapomniałem, tak jak się zapomina sny, chociaż nikt nie wątpi, że były. I tak to trwa już stale. Rano budzę się i idę, aż wreszcie docieram do jakiejś granicy — często pokrywa się ona z granicą mojego zmęczenia, ale bywają też dni, kiedy tak nie jest. To wzbudza mój niepokój, a także moją dociekliwość. Czasem przypuszczam, że jest to sprytny wybieg — mój umysł w jakiś sposób bezbłędnie odczytuje, kiedy zbliżam się do granicy — wtedy pozoruje śmiertelne zmęczenie i muszę opaść bezwładnie na ziemię. Nie wiem, czym jest granica. Nie widać jej, to jasne. Nie ma też nikogo, kto by mną kierował. Jedzenie zdobywam zwykle sam, ale kiedy nie chce mi się tego robić, znajduję je po drodze — zupełnie jakby ktoś je tam zostawiał specjalnie. Kiedyś sądziłem, że jest to jakiś rodzaj doświadczenia, eksperymentu — kiedyś tak uważałem, ale porzuciłem tę myśl, jest zbyt niedorzeczna. Każdego dnia staram się wprowadzić trochę ładu do tego, co robię, nie jest to łatwe, jako że z reguły nie pamiętam dokładnie, co robiłem i gdzie byłem poprzedniego dnia..

Zresztą, co robiłem? A cóż tu można robić? Tylko ganiać w kółko, tam i z powrotem, nie wiem gdzie, nie wiem po co, do granicy, potem na ziemię i czekanie na świt, chyba niczego nie opuściłem. Poza dniami specjalnymi, w które spotykam istotę bardzo podobną do mnie, niemal taką samą. Z tą małą różnicą, że ona ma pewne części ciała, których nie mam ja. To pewnie dlatego zawsze czuję się taki niedokończony. No więc, kiedy ją spotykam (nie znaczy to, że jest to zawsze ta sama istota, podejrzewam raczej, że za każdym razem inna — ona nie zostawia zapachu w mojej strefie, dlatego trudno to określić), wykonujemy pewne ruchy, pewne czynności, które znam, ale których się nie uczyłem. Dzięki tym ruchom czuję się pełny, całkowity, ale to mija, szybko mija i nie zdarza się często. To kieruje moje myśli ku jakiemuś stanowi, który jest, przeczuwam go; to stan podobny do tego, który osiągamy — a raczej ja osiągam, o tamtej istocie nie mogę nic powiedzieć — tak jakby mogło to trwać cały czas, nie trwając wcale. Ten stan nie może być zależny od żadnych ruchów, ruch w końcu zawsze powoduje zmęczenie. Szukałbym go raczej tam, gdzie nie ma żadnego ruchu. A do tego nie jestem zdolny — muszę dążyć, zmierzać gdzieś, poruszać się, iść wciąż od jednego punktu do drugiego, nie znam nic innego. To, co powiedziałem o tamtej drugiej istocie, ma bezpośredni związek z granicą — wtedy znika to wyobrażenie granicy we mnie, tego, że dalej iść już niepodobna.

Nie uważam wcale, by moje życie było nudne — wprawdzie poza tamtą istotą nie spotykam nikogo, ale przez cały czas wierzę, że spotkam. Czasem mam ledwie uchwytne wrażenie, że wyczuwam jakiś zapach, który nie należy do mnie. Przypuszczam, że przestrzeń, w której się poruszam, przecina się z przestrzenią kogoś innego, może nawet jest ich więcej. Zawsze, kiedy ja nadchodzę, jego już nie ma, albo jeszcze nie przyszedł — nigdy nie jesteśmy razem w tym samym miejscu i czasie, to dlatego moje życie jest samotne. Ale zawsze wolno mi wierzyć, że kiedyś wymyślę coś takiego, co mi pozwoli zmienić ten stan. Tyle rzeczy już wymyśliłem. Kiedy zasypiam, mogę przenieść się w inne miejsca — to w znacznym stopniu umożliwia mi życie, bez tego chyba bym nie wytrzymał. Wtedy na jakiś czas mogę być gdzieś indziej — w innej strefie. To najlepsza rzecz, z jaką się tutaj spotkałem, oprócz tego co mówiłem o tamtej istocie. Staram się zapamiętywać swoje sny. Gdybym kiedyś spotkał tego, którego zapach czasem wyczuwam, wtedy opowiem mu je i może on opowie mi swoje? Nie wszystko jednak jest w nich dobre — bywają takie, w których jakby znika ta granica, która mnie powstrzymuje. Granicy już nie ma, mogę pójść dalej, ale wtedy otwiera się przepaść — jak w starym wyobrażeniu o krańcach świata lecę wtedy głową w dół, nie mając nic, co mogłoby mnie zatrzymać. Niektóre sny mają takie jakby strzałki, które nakazują mi, bym mimo wszystko, mimo całego tego strachu przeszedł kiedyś poza granicę. Ale czy warto porzucać to, co tutaj mam? Całe to nieskończone błądzenie od jednego punktu do następnego, znikąd donikąd, potem sen i wstawanie i błądzenie od nowa. Co dostanę w zamian, oto pytanie, które wciąż sobie zadaję. To jest moja strefa — przestrzeń, w której się poruszam, w której poluję i zastawiam pułapki. To jest strefa gry..

 

ŚWIATŁO

Przez cały dzień zbierało się na burzę, w powietrzu wisiało coś ciężkiego, zdawało się, że jest coraz bliżej ziemi. Ta niema groźba była wyczuwalna nawet w zamkniętym pomieszczeniu. Przez cały dzień siedziałem w domu, bojąc się wyjść na zewnątrz. Kiedy burza wreszcie się zaczęła, było już bardzo późno — pora, o której w normalne dni dawno już spałem. Dzisiaj jednak nie mogłem zasnąć, przez moje ciało przebiegały iskry i jakieś mrowienia. Najpierw spadł lekki deszcz, o szyby uderzały pojedyncze, ogromne krople, potem gwałtowny blask rozdarł niebo na dwie części. Po chwili rozległ się potworny huk. Położyłem się na łóżku, przed odsłoniętym oknem, obok mnie stała niewielka lampka — nie do czytania, raczej takie małe czerwone światełko, które można zapalić po przebudzeniu w nocy. Pomyślałem, że może uda mi się zasnąć, patrząc na błyskawice, słuchając pomruków burzy. Raz po raz błysk, huk i cisza, błysk, huk i cisza. Pomimo pierwotnej grozy było w tym coś rytmicznego, co wprawiało umysł w stan spokoju i odprężenia po napięciu upalnego dnia. Powietrze w pokoju było teraz rześkie i chłodne, po tamtej niemożliwej duszności, poza tym byłem przecież tak doskonale zabezpieczony. Zamknąłem oczy, ale pod powiekami wciąż widziałem błyskawice. W pewnej chwili moja lampka zgasła. Wstałem, podszedłem do okna — wszędzie, na wszystkich ulicach i w domach zgasło światło. Pewnie piorun uderzył w linię wysokiego napięcia albo elektrownia wyłączyła prąd — często zdarzało się to podczas burz. To nadawało szczególny nastrój takim nocom. Położyłem się ponownie. Burza nieco się przesunęła, odgłosy grzmotów dobiegały teraz z pewnego oddalenia, deszcz walący wściekle o szyby osłabł także. Wszystko to sprawiło, że zapadłem w sen.

Nie wiem, ile czasu minęło, nie miałem koło siebie zegarka, ale gdy się przebudziłem, na zewnątrz było całkiem ciemno, cicho i spokojnie. Burza zapewne przetoczyła się już bardzo daleko. Coś jednak musiało mnie zbudzić. Nie zbudziłem się bez powodu, byłem tego pewien, nawet gdy budzimy się w tym stanie zamroczenia, robimy coś, a rano zastanawiamy się, skąd jakiś przedmiot znalazł się w tym właśnie miejscu, albo zapisujemy jakiś sen, by potem nie móc nawet odczytać liter, nie mówiąc już o sensie zapisanych słów. W takim stanie znajdowałem się teraz, jednak ostre powietrze, które po burzy wypełniło pokój, otrzeźwiło mnie szybko. Wreszcie zrozumiałem: mała lampka obok mojego łóżka była zapalona — po prostu przed zaśnięciem nie wyłączyłem jej, a kiedy burza minęła, światło pozostało włączone. Zgasiłem ją i usiłowałem ponownie zasnąć, ale nie udawało mi się to. Tak jak to zwykle bywa po nagłym przebudzeniu w środku nocy, przewracałem się na łóżku jak żywa ryba na patelni. Myśli tłoczyły się i przepychały w mojej głowie. Wszystkie krążyły wokół zdarzenia z nocną lampką — czy nie mogło być tak, że zawsze, ilekroć zasypiałem, gasząc światło, ono powracało w środku nocy sobie tylko znanym sposobem? A ja o tym nie wiedziałem, tocząc walki z potworami wewnątrz swoich snów, odbywając niekończące się pogonie i ucieczki. Nie wiedziałem, że przez cały ten czas, kiedy tkwiłem zamknięty w dusznej, pełnej postaci przestrzeni, w tej samej chwili obok mnie, o krok od mojej głowy trwało to niezmienne, czuwające nade mną światło. Być może gasło dopiero wtedy, gdy za oknami pojawiały się pierwsze blaski świtu, tak bym nigdy nie pozostał w pełnej, nieprzeniknionej ciemności. To małe, nikłe światło, które niczego nie oświetla, niczego nie ukazuje, a tylko jest, po prostu jest obok — to wszystko.

 

HAZARDZISTA

Od dzieciństwa nie znosiłem kasowania biletów.. Już wtedy, podczas rzadkich wyjazdów z moich przedmieść, próbowałem oszukiwać przedsiębiorstwo komunikacyjne. Kiedy poszedłem do szkoły w mieście, takie gry stały się moją ulubioną zabawą. Było coś niesłychanie podniecającego w tym stanie nieustannego napięcia. Mój pomysł był całkiem prosty — należało stać w bezpośredniej bliskości kasownika i kasować bilety natychmiast po zauważeniu kontrolerów. Przy odrobinie wprawy i bystrości nie było to trudne — zawsze chodzili w grupach po trzech lub czterech, stali na przystanku udając, że się nie znają — zwaliste chłopy około czterdziestki, przeważnie z wąsami, w charakterystycznych niebieskich spodniach — naprawdę trudno było się pomylić. Dobrze też wiedziałem, że z powodu niemożliwości przeciśnięcia się w tłumie kontrolerzy nie sprawdzają biletów w godzinach szczytu. Nie pojawiali się także w autobusach kursujących na dalekie przedmieścia takie jak to, gdzie mieszkałem, gdyż bali się miejscowych chuliganów.

Pewnej zimy podczas nudnych lekcji opracowałem szczegółowe wyliczenie, ile razy musiałbym zapłacić karę za jazdę bez biletu i jakie jest prawdopodobieństwo — biorąc pod uwagę liczbę kontrolerów, pojazdów i kursów (znałem te dane z corocznych raportów przedsiębiorstwa komunikacyjnego) — że bilans się wyrówna lub przechyli na moją niekorzyść. W tamtych czasach kontrolerów było niewielu — był to zawód nieprzyjemny, a do tego niebezpieczny. Kiedy już obliczyłem, jaki jest mój zysk, uświadomiłem sobie, że przecież nie robię tego dla zysku — byłem hazardzistą, grałem dla czystej gry, nie dla zwycięstwa. Wtedy pomyślałem sobie, że bilety w samych tylko autobusach, kinach, tramwajach, teatrach i pociągach to grube niedopatrzenie — należałoby wprowadzić jakieś karty wstępu na każdą ulicę, każdy skwer i plac. Opracowałem nawet szczegółowo plan takiego przedsięwzięcia i wysłałem do władz miasta. Niestety, mój pomysł do dziś nie został wprowadzony w życie.

Pomimo niewątpliwych sukcesów wciąż nie byłem z siebie zadowolony. Musiałem wymyślić coś lepszego, bardziej wyrafinowanego i w końcu udało mi się to, ale ta moja ostatnia, najdoskonalsza gra w rezultacie przyniosła mi ostateczną klęskę. Pomyślałem sobie, że zamiast gapić się wciąż przez okno, stojąc przy kasowniku z biletem w ręku, mogę sobie siedzieć spokojnie z poczuciem pełnego komfortu — jak wszystkie te mieszczuchy wokół mnie. Pomysł był doskonały i pozornie prosty: należało zgromadzić wszystkie bilety, aby mieć odpowiedni na każdą ewentualność — to dopiero uznałbym za ostateczne zwycięstwo. Wtedy mógłbym wchodząc do tramwaju kasować jakiś kawałek papieru, a na żądanie kontrolera okazywać właściwy bilet.

Przystąpiłem do realizacji swojego planu. Najpierw w jakimś pustym, nocnym tramwaju odkręciłem kasownik. Potem obliczyłem możliwości — ówczesne kasowniki były mechaniczne, mogły mieć po trzy dziurki w pionie i w poziomie, za pomocą przykręcania metalowych bolców uzyskiwało się żądaną kombinację. Rozrysowanie wszystkich wariantów zajęło mi całe miesiące, zakupienie potrzebnych biletów pochłonęło taką masę pieniędzy, że przedsiębiorstwo komunikacyjne odzyskało z nawiązką poprzednie straty. Gdy udało mi się opracować blisko połowę możliwości, pakiet biletów, które musiałbym wozić ze sobą, był już tak olbrzymi, a przeszukiwanie go tak czasochłonne, że trudno sobie wyobrazić, by jakiś kontroler chciał czekać, aż uda mi się odnaleźć właściwy bilet.

Pewnego wieczoru spaliłem wszystkie już skasowane i skatalogowane bilety, wszystkie obliczenia i notatki, a kasownik rozbiłem młotkiem na drobne kawałki. Poddałem się ostatecznie — odtąd boję się nawet, czy bilet, który według przepisów kasuję "niezwłocznie po wejściu do pojazdu", jest nadal właściwy. Być może przez ten czas, który upłynął od skasowania, zdążył się zmienić wzór? Tak, chciałem zabezpieczyć się całkowicie, uprzedzić wszystkie ciosy, i co z tego zostało? Mały zgarbiony staruszek, drepczący w miejscu ze swoim bilecikiem w drżącej ręce, w kolejce do kasownika.

 

ŚLEDZTWO

Było gorąco nie do wytrzymania. Przez cały dzień siedziałem w domu.. Usiłując się czymś zająć, snułem się po pokojach, a potem przeglądałem jakieś stare papierzyska. Oczy zalewały mi fale gorącego światła, ciężkie jak uderzenie młotem. W końcu ubrałem się i wyszedłem.

Była niedziela, w powietrzu unosił się mdły zapach perfum i zasłużonego, świątecznego lenistwa. Wlokąc się krok za krokiem pełną kurzu drogą, doszedłem do przystanku. Czas jakby roztopił się w tym upale, nie płynął już tak, jak płynie rzeka, ale raczej ciągnął się na wzór gęstego, słodkiego syropu. Czułem, że muszę coś robić, dokądś dążyć, za czymś iść, ale byłem zupełnie obezwładniony niemocą. Nadjeżdżający autobus nie wyrwał mnie z tego letargu. Wsiadłem jak w lunatycznym śnie, ciężko opadłem na ławkę obok tłustej, kolorowo ubranej kobiety — wydawało się, że ona za chwilę pęknie i strumień przezroczystego, gęstego tłuszczu podobnego do stearyny zaleje cały pojazd. Utkwiłem w szybie nieruchome spojrzenie — nie patrzyłem na to, co pojawiało się i znikało za nią, patrzyłem na szybę, dostrzegałem to, na co zwykle nie zwraca się uwagi, będąc pochłoniętym oglądaniem widoków. Szyba była bardzo brudna i nawet gdybym chciał, to kleiste zacieki i tak nie pozwoliłyby mi dostrzec uroku niedzielnych przedmieść. W końcu znudziło mnie to bezmyślne gapienie się. Odwróciłem się i otępiałym wzrokiem spoglądałem na bezbarwne, zakrzepłe w upale twarze pasażerów. I wtedy go zobaczyłem — choć to nie jest właściwe słowo — on raczej pojawił się w polu mojego widzenia, tak jakby go tam wcześniej nie było, a jednocześnie wyglądało to tak, jakbym cały czas go poszukiwał, to znaczy nie jego konkretnie, ale kogoś takiego jak on — kogoś, kto zatrzymałby mój rozmyty, zamglony wzrok. Był to stary człowiek, potwornie zaniedbany, co sprawiało, że nie dało się dokładnie określić jego wieku. Siedział tyłem, o kilka miejsc przede mną. Widziałem tylko tył jego głowy — włosy brudne, postrzępione, miejscami siwiejące, kawałek łysiny. Nie wyróżniał się niczym szczególnym — codziennie spotykało się wielu takich jak on, ale tego dnia, w tym autobusie, wobec całej reszty był jedyną zajmującą postacią. Autobus jechał powoli, jakby płynął w rozgrzanym asfalcie, na przystankach wsiadali coraz to nowi, świątecznie wystrojeni ludzie — młode matki z rozwrzeszczanymi dzieciakami, udające się pewnie do ZOO albo do wesołego miasteczka, wysztafirowane dziewuchy jadące na randki i miejscowa kawalerka — czuć było zapach tanich perfum i kremu do golenia.

Ta myśl nie narodziła się w mojej głowie, nie można tak powiedzieć — raczej w pewnej chwili zorientowałem się, że już to od pewnego czasu robię — śledziłem go, jechałem za nim. Wiedziałem już, że jeśli on wysiądzie, ja także wysiądę, jeśli on pójdzie w prawo, ja też tam skręcę.

Nie pierwszy raz się tak zabawiałem — wymyśliłem to już dawno, w jakiś dzień, taki jak dziś — kiedy nie miałem nic, absolutnie nic do roboty. Wsiadałem wtedy do autobusu, upatrywałem sobie jakiegoś człowieka, a potem szedłem jego tropem — do kawiarni, na zakupy albo do fryzjera. Było tak, jakbym był jego stróżem, jakbym nad nim czuwał. Wprawdzie jeszcze nigdy się to nie zdarzyło, ale myślę, że gdyby ktoś napadł tego mojego człowieka w jakiejś ciemnej ulicy, to ruszyłbym mu na ratunek. Śledztwo było udane, jeśli pod koniec dnia udawało mi się dotrzeć wraz z moim wybrańcem do miejsca, gdzie mieszkał. Wtedy stojąc przed bramą, na ulicy, widziałem, jak wchodził do domu, zapalał światło, rozbierał się, witał z kimś, później zasłaniano okna. Jakież niesamowite miejsca udawało mi się czasem zobaczyć dzięki tej zabawie! Nigdy jej nie planowałem, zawsze był to impuls — jak nagłe wezwanie. Na szczęście nigdy jeszcze nie zdarzyło się, bym został na tym przyłapany. Zapewne nie byłaby to przyjemna sytuacja.

Kiedy autobus dojechał do końca trasy, podążyłem za starym. Szedłem za nim tak, jak się idzie za ładną dziewczyną — nie po to by ją zaczepić, ale raczej licząc na jakiś traf, przypadek, który spowoduje nawiązanie kontaktu bez umyślnego działania — to było raczej zakładanie sideł niż polowanie. Byliśmy wciąż na przedmieściach, tutaj jednak wyglądały one nieco inaczej — ulice były starsze i bardziej miejskie. Stały przy nich kamienice, a nie oddzielne domy otoczone ogrodami. Była to stara dzielnica robotnicza, na każdym kroku widać było, że mieszkali tu ludzie biedni. Dotychczas nie widziałem jego twarzy — w autobusie siedział do mnie tyłem, a teraz trzymałem się stale w przyzwoitej odległości. Mógł sobie przecież pomyśleć, że jestem bandytą albo złodziejem, mógł też mieć inne, bardziej osobiste powody, by unikać obcych. Uliczka, w którą skręcił, była obskurna, podobnie jak jego strój — zdecydowanie zbyt obfity na taką pogodę. Nosił wielki brudny płaszcz i ciężkie zimowe buty. Nasilenie upału było już całkiem nieznośne. Miałem wrażenie, że ściany spełniają tu rolę baterii słonecznych i gromadzą upał całego dnia, by wypluć go teraz, gdy wydawało się, że światło słońca już słabnie i niedługo zacznie zamierać. W oknach brzydkich, odrapanych kamieniczek widać było twarze podobnie bezbarwne i zmęczone jak twarze w autobusie. Mój przewodnik skręcił do jednej z bram, a ja poszedłem dalej. Spojrzałem tylko na tablicę nad wejściem — ulica Zaułek, zapamiętałem numer domu.

Niedaleko stąd płynęła rzeka — postanowiłem spędzić tam czas do wieczora. Znalazłem zacienione miejsce i siedziałem obserwując leniwie płynącą wodę — było tu o wiele chłodniej. Tak dotrwałem do zmierzchu — niemal nieruchomo, z oczami utkwionymi w jednym punkcie, patrząc na płynącą wodę, na tę wciąż zmienną i zawsze powtarzaną grę podobnych wzorów.

Kiedy na drugim brzegu zapłonęły pierwsze światła, podniosłem się i poszedłem odszukać miejsce, w którym straciłem z oczu tamtego człowieka. O tej porze nie było tu przyjemnie, wystarczała sama nazwa — ulica Zaułek — nikłe światło kilku latarni, brud, walające się śmieci, kuchenne zapachy. Odnalazłem tę kamienicę — jedno z okien na parterze nie było niczym zasłonięte. Paliło się tam dość mocne światło — to było jego okno, wiedziałem o tym, zanim zobaczyłem go wewnątrz. Siedział przy stole, nadal w tym swoim starym płaszczu, jakby w każdej chwili gotów do wyjścia. Zacząłem się zastanawiać, kim jest, co robi i z czego żyje. Może co miesiąc odbiera rentę wypracowaną przy maszynie w fabryce? Może żyje z jakiegoś zasiłku? Może kradnie albo zbiera stare szmaty i butelki? Po co mu ten dziwaczny strój? Czy ma inny? Czy chce gdzieś wyjść tej nocy i dlatego się nie rozbiera? Teraz też nie widziałem jego twarzy — siedział odwrócony plecami do okna. Stanąłem przed bramą domu naprzeciwko, ukryty za wielkim krzewem bzu. Jego mdła woń wypełniała całą przestrzeń tego wieczoru. Co chwilę spoglądałem na zegarek udając, że na kogoś czekam. Zrobiło się chłodno, a ja byłem tylko w samej koszuli. Ciągnęło tu od rzeki. Chłód po takim upale był tym bardziej dotkliwy. Wstrząsały mną dreszcze, czułem się tak, jakbym miał gorączkę. Wreszcie stary wstał i podszedł do łóżka po przeciwnej stronie pokoju. Teraz bardzo niewyraźnie widziałem z profilu jego twarz. W innym stroju chyba nie rozpoznałbym go na ulicy. Miał może kilkudniowy zarost, ale nie była to broda — dziwne, ale nie wiedzieć czemu spodziewałem się brody. Położył się na łóżku w tym swoim płaszczu i w spodniach, niczym się nie przykrywając. Leżał tak przez jakiś czas jak posągi na grobowcach w katedrze — z rękami złożonymi na piersiach jak do modlitwy. Potem sięgnął do kontaktu i światło w pokoju zgasło. Stałem tam jeszcze długo, usiłując wyobrazić sobie, jak zasypia albo jak leży w ciemnościach nie mogąc zasnąć — stare, zmęczone ciało — jak przewraca się z boku na bok, oczy otwarte, wbite w mrok, bezbarwne oczy ryby. Nie pomyślałem o tym, żeby tam pójść, na pewno nie, nie wtedy, może później, dużo później — po powrocie do domu..

Potem odwróciłem się i odszedłem stamtąd w pośpiechu, jakbym bał się, że ktoś mnie przyłapie na tym podglądaniu, każe się tłumaczyć, może nawet zaprowadzi do niego. Takie bzdury chodziły mi po głowie, gdy szybkim nerwowym krokiem zmierzałem do przystanku. Tam dopiero odetchnąłem z ulgą. Tłumaczyłem sobie, że to przecież ostatni autobus — gdybym na niego nie zdążył, czekałaby mnie długa droga przez miejsca podejrzane i niespokojne — zwłaszcza o tej godzinie. Teraz sądzę, że prawdziwa przyczyna mojej radości była inna. Bo co mogłoby się stać, gdyby on położył się tylko na chwilę, żeby odpocząć przed drogą — nie rozebrał się przecież. Co byłoby, gdyby wstał, podszedł do okna i zobaczył mnie stojącego po drugiej stronie ulicy, patrzącego w jego okna? I gdybym został tam nieco dłużej, gdybym odszedł zbyt późno i nie zdążył na ostatni autobus, a on ujrzałby mnie oddalającego się i poszedł za mną w pewnej odległości — tak bym nie mógł go zobaczyć? I dotarłby moim tropem aż tu, do tego miejsca, które nazywam swoim? Taka była przyczyna mojej radości, w tamtą chłodną noc po upalnym, lipcowym dniu, kiedy autobus ze mną jako jedynym pasażerem jechał szybko w stronę moich przedmieść.

 

SZYFRY

Było lato. Upalne dni wlokły się niemiłosiernie i bez żadnego smaku. Kładłem się nad ranem, wstawałem w południe, a około czwartej lub piątej wychodziłem z domu. Droga na przystanek, potem parę kilometrów autobusem do centrum miasta. Tam wysiadałem i rozpoczynałem wędrówkę przed siebie, donikąd. Nie miałem zupełnie nic do roboty i bardzo chciałem spotkać kogoś, z kim mógłbym spędzić czas. Chociaż równie dobrze można powiedzieć coś przeciwnego — chodziłem po mieście od jednej kawiarni do drugiej po to, by nikogo nie spotkać, by móc sobie powiedzieć — chodzę bez sensu po mieście i nie spotykam nikogo, nikt na mnie nie czeka. Nie znaczy to, bym w ogóle nikogo nie spotykał — nie, ale nie spotykałem akurat tych ludzi, których chciałbym spotkać. Mogłem przecież pójść do kogoś — mieszkało tu tak wielu moich znajomych, ale ja właśnie chciałem spotkać kogoś przypadkiem — na ulicy, w kawiarni. Wracałem do domu już nocą, ostatnim, pustym autobusem. Było lato, więc mówiłem sobie, że wszyscy wyjechali na wakacje, może zresztą było tak naprawdę.

Któregoś dnia po powrocie, leżąc w łóżku i nie mogąc zasnąć, zacząłem przeglądać jakieś stare papiery. Wpadł mi w ręce plan miasta — nigdy go nie używałem, nigdy nie był mi potrzebny. Machinalnie zacząłem szukać swojej dzisiejszej trasy, a potem na jakiejś kartce rysowałem jej wzór — do góry, w prawo, w dół, w lewo, jeszcze raz w lewo itd. — zajęcie, które miało przywołać sen. Nasze miasto jest zbudowane według bardzo regularnego planu — ulice przecinają się przeważnie pod kątem prostym, toteż było to raczej łatwe. Jak się spodziewałem, ta zabawa rzeczywiście wkrótce sprowadziła sen, który jednak nie trwał długo. Po paru godzinach przebudziłem się, oślepiony blaskiem nocnej lampki i przywalony papierami, które zostawiłem na łóżku. Spojrzałem na kartkę z rysunkami — najpierw nie mogłem sobie przypomnieć, co to jest, i dopiero po chwili pamięć wróciła. Zamglonym jeszcze od snu wzrokiem zacząłem uważnie oglądać linie na papierze. Próbowałem doszukać się w nich jakichś zrozumiałych kształtów, jakbym chciał coś ułożyć z tych klocków. Kreśliłem ołówkiem po zaznaczonych na papierze ulicach, a potem, żeby uniknąć plątaniny nakładających się na siebie linii, zacząłem rozrysowywać moją trasę klatka po klatce. Wtedy spostrzegłem, że pionowe i poziome linie układają się jakby w kształty liter. Najpierw przypisałem to zmęczeniu oczu, ale po chwili, całkiem już rozbudzony, musiałem przyjąć do wiadomości, że rzeczywiście były to litery — podobne do pisma technicznego albo do pisma używanego w elektronicznych reklamach, w którym z kombinacji siedmiu linii można utworzyć cały alfabet. Starannie wypisałem te litery w takiej kolejności, w jakiej się pojawiły — kilka spółgłosek, kilka samogłosek. I żadnego uchwytnego związku pomiędzy nimi. Następnego dnia niewyspany i podniecony udałem się do znajomego lingwisty z pytaniem, czy może to przypominać jakieś słowa w jakimkolwiek ludzkim języku. Wpatrywał się długo w rządek liter i odrzekł, że nie słyszał wprawdzie o podobnym języku, ale nie jest wykluczone, że gdzieś może istnieć ktoś, kto go zna. Tego dnia postanowiłem wrócić prosto do domu, ale nie udało mi się. Pomyliłem tramwaje i znów trafiłem na rynek starego miasta — tam wbrew regule spotkałem znajomego i spędziłem z nim resztę dnia, łażąc od baru do baru. Po powrocie zabrałem się do opracowywania przebytej tego dnia trasy. Było podobnie jak wczoraj, ale tym razem kod był bardziej wyraźny — zdarzały się też zestawienia liter, mogące stanowić zalążki wyrazów mojego własnego języka. Odtąd postępowałem tak codziennie. Po wypisaniu liter w odpowiedniej kolejności posługiwałem się metodą wolnych skojarzeń — na przykład z jakimi słowami kojarzy się zestawienie "PAPTMA"? I rzeczywiście — często zdarzało się, że litery niemal układały się w słowa podobne do tych, które rozumiałem w moim albo w jakimś znanym mi języku. Poszukiwałem też związku tych słów ze swoim życiem — czegoś takiego jak wróżba czy przepowiednia, ale ile razy próbowałem to robić, umysł mój wikłał się w nieskończonych spekulacjach i koncepcjach. Jeśli nawet można było wyodrębnić pewne słowa, to nigdy nie stały się one zdaniem. Zawsze były tylko osobne, pojedyncze słowa, nigdy zdanie — nawet najkrótsze, złożone choćby z dwu połączonych ze sobą słów, choćby pochodzących z różnych języków — nigdy.

Pojawienie się tych szyfrów sprawiło, że zwróciłem swoje zainteresowanie ku samemu językowi. Poznawałem jego typy i formy, nauczyłem się kilkunastu, ale im bardziej poświęcałem się studiom, tym rzadziej wychodziłem z domu, a jeśli wychodziłem, to specjalnie po to, by zbierać materiał do badań, po to by później sprawdzać i odczytywać wyniki. Wtedy na planie najczęściej pojawiała się bezładna gmatwanina kresek. Potem próbowałem rozszerzyć swoje badania — sprawdzałem, czy drogi innych mieszkańców miasta nie układają się w takie szyfry, poczynając od moich znajomych, a kończąc na ludziach wybranych losowo — spędziłem wiele dni śledząc przypadkowo wybranych ludzi. W celu zapewnienia obiektywności udawałem się na specjalne wyprawy badawcze, podczas których posługiwałem się kostką do gry i według jej wskazań przemierzałem ulice. Okazało się jednak, że pomimo pozorów obiektywnej obserwacji wyniki były jeszcze mniej zadowalające. Z czasem wiadomości o moich osobliwych badaniach w jakiś sposób dotarły do ogółu. Miejscowy uniwersytet dał mi nawet do dyspozycji niewielki pokoik, a pewien wybitny uczony, którego zafascynowała moja teoria, napisał dla mnie program komputerowy, który po wprowadzeniu odpowiednich danych poszukiwał kształtów liter, a później badał podobieństwa sekwencji liter do słów w kilku najważniejszych językach świata. Wszystko na próżno. Nigdy już nie doszedłem do tego stanu, w jakim znajdowałem się owego lata, gdy chodziłem po mieście, ot tak, bez potrzeby, nie mając nic innego do roboty, szukając kogoś, czekając, by to mnie znaleziono. Zapewne szyfry pojawiały się i wcześniej, zanim je zauważyłem i zapisałem. Może to właśnie wtedy je rozumiałem — kiedy byłem niby pióro w czyjejś dłoni i nie usiłowałem ich tłumaczyć — tak jak się rozumie własne sny, kiedy jest się w nich. Może bez mojej wiedzy litery same ułożyłyby się w słowa, a słowa wreszcie wypowiedziałyby zdanie? Według jednych początkiem był dźwięk, według innych litera albo słowo — a więc końcem powinno być zdanie. Teraz jestem już stary i niedługo skończę swoją pracę. Poświęciłem jej większą część życia, nie mogę jednak powiedzieć, że daremnie — chociaż tak straciłem swój czas..

 

CMENTARZ

Szeroką, wysadzaną kasztanami aleją zbliżałem się do cmentarza. Moje buty ślizgały się aa chodniku pokrytym równomiernie wymieszaną masą opadłych liści i błota. Niedawno przeszły tędy setki stóp — minęły dopiero dwa dni od listopadowego święta. Był to jeden z największych cmentarzy w mieście. W chwili założenia go znajdował się daleko na peryferiach i należał do starego szpitala psychiatrycznego. Z czasem miasto zaczęło się zbliżać i w sąsiedztwie szpitala powstało wiele domów. Od tego czasu również okolicznych mieszkańców zaczęto grzebać na tym cmentarzu. Podczas ostatniej wojny wielu pacjentów szpitala zamordowano — na terenie cmentarza znajduje się zbiorowa mogiła wraz z pomnikiem. Po wojnie szpital wyraźnie podupadł, stare budynki zaczęły się rozpadać, nie było pieniędzy na remonty. Teraz szpital wprawdzie jeszcze istniał, ale pozostało zaledwie kilka czynnych oddziałów. Okolica straciła swój przedmiejski charakter, niedaleko wyrosły nowe osiedla mieszkaniowe. Przez te lata także cmentarz rozrastał się coraz bardziej — teraz była to już olbrzymia nekropolia. Nowe nagrobki przeplatały się ze starymi osypującymi się pomnikami o osobliwych nieraz kształtach.

Szedłem tam, żeby odnaleźć grób, a raczej miejsce, gdzie niegdyś znajdował się grób słynnego poety, który popełnił samobójstwo właśnie w tym szpitalu podczas poprzedniej wielkiej wojny — był żołnierzem obcej armii i zakończył życie podczas któregoś z ataków szaleństwa. Moja początkowa fascynacja jego poezją przerodziła się w prawdziwą obsesję, kiedy dowiedziałem się, że umarł i został pochowany właśnie w naszym mieście, a do tego na tym cmentarzu. Miało to dla mnie szczególne znaczenie — kiedyś w dzieciństwie mieszkałem na tym przedmieściu, w bliskim sąsiedztwie cmentarza, który był jednym z ważnych miejsc mojej dziecięcej mitologii.

W parę lat po jego śmierci grób został przeniesiony, ale ja chciałem odnaleźć chociażby to miejsce, bo uważałem, że w pewnym sensie on i tak został w tej ziemi. Chciałem wiedzieć, kto jest tam teraz pochowany. Znając siebie liczyłem zapewne na jakiś niezwykły zbieg okoliczności — może będzie to ktoś o takim jak moje imieniu. Może ktoś, kto zmarł w innym roku, ale w tym samym dniu i miesiącu, w którym ja się urodziłem?

Był ciemny, pochmurny dzień jesienny, późne popołudnie, rocznica jego śmierci. Specjalnie czekałem na ten dzień, żeby tutaj przyjść. Chciałem, żeby to był właśnie taki dzień jak dziś, żeby była jesień i wieczór, i zimne ostre powietrze, chmurki pary pojawiające się przy każdym oddechu. Wszedłem przez główną bramę i udałem się do biura cmentarza. Podałem jego nazwisko — okazało się, że przeniesienie grobu nie ma znaczenia. W księgach cmentarnych wszystko było odnotowane — rok pochówku, dokładne miejsce, data przeniesienia. Otrzymałem niewielką karteczkę, na której wypisane były wszystkie potrzebne dane — numer grobu, rząd i kwatera. Plany były tu chyba doskonalsze niż te, których używano w mieście żywych. Jak numer miejsca w kinie — punkt w układzie współrzędnych. Wyszedłem z biura, spojrzałem jeszcze na umieszczony niedaleko bramy ogólny plan cmentarza. W powietrzu panowała coraz bardziej dokuczliwa wilgoć, a co najgorsze powoli zaczynało robić się późno — zapomniałem, jak szybko zapada zmierzch w takie dni. Było to ważne, bo w jesieni i w zimie cmentarz zamykano o zmroku. Na grobach paliło się jeszcze trochę świec i zniczy — nędzne ogniki żałośnie skwierczały w wilgotnym powietrzu. Przed oczami migały mi pomniki i nazwiska na grobowcach. Szybko przekonałem się, jak bardzo zawodna jest pamięć, znałem to miejsce z dzieciństwa, ale teraz nie mogłem sobie przypomnieć żadnego z ważnych punktów cmentarza. Wiedziałem, że gdzieś tu jest pomnik pomordowanych pacjentów szpitala — pamiętałem nawet, jak wyglądał — ale trafić tam nie umiałem. Nie było w tym nic dziwnego — nie byłem tu tak wiele lat. Kilka cyfr na kartoniku też niewiele mi pomogło. Na grobach i w śmietnikach leżało mnóstwo zwiędłych kwiatów i popękanych, wypalonych zniczy. Liście były zgrabione w niewielkie pryzmy po bokach alejek, czuć było zapach wosku zmieszany z odorem stęchłej wody i liści. Roślinna zgnilizna. Wszystko to sprawiało okropnie przygnębiające wrażenie. Pokrzepiłem się wódką, którą przyniosłem w celach, można powiedzieć, rytualnych. Byłem teraz w starej części cmentarza, znajdowały się tu stare, manieryczne grobowce lekarzy szpitala. W pewnej chwili mignęła pomiędzy nimi sylwetka jakiegoś człowieka w płaszczu. Pobiegłem za nim, by zapytać o drogę, ale nie udało mi się go odnaleźć — gdzieś zniknął. Dużo było tu wielkich, starych drzew — tuje, cyprysy i inne gatunki cmentarne, w bardziej zaniedbanych partiach, pomiędzy rozpadającymi się grobami rosły gęste krzaki bzu. Wiele też było drzew pospolitych, które wyglądały na starsze od samego cmentarza. Teraz dęby i jesiony stały wyciągając w niebo ogołocone z liści konary. Nie było najmniejszego powiewu — wyglądały jak czyhające w bezruchu szpony, jak rozcapierzone nogi monstrualnych pająków. Nie podobało mi się to, nie pasowało. W taki dzień na cmentarzu powinien być wiatr, a już najlepiej prawdziwa wichura..

Po półgodzinnym błądzeniu wreszcie odnalazłem właściwą część cmentarza — czyli ową tak zwaną "kwaterę". To określenie wydało mi się zabawne — w końcu on był żołnierzem. Mozolnie liczyłem rzędy i wreszcie natrafiłem na pierwsze obco brzmiące nazwisko ze stopniem wojskowym. To musiało być gdzieś tutaj. Szedłem dalej, groby — wszystkie takie same, skromne, prawdziwie żołnierskie, powtarzały się jeden za drugim. W końcu dotarłem do miejsca, gdzie na sporym obszarze nie było żadnych grobów, a na środku znajdował się prosty kamienny pomnik z napisem w obcym języku — ku czci żołnierzy poległych podczas tamtej wojny. Ani słowa o nim. Cofnąłem się, zacząłem dokładnie i uważnie odliczać rzędy i groby. Numer rzędu się zgadzał, ale jakkolwiek liczyć, od jednej czy od drugiej strony — zawsze brakowało kilku grobów. Myślałem, że skoro jego grób przeniesiono, to na tym miejscu powinien znajdować się inny. Ale jaki, jeśli całą tę część cmentarza zajmowały groby żołnierzy — więc po ekshumacji powinno pozostać puste miejsce. Zresztą gdyby było inaczej, w biurze cmentarza zapewne powiedziano by mi o tym. Spodziewałem się więc takiej wyrwy — pustej przestrzeni pomiędzy grobami — ale niczego takiego tu nie widziałem.

Tymczasem wilgoć zamieniła się w niewielki, ale regularnie siąpiący deszcz. Na grobach gasły ostatnie światełka. Byłem całkiem przemoczony, ale nie mogłem przecież teraz tak po prostu stąd odejść. Stałem zupełnie bezradny, pochylony nad jakimś grobem, gdy nieopodal w alejce spostrzegłem człowieka niosącego łopatę. Mógł to być grabarz albo inny zatrudniony tu robotnik. Zawołałem za nim. Zatrzymał się. Podszedłem, wyciągnąłem kartkę i zacząłem wszystko tłumaczyć. Powiedziałem, że bardzo mi na tym zależy, że jestem z innego miasta, dziś jeszcze muszę wyjechać i tak dalej. Facet był lekko podpity. Wyjąłem wódkę i trochę pieniędzy. Wypił. Wziął. Potem kilka razy obszedł wokoło wszystkie żołnierskie groby i wskazał na przestrzeń wokół pomnika. Powiedział, że grób musiał znajdować się tam, gdzie teraz jest klomb kwiatów, ale nie sposób powiedzieć gdzie dokładnie. W księgach cmentarnych zapisywane są tylko numery grobów, a nie dokładne wymiary rzędów i alejek — groby w końcu różnią się wielkością. On może powiedzieć tylko tyle, że musiało to być gdzieś na tym obszarze kilkunastu metrów wokół pomnika.

Było już całkiem ciemno. Grabarz poszedł, a ja wypiłem resztę wódki i usiłowałem zapalić świecę, którą ze sobą przyniosłem. Nie udało mi się to — było zbyt mokro. Położyłem ją na pomniku. Potem stałem tam jeszcze długo, patrząc na pokrytą żwirem i łodygami uschłych kwiatów ziemię. Gdzieś tu, to było gdzieś tu. Ale wokół musiały być też inne groby — skoro pozostało tak dużo wolnej przestrzeni. Nie było nikogo na tym miejscu, bo nie było też miejsca. Nie pozostał żaden ślad poza zapisem w księgach cmentarnych. Zawsze zostaje tylko to, co zapisane. Odwróciłem się i poszedłem przed siebie. Byłem zmęczony całym tym krążeniem, a i alkohol dawał znać o sobie. Uświadomiłem sobie, że nie mam nawet pojęcia, jak tutaj doszedłem, a pora zamykania bram na pewno już minęła. Na cmentarz prowadziło kilka wejść, ale ja chciałem dotrzeć do bramy głównej — liczyłem na to, że tam najpewniej mogę jeszcze spotkać jakiegoś spóźnionego pracownika, a może nocnego stróża. Poza tym niedaleko miał przystanek mój autobus. W ciemności nie wiedziałem nawet, w jakim pójść kierunku. Zacząłem się zastanawiać, którędy oddalił się tamten robotnik, ale przypomniałem sobie, że nawet za nim nie spojrzałem, kiedy odchodził. Przyszło mi do głowy, że to pewnie on zamykał cmentarne bramy. Może nawet nie zrobił tego celowo, po prostu zapomniał mi powiedzieć — wyglądał na niezbyt rozgarniętego. Bo co do tego, że bramy są zamknięte, nie miałem już wątpliwości. Wreszcie trafiłem na główną aleję — widać stąd było światła ulicy. Cóż z tego, kiedy okazało się, że na bramie wisi olbrzymia, starodawna kłódka. W biurze było całkiem ciemno. Na wszelki wypadek zadzwoniłem. Nikt nie odpowiedział. Poszedłem wzdłuż muru i po kilkudziesięciu metrach wypatrzyłem miejsce, o jakie mi chodziło. Po starym grobowcu i rosnącym obok drzewie udało mi się wspiąć na wysoki chyba na trzy metry mur, ale kiedy już tam byłem, uświadomiłem sobie, że po pierwsze nie odważę się skoczyć z takiej wysokości, a po drugie — nieopodal na przystanku stoi grupa ludzi. Tego jeszcze brakowało, żeby mnie schwytali i cuchnącego wódką zaprowadzili na policję. Obywatele złapali hienę. Cmentarną. Zawróciłem. Wiedziałem, że z drugiej strony cmentarz jest ogrodzony niewysokim murem, a raczej czymś w rodzaju płotu. Poza tym któraś z bocznych furtek mogła być otwarta. Szedłem teraz wzdłuż ogrodzenia. W pewnej chwili w głębi jednej z alei dostrzegłem cmentarną kaplicę — jak mogłem przedtem jej nie zauważyć? Jak mogłem o niej zapomnieć? Powróciło wspomnienie z dzieciństwa — twarz przyklejona do szyby, zaglądanie do ciemnego pomieszczenia obok zakrystii. Podszedłem tam. Wszystko było pozamykane. Ciemno, głucho. "Wieczorem obcego wędrowca zaniesiono do kostnicy" — przypomniałem sobie fragment wiersza. Potem znowu podjąłem swoją wędrówkę wzdłuż ogrodzenia. Po chwili rzeczywiście trafiłem na jakąś furtkę — niestety zamkniętą. Z drugiej strony siatki było coś, co wyglądało jak budka stróża, ale tam też było całkiem ciemno. Czy nikt do cholery nie pilnował w nocy cmentarza? Dróżka wzdłuż siatki była błotnista, leżało na niej mnóstwo opadłych liści, deszcz stale padał, nic więc dziwnego, że w końcu pośliznąłem się i upadłem w błoto. Żeby wstać, musiałem przytrzymać się na wpół połamanego krzyża. Podniosłem się z ziemi i jakimś papierem pobieżnie otarłem ubranie z błota. Sam, zamknięty w nocy na cmentarzu — jak spełnienie dziecięcych koszmarów, ale nie, nie było tu nic strasznego. Żadnych kroków na ciemnych alejkach oprócz moich własnych, żadnych tańczących na grobach postaci w przegniłych sukniach. Nic takiego. Żadnego odgłosu pękającej pod stopą kości. Tylko to bezsensowne krążenie, deszcz, plamy zaschniętego błota na spodniach, tamto puste miejsce, do którego jutro nie umiałbym nawet trafić, noc bez wiatru, bez gwiazd.

Wreszcie trafiłem na niewielki obszar, gdzie nie było grobów — klin przylegający do ulicy, cały pokryty gęstymi krzakami bzu. Tam w końcu znalazłem dziurę w siatce. Pewnie było to dzieło okolicznych pijaczków — latem idealne miejsce do biesiady, o czym świadczyły walające się pod płotem butelki po tanim winie i ludzkie odchody. Z trudem udało mi się rozsunąć poplątane, zardzewiałe druty. Chyłkiem przebiegłem na drugą stronę ulicy, rozglądając się trwożnie, czy nikt mnie nie widzi. Udało się, umknąłem. Jak szczur..

 

GŁOSY

Całe dnie spędzałem wśród ludzi, wokół mnie pełno było hałasu, ten zgiełk trwał nieprzerwanie.. Rozmowy rozwijały się z niczego — jakieś nic nie znaczące spostrzeżenie uruchamiało cały ciąg skojarzeń, myśl goniła myśl. Temat poruszony w rozmowie z jednym człowiekiem powracał, gdy obok mnie była całkiem inna osoba, pozornie zajmująca się czymś zupełnie innym. Spędzałem czas otoczony przyjaciółmi, gadanie jak brzęczenie roju pszczół nie przerywało się nigdy — nie mogłem żyć bez tego. W końcu jednak nadchodziła chwila, kiedy musiałem wrócić do siebie. W moim pustym domu panowała cisza, której się bałem. Jeśli już musiałem tam być, starałem się walczyć z ciszą, z tym zaczajonym w kątach napięciem. Kiedy siedziałem w fotelu ze szklanką w ręce, patrząc przez okno, cały czas zdawało mi się, że ta cisza wreszcie wzbierze, ten wrzód pęknie i wybuchnie jakimś potwornym, pierwotnym wrzaskiem. Spodziewałem się, że krzyk jest tutaj przez cały czas, przyczajony za moimi plecami jak straszne, choć także wystraszone zwierzę.

Moim sposobem walki, moim sprzymierzeńcem w potyczkach z ciszą było radio. Radio — ta mała czarna skrzynka, ten głos nigdy nie milknący, niepowstrzymany strumień słów w każdej chwili obecny, zawsze dostępny, zawsze mówiący. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak wiele może mi dać. Nawet kiedy jest wyłączone, wiadomo, że gdzieś indziej, za ścianą, o krok, mówi nieustannie. Celowo wybierałem stacje, które nie nadawały wiele muzyki — potrzebowałem mowy, ludzkiej mowy, tego żeby ktoś mówił do mnie, to znaczy nie do mnie specjalnie, ale dla mnie także. Najgorsze były chwile przed zaśnięciem. Nigdy nie zasypiałem łatwo, długo przewracałem się z boku na bok, przypominając sobie cały poprzedni dzień, i tak zapadałem w sen, a w nim czekał mnie ciąg dalszy tej gadaniny — gdzieś wewnątrz, w mojej głowie. Często zostawiałem radio włączone, zasypiałem słuchając jego monotonnego głosu, nie chciałem zbudzić się w środku nocy wewnątrz tej ciszy. Tak trwało to już od dłuższego czasu — wracałem, kładłem się i słuchałem niezliczonych wiadomości i dyskusji, choć nie interesowało mnie nic z tego, o czym mówiono, dawno już nic mnie nie zajmowało, ale słuchałem jakby bajek przed zaśnięciem. Wreszcie zrozumiałem, że nie chodzi mi nawet o to, by cokolwiek rozumieć, lecz tylko o to, by słuchać — mowy, głosu. Wtedy ostatni raz zasnąłem słuchając stacji nadającej w moim języku.

Następnego dnia chodząc po mieście znalazłem się obok doskonale mi znanego gmachu, nie było w tym nic dziwnego, ale tego dnia czułem jakiś związek tego budynku ze mną. Najpierw uznałem, że widziałem go we śnie, jak to nieraz bywa, i dopiero po jakimś czasie przypomniałem sobie, że wczoraj na granicy snu słyszałem w radiu rozmowę na temat tej zabytkowej budowli.

Po powrocie do domu zgodnie ze swym postanowieniem z poprzedniego dnia przełączyłem radio na inny kanał, słuchałem innego języka, nie na tyle jednak obcego, by nie zrozumieć kilku przynajmniej słów. Język ten należał do tych, które po części się rozumie, nie zdając sobie niemal z tego sprawy. Tej podświadomej znajomości przypisywałem fakt, jaki zdarzył się następnego dnia. Siedząc bezmyślnie w nieznanej mi wcześniej kawiarni, prowadząc niezobowiązującą rozmowę, w pewnym momencie zacząłem mruczeć pod nosem jakieś słowo o brzmieniu przypominającym język, przy którym wczoraj zasnąłem — ot taka zabawa, kiedy temat się wyczerpie i nie ma co powiedzieć. Znajomy, z którym tam siedziałem, zapytał mnie, dlaczego powtarzam w obcym języku nazwę lokalu, w którym się znajdowaliśmy. Zmieszałem się, nie wiedziałem, co odpowiedzieć, zwłaszcza że on wiedział, iż ja nie znam tego języka. Rzuciłem jakiś głupi żart. W domu sięgnąłem po słownik — rzeczywiście, słowo to oznaczało dokładnie to samo co nazwa lokalu, była to nazwa jakiegoś pretensjonalnego kwiatu. Uznałem to za zabawny zbieg okoliczności i na wszelki wypadek, żeby zabezpieczyć się przed takimi niespodziankami, znalazłem stację z całkowicie egzotycznym językiem. Nie wiedziałem nawet, jaki jest kolor skóry ludzi, którzy się nim posługiwali. Tego wieczoru zasnąłem wyjątkowo szybko, nie śniło mi się nic. Okazało się jednak, że im bardziej oddalałem się od znanych mi terenów, tym większa była jasność komunikatów — teraz już musiałem to uznać, nie miałem wyboru, nie była to sprawa wiary. Obudzony w środku nocy, a raczej, należy powiedzieć, na wpół obudzony, usłyszałem dźwięki, które natychmiast zostały przetłumaczone w mojej głowie. Głos mówił "Jutro, stadion, dwadzieścia", pobiegłem do biurka i machinalnie zapisałem te słowa, a potem zapadłem w kamienny sen. Rano nie mogłem odczytać słów, które zapisała moja ręka — ale wcale tego nie potrzebowałem, umysł doskonale zarejestrował polecenie. W naszym mieście był tylko jeden stadion, toteż nie mogło być wątpliwości, podaną cyfrę odczytałem oczywiście jako oznaczenie godziny. Cały dzień przesiedziałem w domu zastanawiając się, co też może mi zostać objawione w tak niezwykły sposób. Co ciekawe, cały ten dzień spędziłem w ciszy, nie włączając radia, bez jednego słowa, nie mówiąc nawet do siebie.

Gdy zapadł wczesny wieczór, wyszedłem z domu, postanowiłem dojść tam na piechotę, żeby w samotności lepiej przygotować się do spotkania. Stadion był uważany za miejsce podejrzane, zwłaszcza o tej porze w okolicy kręciło się sporo typów spod ciemnej gwiazdy, nawet policja bała się tam wchodzić, ale ja wcale o tym nie myślałem, pochłonięty swoją misją. Uważałem, że jakaś można siła czuwa nade mną. Wszedłem przez jedną z furtek — wszędzie było cicho, ciemno, prawie całkiem czarno, nie widziałem dalej niż na wyciągnięcie ręki. Cały czas szedłem kierując się ku środkowi stadionu. Kiedy już tam dotarłem, spojrzałem w niebo, a potem zamknąłem oczy i trwałem tak w pełnym skupienia oczekiwaniu. Wtedy poczułem ostry ból i dopiero po paru chwilach dotarło do mnie, co się dzieje — kilku zbirów okładało mnie ile wlezie, wyzywając od szpicli i skurwysynów. W oczach mi pociemniało, straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, leżałem na trawie, obolały i ledwie żywy. Czułem na twarzy obrzydliwe strużki zakrzepłej krwi. Nie było jednak tak źle, po jakimś czasie zdołałem wstać i kulejąc powlec się do domu. Upadłem na łóżko tak jak stałem, w ubraniu.

Spałem chyba przez dwa dni, po przebudzeniu tylko świeże blizny przekonały mnie, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Cały następny dzień spędziłem w łóżku, miałem gorączkę, ból nasilał się i opadał. Starałem się nie myśleć o tym, co się stało i co to znaczy — nie było żadnego wyjaśnienia. Zasnąłem ponownie, kiedy słońce za oknami było jeszcze dobrze widoczne, długo przed zachodem. W środku nocy ze snu wyrwał mnie głos — zdziwiłem się — moje radio było wyłączone, a nikt nie mógłby wejść do domu bez mojej wiedzy. Zacząłem wsłuchiwać się w ten głos — był skupiony, mówił powoli, z przerwami, najpierw, jak mi się wydawało, był to mój własny język, potem jakiś inny, wreszcie zrozumiałem, że głos zmienia się nieustannie — raz jest wysoki, raz niski, raz męski, raz kobiecy, zmieniały się też języki, były wśród nich takie, które już kiedyś słyszałem, ale były też inne, całkiem mi obce. Wiedziałem, że niektóre z nich są już martwe, że dawno wymarli ludzie, którzy się nimi posługiwali. Były wśród języków, które słyszałem, również takie, które brzmiały tak, jakby pochodziły skądinąd, ale nie z żadnego nieba — raczej z innych miejsc, gdzie także posługiwano się językiem. Nie mówiły o czymś, nie dawały mi żadnych wskazówek, zresztą o czym miałyby mówić, one po prostu były, słyszałem je, to wszystko. Jak bardzo byłem głupi, bojąc się tej ciszy, siedząc i czekając w napięciu na jakiś przerażający wrzask, skoro wszystkie te głosy, te słowa były tu przez cały czas. Zawsze tak było. Nie słyszałem ich już nigdy więcej, ale teraz mogę być tutaj, nie muszę nigdzie iść, do nikogo, mogę siedzieć tu, patrzeć przez okno, w ciszy, w ciszy pełnej głosów..

 

ORSZAK

Zdarza się to tylko w ciężkie, upalne, letnie noce. On nadchodzi od strony pól.. Idzie, cały czas grając. Nie przechodzi nigdy przez środek wsi — mija ją w pewnej odległości. Nie zatrzymuje się. Idzie ze swoją piszczałką, a wszystkie kwiaty się otwierają. W środku nocy. Ptaki, które śpią w gałęziach drzew, zaczynają śpiewać. Powoli tworzy się orszak, zwierzęta idą za nim pogrążone we śnie. Ludzie w środku nocy wychodzą ze swoich domów, wywabieni dźwiękiem. O świcie, kiedy noc się skończy, znajdą się gdzieś daleko w polach, w miejscu, którego nigdy przedtem nie widzieli. Będą pytać się wzajemnie, jak tu dotarli. Każdy będzie bał się powiedzieć innym o tym głosie, który wzywał tylko jego. Będą stać na tym pustkowiu, pilnie wypatrując jakiegoś znaku, jakiejś rzeczy znajomej, którą można by się pokierować. Nie znajdą jednak nic i wtedy każdy z nich obierze własną drogę, która ma go zaprowadzić do domu. Będą szli we wszystkich kierunkach, i niektórzy na pewno prędzej czy później dotrą do celu albo znajdą inne domy. Zachowają część tamtego czaru. Wplotą go w swoje życie. Znajdą dla niego jakieś przytulne miejsce pośród swoich codziennych obowiązków. Będą do niego powracać jak do okruszyny utraconego skarbu. Jak człowiek, który natrafił na żyłę złota i znalazłszy małą bryłkę, pognał szczęśliwy do domu nie wiedząc, co znajdowało się głębiej. A kiedy wrócił, ziemia już zdążyła się zasklepić. Inni odejdą we wszystkie strony świata i będą opowiadać dziwy o tej najprostszej historii. Tej nocy żaden pies nie zaszczekał, kiedy on przechodził obok ich domów. I nikt się już więcej nie obudził. Wszyscy pomarli w swoich ciepłych łóżkach. Spali wtedy twardym snem, ich myśli spały, nie tworząc żadnych urojonych światów. Zapomnieli o swoich złych sąsiadach, o kłopotach z dziećmi, o swoich gnijących ciałach. I wtedy on przyszedł i wziął ich ze sobą. Dał im sen na zawsze. Wieczne odpoczywanie. Ich domostwa pozostały przy tej wiejskiej drodze, obok której przeszedł. Do dziś nikt ich nie odkrył, są poza polem widzenia czuwających. Ja cierpię na bezsenność, dlatego wiem o tym wszystkim. Gdy przechodził jego orszak, widziałem wszystko i słyszałem jego instrument, ale tylko śpiący mogli za nim pójść. Zaprowadziłby mnie nad skraj przepaści, w której zginąłbym, podczas gdy oni poszliby dalej. Dlaczego oni? Czemu nie ja, który cierpiałem przewracając się z boku na bok w bezsenną noc — wściekły pies, nie mający nic, w co można by wbić kły. Ale kiedyś on przejdzie także obok mojego okna, kiedy wreszcie po tylu wiekach uda mi się zasnąć. Jak też usłyszę kiedyś ten dźwięk i będę sądził, że jest przeznaczony tylko dla mnie i tylko mnie wzywa. A teraz trzeba iść spać i nie czuwać w tym śnie, nie nasłuchiwać, to i tak daremne..

 

OGRÓD

Znałem to miejsce od zawsze. Moje pierwsze wspomnienie, pierwsza zapamiętana chwila jest związana właśnie z tym ogrodem. Leżał na krańcu przedmieść, tam gdzie kończyły się już domy. Bawiłem się w nim jako dziecko, tam też zrobiono mi pierwsze zdjęcie — mały szkrab zrywający maliny. Ogród należał do nikogo, tak zawsze mówiono w moim domu, takiego zwrotu używano — "należeć do nikogo". Potem przychodziłem tam z chłopakami z sąsiedztwa — bawiliśmy się w Indian, a jeszcze później podglądaliśmy zza krzaków kochające się w gąszczu pary. Im byłem starszy, tym dalej odważałem się zapuścić w głąb ogrodu — poznawałem jego układ, a raczej domyślałem się go. Pod bezładną plątaniną żywych i uschniętych gałęzi bystre oko mogło dostrzec niewątpliwe regularności i zasady. Jako już niemal młodzieniec właśnie w głębi tego ogrodu płakałem z pierwszej wielkiej miłości. Tam też po raz pierwszy poczułem, czym stało się moje własne ciało. Pamiętam lepkie nasienie na palcach i później te palce wycierane starannie w świeżą zieloną trawę.

Rosły tam wszystkie owoce — grusze, jabłonie, śliwy a także rośliny egzotyczne, których nikt nie umiał nazwać. Prości ludzie opowiadali, że jest to park księcia, który niegdyś tu panował. Może nawet była to prawda — w głębi ogrodu miał znajdować się pałac widmo, który zarazem istnieje i nie istnieje, cień pałacu, ten, kto do niego wejdzie, będzie mógł żyć pośród wszystkich tych wspaniałości, którymi otoczył się stary władca, ale nigdy nie będzie mógł stamtąd wyjść. Książę czeka na tego, który dotrze do pałacu ze snu, wieczorami słychać echo jego kroków w pustych korytarzach. Takie to legendy opowiadano o tym dziwnym miejscu. Prawdą było, że wszyscy — czy to dzieci, czy dorośli — zapuszczali się tam z nieukrywanym lękiem. Im głębiej wchodziło się w ogród, tym dziksze stawały się zarośla i tym trudniej było odnaleźć drogę powrotną. W parku żyły przeróżne gatunki zwierząt: jeże, kuny, lisy, borsuki, a w samej głębi także — jak opowiadano — hodowane przez księcia wilki.

Moja rodzina wyjechała stamtąd bardzo dawno temu, dorosłem, zbudowałem sobie życie na swoją miarę, zwykłe, podobne do życia innych ludzi. Nie wróciły już do mnie takie chwile, jak te spędzone w ogrodzie, kiedy godzinami wsłuchiwałem się w szum wiatru w zaroślach albo gdy leżałem na plecach wpatrując się w przepływające obłoki. Wszystko zniknęło niemal bez śladu. Czasem tylko jakiś zapach w nieznanym miejscu wywoływał wspomnienie dzieciństwa i starego ogrodu. A teraz znowu jestem tutaj.

Przejeżdżałem tędy przypadkowo, musiałem się zatrzymać, sprawdzić, co jeszcze pozostało. Mojego domu oczywiście nie ma już od dawna — został zburzony niedługo po naszym wyjeździe, słyszałem o tym wiele razy. Wchodzę w ogród coraz głębiej. Jest zmierzch, zmierzch późnego letniego dnia. W powietrzu czuć już zapach jesieni, zapach ognisk palonych na łąkach. Nie zdążę wrócić przed nocą, wiem o tym, ale nie martwi mnie to, może to na mnie właśnie czeka stary książę w swoim pałacu z materii sennej. Jeśli uda mi się tam dojść, będę umiał także wrócić, jeśli nie, to nie ma to żadnego znaczenia, mogę tu zostać, mogę jutro obudzić się pośród tych drzew. Im głębiej wchodzę, tym bardziej dzikie i poplątane wydają się gałęzie starych drzew. I wreszcie jestem tu, w samym środku ogrodu, zapewne pielęgnowanego starannie przez wiele lat, może przez wiele wieków. Teraz rośnie tu dziki, nieprzebyty gąszcz — dotarłem więc do matecznika, z którego wzięły początek te niegdyś regularnie skomponowane alejki, im dalej stąd, tym bardziej regularne. To tutaj wszystko się zaczęło, całe to nieprzerwane parcie ku górze, w dół, we wszystkie strony. W blasku zimnego, śnieżnego księżyca widzę olbrzymią polanę — to tam, za tymi splątanymi drzewami miał stać pałac księcia, ale nawet w tak niewyraźnym świetle widać, że nie stał tam nigdy żaden pałac ani nawet żaden dom. Nie ma tu nic, tylko zalana światłem księżyca polana. Całkiem pusta. Ja też tam nie wejdę, nie spędzę tej nocy na polanie. Teraz odwrócę się, będę może przez pół nocy błądzić wśród krzaków, może wpadnę w jakiś dół, ale przed świtem dotrę do samochodu, który zostawiłem na drodze, i odjadę stąd, i nigdy tu więcej nie powrócę..

 

LUSTRO

Ona jest tu na pewno, czuję jej obecność, najczęściej wieczorami, kiedy wracam do domu, mam wrażenie, że czeka na mnie, może też być inaczej, to bardzo możliwe, wtedy kiedy ja wracam, ona przychodzi wraz ze mną, jakby była przy mnie przez cały czas, gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki, ale ukryta przed innymi ludźmi, przed ich oczami, ukazuje się dopiero tutaj, w moim pustym domu, czuję ją nie widząc, a to wrażenie jest silniejsze i pewniejsze od tego co widzę, czuję ją w przestrzeni, podobne doznanie daje węch, ulotny, wszędzie i nigdzie, jest gdzieś tutaj, bardziej może niż ja sam. Od kilku dni siedzę przed lustrem, stało się to moim głównym zajęciem, wiem już, gdzie ona jest, skąd to wrażenie nieustannej obecności, które nie znika nawet na zatłoczonej ulicy miasta, kiedy idę sam, a rozpływa się natychmiast, gdy jest ze mną ktoś inny, jest we mnie, w moich oczach, patrzy na mnie moimi oczami, widzi wszystko to, co widzę ja, ale chodzi jej o mnie, to mnie chce zobaczyć, także w twarzach tych innych, szuka tylko mnie, tak, jesteśmy nierozłączni, dlatego siedzę teraz przed lustrem, żeby pozwolić jej patrzeć na siebie, zastanawiam się, czy mnie kocha, i myślę, że tak, w przeciwnym razie po cóż poświęcałaby mi tyle uwagi, ja ze swej strony chcę się jej podobać, to oczywiste, patrzę w lustro usiłując przybrać jak najkorzystniejszą pozę, po to by skłonić ją do... do czego? może do wyjścia, do ukazania się, ale nie jest tak, jak uważałem przedtem, to raczej ona chce siebie zobaczyć, moimi oczami. Im więcej czasu spędzam przed lustrem, tym jest gorzej, zdarza się że cały dzień mija i ona nie pojawia się ani razu, tylko moje puste oczy, wpatrzone w oczy w lustrze, nie ma jej, odwróciła się, nie patrzy już na mnie, mógłbym teraz wstać i pójść gdzieś, do kogoś, może do jakiejś innej kobiety, która pozwoliłaby mi zapomnieć. Zrobiłem tak i wszystko zaczęło się od nowa, to jest nieskończona historia miłosna, kiedy ja odszedłem, ona mnie odnalazła, jeśli zaczynam jej szukać, gdy chcę ją zdobyć, tak jak zdobywa się inne, wtedy ona kryje się gdzieś, gdzie nie sięga mój wzrok, i tak trwa ta gra, i nic się nie rozwiązuje, choć zawsze jesteśmy tak blisko siebie. I to jest już koniec, już dosyć, leżę w wannie, w gorącej wodzie, która powoli i nieustannie zabarwia się na czerwono, kolor jest coraz ciemniejszy, coraz bardziej nasycony, na wprost moich oczu stoi lustro, skoro jest i nie chce albo nie może być tutaj, ze mną, to niech i mnie nie będzie, być może spotkamy się za tą granicą, można powiedzieć, że oboje przestaniemy istnieć, tak, to prawda, ale ja chcę uwolnić ją od swojej obecności, od moich oczu, które wciąż ją śledzą, wciąż jej szukają..

 

BIBLIOTEKARZ

Od wczesnego dzieciństwa pochłaniałem książki — nieprzeliczone masy książek wszelkiego rodzaju. Moi rówieśnicy urządzali dzikie gonitwy na wprost moich okien, a ja trwałem pogrążony w swoich lekturach. Wychodziłem z domu rzadko i niechętnie — do szkoły i z powrotem. Świat na zewnątrz ze swoją nielogicznością i chaosem napawał mnie obrzydzeniem. Ja wolałem królestwo słów, w którym podmiot, orzeczenie i określenia następowały po sobie w rytmicznej, ustalonej kolejności i wypływały z siebie z możliwą do określenia koniecznością. Później skończyłem kilka szkół związanych z moimi zainteresowaniami i poszedłem do pracy. W bibliotece oczywiście.

Była to główna biblioteka, położona w samym centrum miasta, przy głównej ulicy. Siedziałem tam od świtu do zmierzchu, a nieraz także w nocy, przekładając z miejsca na miejsce opasłe tomiska, stare zmurszałe woluminy i nowości, pachnące upojnie farbą drukarską. To było moje królestwo, moja świątynia. Czytałem teraz jeszcze więcej — nie miałem zbyt wiele pracy, życie nadal mnie nie interesowało, pochłaniałem więc jeszcze więcej słów — tony papieru, tysiące zapisanych kartek, zwojów i glinianych tabliczek. Poznawałem cały zapisany dorobek ludzkości — we wszystkich dziedzinach. Po kolei porzucałem je uznawszy, że niczego więcej się nie już dowiem. Od dzieciństwa najbardziej pasjonowała mnie historia, jej więc poświęciłem najwięcej uwagi, dopóki nie zrozumiałem, że w historii nic się właściwie nie wydarza, pomimo milionów dat i nazwisk. Te nieskończone dzieje wojen i rozejmów to nic innego jak zapis jednej godziny każdego życia, rozpisany na tysiące, miliony i miliardy głosów, a raczej krzyków. Później zainteresowałem się religią, filozofią i literaturą, ale z nich także zrezygnowałem. Nie mogłem już znaleźć wątku w tym wszystkim. Zapisany świat tylko na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie bardziej logicznego niż świat żywych ludzi.

Porzuciłem pracę w bibliotece, chociaż już wtedy wiedziałem, że kiedyś będę musiał do niej powrócić. Założyłem rodzinę, zająłem się zdobywaniem kapitału, podróżami po świecie i wróciłem do biblioteki dopiero po wielu, wielu latach. Teraz czytałem mniej, wybierając lektury starannie i w konkretnym celu. Obserwowałem też ludzi, którzy tu przychodzili — byli to przeważnie ludzie bardzo młodzi albo starcy. Kiedyś dotarłem do najbardziej zapadłego i zakurzonego kąta biblioteki — głęboko w podziemiach. Stały tam księgi zawierające całą ludzką wiedzę tajemną. Znowu opanował mnie dawny szał, przeczytałem je wszystkie i teraz dopiero mogłem powiedzieć, że poznałem już wszystko, co umysł ludzki zamknął w słowach od początku świata. Teraz mogłem przyznać się do tego, co podejrzewałem już od dawna, teraz byłem tego pewien. Wszystkie dziedziny wiedzy i sztuki powiedziały mi to samo, chociaż każda w inny sposób. Przez wszystkie te miliony tomów przewijała się jedna nić. Nie ukazywała się w słowach, ale przeświecała jakby spoza nich, spod ich powierzchni. Była jednak tak wyraźna, że nie sposób było się pomylić. Myśl zaczęta tysiące lat temu kończyła się w zupełnie innym miejscu, w języku o całkiem innej budowie. Na pytanie postawione wieki temu przez filozofa odpowiedzi udzielał biolog. Nie było tu żadnych granic. Słowa wskazywały na tę nić i takie było jedyne usprawiedliwienie istnienia tego gmachu. Język, ten najpełniejszy środek przekazu, był zarazem tworzywem najbardziej nietrwałym — gubił znaczenia już w przeciągu stu lat, toteż większość ksiąg zawierała dyskusje o znaczeniu słów.

Przeglądając kiedyś jakąś książkę, natknąłem się przypadkiem na pierwszy wzór, po nim pojawił się następny i tak zaczęła układać się krzyżówka. Czasem część hasła była zaszyfrowana w pierwszych literach słów na stronie, czasem szyfr był trudniejszy, na przykład należało wybrać słowo z co szóstej strony w książce, przy czym raz miało to być pierwsze słowo w trzeciej linijce od dołu, a raz ostatnie w jedenastej linii od góry. Potem trzeba było przepleść w odpowiedni sposób te odszukane słowa ze słowami z innej księgi, gdzie wzór był zupełnie innego rodzaju, nie oparty na zasadach liczbowych — chodziło na przykład o słowa, które zawierają w sobie grupę określonych liter i występują po słowach, będąc w zdaniach przydawkami. Było też tak, że w części rozwiązanego już szyfru znajdował się wzór dla dalszych poszukiwań, co znacznie ułatwiało pracę i sprawiało, że nie sposób było się od niej oderwać. Próbowałem odszukać wszystkie te zagubione okruchy, pozbierać je i odpowiednio ułożyć. Wyobrażałem sobie, że zakończeniem mojej pracy będzie jedno niekończące się zdanie, milionkrotnie złożone, ale zrozumiałe, dla kogoś zrozumiałe. Tkwiłem w bibliotece całymi dniami i nocami, traciłem już niemal wzrok, gdy spostrzegłem, że mozolna praca, którą wykonuję, wcale nie jest potrzebna. Mogłem przewidzieć dalszy bieg słów i zdań. Zacząłem pojmować gramatykę tego języka jak ktoś, kto mówi nim od dziecka i nie rozumiejąc reguł wyczuwa, co powiedziane jest właściwie, a co jest błędem. Klocki układały się teraz same, bez mojego udziału. Nawet gdy później próbowałem zapisać to wszystko, pamiętałem, że praca tego, który pisze, podobna jest raczej do odczytywania niż tworzenia szyfru — odczytywania tego, co chcą nam powiedzieć nasze własne słowa. Robię to właśnie teraz, ale po to, żeby zakończyć, żeby wyczerpać słowa, i może będzie tak, że pewnego dnia wyjdę stąd, z biblioteki, z samego centrum miasta i zacznę iść, mówiąc do siebie, powtarzając ten niekończący się ciąg odnalezionych słów jak katarynka, natchniony bełkot modlitewnych młynków, mijając te wszystkie stare budowle, pomniki, uliczki, kręte i ciemne zaułki drogami prowadzącymi daleko, aż na przedmieścia i jeszcze dalej, w puste, otwarte pola, tam gdzie się urywają, gdzie nie ma już nikogo, kto mógłby to zapisać, lub choćby opowiedzieć, poza pismo i poza mowę także, idąc wciąż tam, gdzie w końcu nie ma żadnego w końcu ani na początku, tylko puste, otwarte pola, bez żadnej granicy, żadnego kresu

 

PUSTY POKÓJ II

Już prawie od roku późnym wieczorem albo w nocy udawałem się na długi spacer. Wchodziłem w mrok tak, jakbym chciał w nim zniknąć, rozpłynąć się w ciemności. Przedmieścia, gdzie mieszkam od urodzenia, nigdy nie były i chyba nigdy nie będą naprawdę oświetlone. To już jest takie miejsce — do jego istoty należy niedostatek światła. Ludzie chodzą tu spać bardzo wcześnie, po zmroku prawie nikogo już się nie spotyka. Codziennie starałem się zmieniać trasy swoich spacerów, co parę dni powtarzały się one w kilku wariantach i kombinacjach tych wariantów.

Była jedna trasa, którą wybierałem bardzo rzadko — zawsze coś mnie powstrzymywało, gdy chciałem tam pójść: albo niespodziewana wizyta, albo zła pogoda, ale kiedy nie miałem wcale zamiaru tego robić, coś kierowało moje kroki w tamtą stronę. Przy starej, wybitej kamieniami drodze, w zaniedbanym ogrodzie stał dom, czy też raczej cała ta droga prowadziła właśnie do tego domu — dalej urywała się w polach. Dom leżał na niewielkim wzniesieniu — zwykły dom, jakich wiele w tych stronach. Trudno powiedzieć, czy był nowy, czy stary, nosił ślady wielokrotnej przebudowy. Ciekawe było w nim to, że ile razy tamtędy przechodziłem, nawet o najpóźniejszej porze, czasem już niemal przed świtem, w jednym z pokojów na poddaszu zawsze paliło się światło. Niby nic nadzwyczajnego — ktoś mógł przecież bać się ciemności, a może zostawiał światło po to, by ewentualny złodziej sądził, że w pokoju na górze stale ktoś czuwa — dom leżał na zupełnym odludziu. A może podobnie jak ja wolał noc od dnia i robił coś, co ja mógłbym robić, gdybym nie lubił włóczyć się przez całe noce po pustych drogach. Znajdowałem różne wyjaśnienia — ta sprawa najwyraźniej nie dawała mi spokoju.

Minął rok, przeszła wiosna, lato, deszczowa jesień, teraz była zima. Życie trwało nadal, ukryte pod niezwykłym, niespotykanym od kilkunastu lat śniegiem — tak wielkim, że pomiędzy domami trzeba było drążyć korytarze. Ja mimo to nie zaniechałem swoich spacerów. Pewnego wieczoru kilka dni po Nowym Roku wybrałem się w stronę tamtego domu. Moja ciekawość jeszcze się spotęgowała w tym czasie, kiedy wszystko znika, ukrywa się pod ziemią, a jednocześnie jest biało, i nawet nocą jest tak wiele światła, jakby to była odwrotna strona. Przez długi czas myślałem o tajemniczym domu, ale jakoś nie mogłem się zdobyć na zapytanie, kto tam mieszka.

Któregoś wieczoru w gęsto sypiącym śniegu wybrałem się tam znów. Kiedy byłem już blisko, jak zwykle odezwał się pies. Wielki, groźnie wyglądający bury wilczur, który był jedynym oprócz światła w pokoju dowodem na to, że ktoś tu jednak mieszka — albo przynajmniej bywa od czasu do czasu. Jedynym dowodem dla mnie — bo nigdy nie byłem w tym miejscu w dzień, tak jakbym celowo je omijał. Dla mnie ten dom istniał tylko nocą, w ciemności. Zapadając się po kolana w śniegu, powoli obszedłem budynek ze wszystkich stron. Przez cały czas towarzyszył mi jazgot ujadającego za ogrodzeniem psa. Padał śnieg, ale za zasłoną chmur widać było księżyc. Pomyślałem, że jeśli ktoś tam jest, to powinien mnie zauważyć na tle tej bieli, powinien też usłyszeć opętańcze szczekanie psa. Dotarłem do bramki z drugiej strony ogrodu — stąd nie było widać pokoju z wiecznie palącym się światłem. Pies na chwilę gdzieś zniknął, korzystając z tego pchnąłem bramkę — nie była zamknięta. Ułamałem mocny kij, a potem z trudem odsunąłem zasypane do połowy drzwiczki. Wszedłem, pies wyrósł przede mną bezszelestnie jak duch — jakby cały czas czekał w krzakach o dwa kroki ode mnie. Zasłoniłem się kijem, pies popatrzył wprost w moją twarz, cicho zaskomlił i położył się na śniegu. Zdaje się, że stawał się przyjacielem każdego, kto odważył się wejść do środka — skoro wszedł, to znaczy, że miał do tego prawo. Odrzuciłem kij, szedłem teraz wydeptaną przez psa ścieżką aż do szerokich schodów z drugiej strony — budynek wydawał się o wiele większy, gdy stałem o parę metrów od niego. Wchodząc na oblodzone schody pośliznąłem się i upadłem, poczułem przeszywający ból w kostce. Po chwili ostrożnie się podniosłem. Teraz nic już nie mogło mnie powstrzymać. Pies towarzyszył mi przez cały czas, o pół kroku za mną, jakby znał mnie od zawsze. Nigdzie nie zauważyłem ludzkich śladów, ale w końcu przez cały wieczór padał śnieg. Stojąc przed drzwiami po omacku szukałem dzwonka, po chwili jednak opuściłem rękę — jeśli tam był, mógłby się ukryć, nie otworzyć. Spojrzałem w górę, w oknie jak zawsze paliło się światło. Nacisnąłem klamkę — było otwarte. Wszedłem do korytarza, spod drzwi na górze sączyła się smuga światła, prowadziły tam wąskie, strome schody. Z wysiłkiem zacząłem wdrapywać się na nie. Ból w kostce był coraz bardziej dotkliwy. W końcu doczołgałem się do drzwi niemal na kolanach i pchnąłem je.

Pusty pokój. Zupełnie pusty, żadnych rzeczy świadczących o czyjejś obecności. Na środku stół, pod ścianą otwarta szafa, bez żadnych ubrań, przy oknie jedno krzesło — jakby ktoś obserwował stąd to, co działo się na dole. Nigdzie ani śladu kurzu. U sufitu zwykła goła żarówka. Podszedłem do okna, spojrzałem w dół. Odkąd wszedłem do ogrodu, ani przez chwilę nie odczuwałem strachu. Śnieg powoli przestawał padać, okno wychodziło na wschód — musiało minąć dużo czasu, bo widać już tam było nikłe światło. Tak, jest tam, stoi patrząc w górę, może obejdzie dom z drugiej strony, może wejdzie aż tutaj, wtedy mnie już nie będzie, patrzy przez cały czas, nic innego nie może zrobić, zaraz odwróci się i odejdzie. Odsunąłem się od okna, zgasiłem światło i wyszedłem z domu — śnieg zdążył już zasypać moje ślady. Pies odprowadził mnie do samej furtki; jeszcze z daleka słyszałem jego skomlenie..

 

GRA W KOŚCI

Stale wymyślaliśmy nowe gry, nie chcąc dopuścić, by nasze spotkania zmieniły się w raz na zawsze ustalony rytuał. Poddawaliśmy się działaniu losu, ufając w to, że przypadek zawsze jest zaskakujący i nieprzewidziany. Nasza najdoskonalsza gra opierała się na specyficznym wykorzystaniu kostki do gry — należało znaleźć jakiś punkt, od którego gra miała się rozpocząć — można było go wybrać za pomocą losowania, posługując się planem miasta, albo rozpocząć drogę od środka rynku. Potem dwa razy rzucaliśmy kostką, żeby określić liczbę przecznic, które należało przejść. Liczba musiała być dwucyfrowa — bo było nas dwoje. Największą możliwą liczbą było 66 — gdyby wylosowały się dwie szóstki, a najmniejszą 11.

Na każdym rozwidleniu dróg stawaliśmy i rozpoczynając od pierwszej w prawo ulicy w stosunku do tej, którą przyszliśmy (nigdy nie liczyliśmy ponownie drogi już przebytej). Oznaczaliśmy cyframi ulice na skrzyżowaniu, potem rzucaliśmy kostką i ruszaliśmy drogą, która została wskazana — jeśli dróg było np. trzy, a wylosowana została piątka, to powtarzaliśmy losowanie, dopóki nie pojawiła się jedynka, dwójka lub trójka.

Na początku naszej znajomości zdarzało się nam rozpocząć grę na przykład w południe i idąc tak przed siebie, rzucając kostką na każdym skrzyżowaniu, wieczorem docieraliśmy do jakiegoś miejsca na odległych peryferiach, którego ani ona, ani ja nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Czasem zdarzało się nam dojść nawet tam, gdzie kończyło się miasto — na sam skraj pól. Tak to trwało przez jakiś czas, wreszcie jednak — któregoś dnia zauważyliśmy to oboje, ale żadne nie miało odwagi powiedzieć tego na głos sądząc, że drugie niczego nie widzi — trafiliśmy po raz trzeci z rzędu w to samo miejsce. Było tak, jakbyśmy nie mogli wydostać się z jakiegoś zaklętego kręgu, w którym wciąż musieliśmy się poruszać, nie mogąc przerwać gry. Odtąd zdarzało się to coraz częściej — nasze drogi powtarzały się co drugi czy co piąty raz, ale niezależnie od możliwej zapewne do obliczenia częstotliwości, czuliśmy oboje, że kostka nie jest już w stanie wyprowadzić nas z tego brudnego miasta, tak jak bywało to dawniej. Nasze trasy powtarzały się w kilku nieodmiennych wariantach, ewentualnie następowały kombinacje tych wariantów — wszystko zawsze tak samo oczywiste, do przewidzenia, z jakimiś małymi niespodziankami — te się również zawsze zdarzały. Potem przestaliśmy się spotykać. Ja teraz gram w tę grę z kimś innym, ona zapewne także, a może nie — może już nie gra, chodząc dalej swoimi starymi drogami, każdy ruch znając na pamięć. To już jest taka gra — gra w kości — zawsze, za każdym razem, za każdym rzutem, jakieś stare zmurszałe szkielety, pozostawione kiedyś na tej drodze.

 

UCIECZKA

Ja i mój brat zawsze kochaliśmy książki przygodowe, w których na odważnych podróżników czyhały dzikie zwierzęta i źli czarownicy, zaczajeni w głębi dżungli. Marzyliśmy, że odkryjemy jakiś nowy ląd albo przynajmniej nieznany gatunek zwierzęcia. Pod wpływem takich książek wymyślaliśmy wciąż inne — zawsze nowe gry i zabawy. Tak upłynęło nasze dzieciństwo, ale potem wszystko zaczęło się zmieniać. Od jakiegoś czasu w naszym domu nie sposób już było wytrzymać. Czuliśmy się niemal dorośli, a traktowano nas wciąż jak małe dzieci — zazdrościliśmy swobody innym chłopcom. Bez żadnego powodu każdego dnia dochodziło do nowych kłótni, które nieraz kończyły się zamykaniem w pokoju, a nawet biciem. Wreszcie podjęliśmy decyzję o ucieczce z domu. Problemem było tylko, dokąd i w jaki sposób uciec — nie mieliśmy żadnych własnych pieniędzy ani znajomych w innych miejscach. Kiedyś rozważając różne możliwości wpadłem na pewien pomysł, który wydał mi się tak niedorzeczny, że nie śmiałem nawet powiedzieć o nim bratu. W końcu jednak to zrobiłem — rzuciłem go niby żartem, ale brat zerwał się na równe nogi i powiedział, że od następnego dnia powinniśmy rozpocząć przygotowania do ucieczki..

Najpierw znaleźliśmy odpowiednie miejsce na ziemiankę — w lesie, który, jak nam mówiono, był kiedyś pięknym ogrodem-parkiem, o dwa kilometry od naszego domu. W gęstych zaroślach zaczęliśmy kopać jamę, starannie zakrywając miejsce gałęziami. Potem zabraliśmy się do urządzania wnętrza, wykonywania niezbędnych sprzętów i gromadzenia zapasów żywności. Po kryjomu wynosiliśmy z domu to, co można było przechować przez dłuższy czas. Dzięki naszym podróżniczym lekturom wiedzieliśmy, w co powinniśmy się zaopatrzyć. Kiedy skończyliśmy przygotowywanie ziemianki, zaczęły się już wakacje, ale my dowiedzieliśmy się, że nigdzie nie pojedziemy — za karę oczywiście.

Tego było już za wiele — któregoś wieczoru, korzystając z wizyty przyjaciół rodziców wymknęliśmy się przez okno. Tej nocy spaliśmy w naszej kryjówce. Nie było tam zbyt ciepło, ale mieliśmy koce i inne potrzebne rzeczy. Żywności zgromadziliśmy na około dwa tygodnie. Odtąd wszystko w naszym trybie życia uległo zmianie. Spaliśmy w dzień, by nikt nie mógł nas zobaczyć, nocą wychodziliśmy na długie spacery, a potem do rana czytaliśmy zabrane z domu książki — nasze ulubione, stare książki. Światło mieliśmy tutaj marne — jakaś znaleziona na strychu lampa naftowa i kilkanaście świec. Musieliśmy je oszczędzać i robiliśmy to do dnia, gdy odkryliśmy, że na miejscowym cmentarzu zawsze jest pod dostatkiem świec i zniczy. Niestety wzięliśmy za mało książek. Wpadliśmy więc na pomysł czytania na głos — kiedy jeden czytał, drugi słuchał — to pozwalało znacznie przedłużyć czas czytania.

Najciekawsze jednak ze wszystkiego były nasze nocne spacery. Nie baliśmy się, że ktoś nas zauważy — ludzie na naszym przedmieściu bardzo wcześnie kładli się spać. Było wprawdzie możliwe, że zobaczy nas któryś z miejscowych pijaczków, ale byliśmy pewni, że i tak nikt by mu nie uwierzył. Uliczki były tu oświetlone bardzo słabo — mogliśmy bez przeszkód przechadzać się po nich, wchodziliśmy nawet do ogrodów podkradać owoce. Zaglądaliśmy w okna domów — całkiem ciemne albo takie, w których płonęły małe nocne lampki. Podczas upałów niektóre okna były otwarte, mogliśmy więc nie tylko podglądać, ale i podsłuchiwać nocne życie mieszkańców przedmieść. Na samym krańcu miejscowości odkryliśmy dom, w którym światło w jednym z okien nigdy nie gasło. Czasami podchodziliśmy też pod nasz dom — tam nieraz także długo w noc palono światło, słychać było rozmowy i jakieś krzyki. Przemierzaliśmy te same, znane nam od dzieciństwa drogi i ścieżki, co krok napotykając rzeczy i miejsca zadziwiające, które dopiero w mroku albo w nikłym świetle ukazywały swoją istotę. Tak wiele było niesamowitych miejsc na naszym przedmieściu — stary cmentarz z rozpadającą się kaplicą, zrujnowany dwór otoczony parkiem, w którym większość drzew stanowiły spalone, sterczące, wzajemnie podtrzymujące się kikuty — mieszkał tam podobno stary, szalony człowiek, jak mówiono, potomek znakomitego niegdyś rodu. Był też masowy grób, w którym, jak głosił napis, w ubiegłym wieku pochowano niemal całą wieś — wszyscy umarli na cholerę. Było tak, jakbyśmy docierali do korzeni naszego bycia tutaj, wewnątrz tego wszystkiego, co znaliśmy tak powierzchownie — bo przecież widzieliśmy wcześniej te miejsca, znaliśmy je doskonale. Nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień tygodnia ani która godzina, nie mieliśmy kalendarza ani zegarka, ale zamiast tego objawił się nam inny rytm — przebudzenie, jedzenie, spacer, potem powrót, znowu jedzenie, czytanie do rana i sen. Któregoś dnia zauważyliśmy syna sąsiada i jego siostrę, oddających się gwałtownej miłości na leśnej polanie, niedaleko naszej kryjówki — wszystko okazywało się nie tak jasne i proste, jak nam to mówiono w domu, w szkole i w kościele. Tak trwało nasze życie aż do wyczerpania się zapasów żywności — pełne niespodzianek i nagłych objawień..

Którejś nocy wróciliśmy — weszliśmy przez otwarte okna naszego pokoju tak cicho i niepostrzeżenie, jak wyszliśmy. Położyliśmy się w naszych łóżkach i zasnęliśmy — znaleziono nas dopiero następnego dnia. Było tak, jakbyśmy wracali z miejsca, które nie leży gdzieś daleko, ale raczej bardzo głęboko, i oni od razu to wyczuli. Wiele zmieniło się w naszym domu, ale i w nas też wiele się zmieniło. Ani ja, ani mój brat nie czytaliśmy już więcej książek o podróżach w inne czasy i w inne miejsca.

Nikt nigdy nie dowiedział się o naszej kryjówce. W jakiś czas po powrocie poszliśmy tam znowu. Jama zawaliła się, ziemia wróciła na swoje miejsce, wszystko zarosło zielskiem i chwastami. Zostały tam nasze książki — wracając zapomnieliśmy je zabrać.

 

SAMOTNY WIECZÓR

Jest późny wieczór. Jak zwykle po powrocie snuję się po tym pustym domu, z papierosem w zębach,, ze szklanką w ręce. Alkohol powoli drąży moje zmysły. Radio znowu opowiada te same historie, nie sposób już tego wytrzymać. Zmieniam stację, słucham innego języka, przez chwilę jestem kimś innym, w innym miejscu. Zapalam świecę, w pokoju unosi się zapach wosku i siedzę tak zupełnie sam nie czekając na nikogo. Podchodzę do telefonu i odkładam słuchawkę. Ten dom zwykle tak pełen gości jest teraz cichy i spokojny. Nagie drzewa kolebią się na wietrze, podchodzę do okna, by na nie popatrzeć. Tak, jest jeszcze daleko do rana, bardzo daleko. Nie mam w głowie żadnych słów — całej tej graciarni — ani planów, ani wspomnień, tak sobie tylko stoję i patrzę przez okno.

Potem wychodzę do kuchni, znów robię drinka — przyjemny cierpki smak. Zegar na ścianie odmierza czas. Nie ma jutra, słowa rodzą się nagle i umierają, po chwili powracają, powtarzają się, nic nie rozumiem, nie chcę nic rozumieć, nie rozumiałem, nie będę rozumiał, nie. Podchodzę do okna. Teraz samochód ze zgaszonym światłami powoli wsącza się w naszą ulicę. Zapalam papierosa, patrzę i słucham — po prostu samotny wieczór. Z wozu wysiada jakaś postać, zbliża się do moich drzwi, naciska dzwonek i czeka przez chwilę, potem naciska klamkę i wchodzi do środka. Nigdy nie zamykam drzwi. Stoi teraz naprzeciw mnie. W blasku świecy zaczynam rozpoznawać — oczy, nos i włosy, takie same. A więc przyszedłem do siebie w odwiedziny. W środku nocy, znów ten sam rytuał. Ale historia rozwija się, powtarza i rozwija zarazem.

Siadamy naprzeciw siebie, patrzymy w ten sam punkt — w odblask świecy na oparciu krzesła. Potem on podchodzi do okna, staje przed nim, odwraca się i podnosi rękę. Trzyma w niej ciemny, lśniący przedmiot. Pada strzał, jeden, drugi. Cisza. Trup niezdarnie zsuwa się z krzesła. Wynoszę go, pakuję do samochodu. Odjeżdżam i wracam po godzinie. Siadam, słucham radia, robię sobie drinka, patrzę na drzewa za oknem. I znowu jeden dzień...

 

MIEJSCE

To nie jest miejsce właściwe, zawsze tak uważałem — gdziekolwiek bym się znajdował. Tego dnia także — chodziłem z kąta w kąt zniecierpliwiony i zły. Wreszcie wyszedłem z domu — był jesienny wieczór, snułem się po ulicach, nie zmierzając donikąd, nie chcąc nigdzie dojść — raczej już czekając, żeby coś stanęło na mojej drodze. Mogłem pójść gdziekolwiek — nie miało to żadnego znaczenia. Po godzinie takiego wałęsania się stanąłem przed kinem — byłem tam wiele razy, teraz jednak nie mogłem sobie przypomnieć żadnego oglądanego tu filmu. Spojrzałem na zegarek — było parę minut po ósmej, przed chwilą zaczął się wieczorny seans. Wszedłem do hallu i kupiłem bilet. W sali było całkiem ciemno, przez dłuższy czas stałem oszołomiony ciemnością, nigdy nie lubiłem tej chwili, czułem się jak nowonarodzone dziecko — podobnie jak ono miałem ochotę drzeć się wniebogłosy. Byłem przekonany, że wszyscy ci ludzie, te wszystkie rzędy głów na tle oślepiającego światła są odwrócone w moją stronę i zamiast na ekran patrzą na mnie. Ich oczy były już doskonale zadomowione w ciemności. Było za późno, żeby szukać swojego miejsca, nie chciałem się przedzierać, przepraszać i słuchać syczenia nadepniętych. Zresztą jakie to ma znaczenie, gdzie będę siedział. Kiedy zacząłem już coś dostrzegać, ruszyłem ku najniższym rzędom — zawsze lubiłem tam siedzieć, na wprost ekranu, było wtedy tak, jakby film rozgrywał się w mojej głowie, albo jakby moje oczy były projektorem, rzutującym na ekran te nieustannie ruszające się postaci.

Usiadłem w całkiem pustym rzędzie, a po chwili wstałem i przesunąłem się o kilka miejsc w prawo — byłem teraz niemal w samym środku i nie było nikogo przede mną. Zapadłem się w wielki, wygodny fotel i patrzyłem nieruchomo na ekran. Nie znałem nawet tytułu tego filmu — była to jakaś historia miłosna, jakich dziesiątki już oglądałem lub czytałem. Nie żałowałem, gdy się skończyła, jak zwykle głupio i nieprawdopodobnie. Zapłonęły światła, a ja dalej siedziałem na swoim miejscu czekając, aż wszyscy wyjdą — zawsze tak robiłem, nie cierpiałem tego tłoczenia się przy wyjściu, które w tym kinie było także wejściem. W ręce ściskałem zwinięty w maleńki rulonik bilet, spojrzałem na numer miejsca, dodałem wszystkie cyfry, rząd czwarty, miejsce szesnaste, cztery plus jeden plus sześć, jedenaście, jeden plus jeden dwa. Uwielbiałem takie zabawy — dodawanie, porównywanie, jądra liczb, wróżenie z numerów miejsc, autobusów, telefonów, działania na liczbach nie opisane w żadnym podręczniku — magiczna matematyka. Upuściłem bilet na podłogę i podniosłem się. Ostatni widzowie opuszczali już salę, nie chciałem, by mnie posądzono, że zamierzam zostać na następny seans. Wstając rzuciłem okiem na fotel, na którym siedziałem. Była na nim metalowa tabliczka z numerem szesnaście, spojrzałem z zaciekawieniem na salę, rząd był czwarty od dołu. Podniosłem bilet z podłogi — tak, 416, wychodząc sprawdziłem jeszcze, czy przypadkiem w tym kinie nie liczy się rzędów od góry. Ale nie, nie było najmniejszej wątpliwości — przez cały seans siedziałem na właściwym miejscu, na miejscu, które zostało mi przeznaczone, gdy tutaj przyszedłem, które sam sobie wyznaczyłem, przychodząc tutaj. Idealnie wyznaczone współrzędne — punkt na osi iksów i igreków.

Kiedy wyszedłem na pustą o tej porze ulicę, poczułem nagły dreszcz — było już bardzo zimno, koniec jesieni, latarnie płonęły jaskrawym, ostrym światłem. Powoli, ostrożnie stawiając kroki, uważając, by się nie pośliznąć na zamarzniętych kałużach, doszedłem do przystanku autobusowego. Obrazy i słowa, które w kinie wydawały mi się nic nie znaczącym bełkotem, z wolna układały się, mieszały ze słowami i obrazami z innych historii, które skądś znałem albo które sam przeżyłem, i wszystko to stapiało się w całość, którą rządziło coś głębszego niż zwykła logika. Mimo to konstrukcja wydawała się tak doskonała, że choćby w przenośni musiałem ją nazwać logiczną. Zobaczyłem w jednej chwili cały łańcuch podskórnych, ukrytych pod powierzchnią związków. Powtórzyłem tamte słowa — magiczna matematyka, matematyka życia, magiczna matematyka. Powtarzałem je jak zaklęcie, kiedy jakiś autobus, którego numeru nawet nie zauważyłem, zabrał mnie z przystanku i powiózł w kierunku, którego nie znałem, ale o którym nie wątpiłem, że będzie właściwy, że będzie wynikał w pełni z tego wszystkiego, co działo się przedtem... i potem?

 

POSŁANIEC

Wracałem do domu po całym dniu spędzonym bez żadnego pożytku — ot jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna kartka zerwana z kalendarza. Czekałem na coś, co miało przyjść za kilka dni, może za tydzień, czekałem i zabijałem czas, chodząc tu i tam, udając, że mam coś ważnego do załatwienia, że gdzieś się śpieszę. Było późno — pora, kiedy trzeba już wracać do domu. Pora, kiedy zaczynało się życie nocne, w którym nie brałem udziału już od bardzo dawna. W tramwaju jechało kilku zmęczonych robotników, para zakochanych tuliła się do siebie w kąciku, nuda wieczorna, wiosna. Nie mogłem patrzeć przez okno, do szału doprowadzał mnie widok, który znałem tak doskonale, wszystko mnie dziś denerwowało. Czekałem na coś, żyłem w niecierpliwym oczekiwaniu i w niepewności — to sprawiało, że czułem się zupełnie rozbity. Mój wzrok błądził bez celu po całym pojeździe. Wreszcie obrzydliwy odgłos tramwaju hamującego na żelaznych szynach wyrwał mnie z odrętwienia. To już tutaj — za chwilę tramwaj skręci w prawo, trzeba będzie wysiąść i pójść na przystanek podmiejskiego autobusu.

Wstałem, podszedłem do drzwi i wtedy mój wzrok napotkał małą papierową torebkę leżącą na podłodze. Spojrzałem na nielicznych pasażerów — wydawało się, że nie mogła należeć do nikogo z nich, leżała zaraz koło wyjścia — jakby upuścił ją ktoś, kto wysiadał z tramwaju. Schyliłem się, żeby ją podnieść, ale w tym momencie tramwaj zatrzymał się gwałtownie, a ja uderzyłem głową o poręcz. Tego było już za wiele — musiałem się dowiedzieć, co jest w środku. Za drugim razem udało mi się, ale wejście było już otwarte i ledwo zdążyłem wysiąść. Drzwi omal nie przytrzasnęły mi płaszcza. Przez dłuższą chwilę stałem na przystanku cały rozdygotany — od dzieciństwa panicznie boję się tramwajów. Siedząc w autobusie rozpakowałem torebkę. Były w niej maleńkie karteczki, około stu gęsto zadrukowanych karteczek, reklama jakiegoś klubu tańca towarzyskiego. Ktoś musiał zgubić to w tramwaju — goniec czy ktoś taki. Już miałem wyrzucić torebkę przez okno, kiedy przyszło mi do głowy, że skoro to ja ją znalazłem, skoro tak się stało, że torebka dostała się w moje ręce, to może powinienem podjąć tę pracę za niego.

I od następnego dnia przez kilka wiosennych wieczorów jeździłem po całym mieście i w najbardziej uczęszczanych miejscach przypinałem te karteczki — tak małe i niepozorne, że mógł je zauważyć tylko ktoś bardzo uważny albo bardzo znudzony. Przypinałem je głównie na przystankach — w miejscach oczekiwania; kiedy się czeka, uwaga staje się wyostrzona, zwracamy wtedy wzrok ku rzeczom pozornie bez żadnego znaczenia. Nigdy nie trafiłem do tego klubu, dziś nie pamiętam już nawet jego adresu. Nie wiem też, oczywiście, czy dzięki mnie trafiła tam chociaż jedna osoba, ale zrobiłem tyle, ile mogłem. Wszystko, co można było zrobić na moim miejscu.

 

KATAKUMBY

Było to całkiem nowe podmiejskie osiedle — ostatnia inwestycja budowlana w naszym mieście. Wiele domów stało jeszcze pustych, ludzie interesu zdobywali teren, budowano sklepy i zakłady usługowe. Osiedle było bogate, można to było dostrzec na pierwszy rzut oka, zwłaszcza zbliżając się od strony miasta — po drodze widać było zrujnowaną fabrykę z ubiegłego wieku, a potem potwornie brudny, zaśmiecony las, kilka starych ruder i wreszcie nasze osiedle. Domy w odpowiedniej odległości, wszystko jasne, czyste i schludne, na szerokich podjazdach lśniące limuzyny, piękne kobiety opalające się nad basenami. Mieszkańcami byli prawnicy, lekarze, naukowcy, finansjera, żadnej biedoty, nic starego i brzydkiego, nawet inwalidzi poruszali się tu na elektrycznych, bezszmerowych wózkach. Przez pierwszy rok istnienia osiedla sąsiedzi poznawali się wzajemnie, wprowadzali się wciąż nowi mieszkańcy, pojawiały się pierwsze grupy przyjaciół zbierające się wieczorami, by grać w karty albo wspólnie oglądać filmy. Były związki miłosne powoli zmierzające do małżeństwa, były też pierwsze zdrady.

Pewnego dnia wydarzyła się rzecz, która zmieniła całkowicie życie mieszkańców tego nowego, luksusowego osiedla. Ktoś, kogo zresztą nieźle znałem, pracując w piwnicy oparł się mocno plecami o ścianę i o dziwo — ściana ustąpiła. Mój znajomy znalazł się we wnętrzu jakiegoś pomieszczenia. Początkowo sądził, że jest to następna piwnica, ale po chwili uświadomił sobie, że sąsiedni dom jest oddalony o dobrych parę metrów. Co było jeszcze ciekawsze, z pomieszczenia, w którym się znalazł, wychodził korytarz prowadzący gdzieś dalej. Mężczyzna wrócił na górę i opowiedział o dziwnym zdarzeniu kilku bliskim znajomym, wśród których byłem i ja. Następnego dnia w kilka osób zeszliśmy do piwnicy. Byliśmy wyposażeni w sprzęt godny speleologów. Przez parę godzin wędrowaliśmy podziemnymi korytarzami, znacząc drogę plamami farby. Potem wyszliśmy na powierzchnię z gotowym szkicem sytuacyjnym.

Od tego dnia na osiedlu wszystko się zmieniło. Okazało się, że z każdego domu można zrobić przejście do podziemi, a lochy ciągną się nie tylko pomiędzy piwnicami, ale i głębiej, pod nimi. Pojawiło się co niemiara koncepcji na temat pochodzenia i przeznaczenia korytarzy. Byli oczywiście tacy, którzy natychmiast się wyprowadzili, ale ich domy od ręki wykupywali inni — mnóstwo było chętnych, by mieszkać w tak osobliwym miejscu. Władze nie zajęły żadnego stanowiska, a przedstawiciele firmy, która wybudowała osiedle, po wysłaniu na miejsce komisji stwierdzili, że takie przedłużenie piwnic nikomu nie może zaszkodzić i nie zagraża bezpieczeństwu. Czynniki oficjalne w końcu w ogóle przestały się zajmować tą sprawą, natomiast w prasie zaczęły się pojawiać wyssane z palca sensacje i pogłoski. Dla nas jednak — mieszkańców osiedla — nie miało to większego znaczenia. Nasze życie powoli i niepostrzeżenie zaczynało się przenosić do podziemi, spędzano tam coraz więcej czasu pod pozorem badania tajemniczych pomieszczeń. Przyjaciele spotykali się w korytarzach, by wypić wieczornego drinka i porozmawiać. Działo się to najczęściej w lochach położonych niedaleko własnych piwnic, ale byli i tacy, którzy zapuszczali się dalej — na przykład potajemni kochankowie. W podziemiach używano światła świec albo pochodni, co jeszcze potęgowało osobliwy nastrój. Nikt nie wiedział, gdzie kończą się korytarze, które wciąż się otwierały, nie zamykając się nigdzie. Nigdy nie można było być pewnym, w którym miejscu wyjdzie się na powierzchnię i do czyjego domu trafi. Właściciele posesji robili specjalne zabezpieczenia i blokady drzwi do piwnic — teraz bowiem złodziej mógł się dostać do domu nie tylko z zewnątrz. Byli tacy, którzy twierdzili, że istnieje coś w rodzaju centrum tego systemu korytarzy, jedna szersza przestrzeń, pusta i okrągła. Podobno bardzo trudno było tam dotrzeć — mnie nie udało się to nigdy. Ci, którzy twierdzili, że bywali tam często, nie mogli odnaleźć tego miejsca. Jak mówiono, istniała niewielka grupka najbardziej wytrwałych, którzy nocą spotykali się w owej sali. Ich spotkania otoczone były szczególną tajemnicą. Atmosfera wzajemnej podejrzliwości powoli zaczęła zatruwać życie przykładnych dotychczas sąsiadów. Niektórzy twierdzili, że grupa oddaje się w podziemiach jakimś sekretnym obrzędom, nieznana była jednak nikomu ich treść i ewentualny związek z tym, co wydarzyło się później. Ci, którzy bardzo chcieli uczestniczyć w domniemanych obrzędach, twierdzili, że schodząc w dół zastają salę zamkniętą — co wydawało się o tyle dziwne, że nigdzie indziej w korytarzach nie było żadnych drzwi, które można by zamknąć. Powodowało to ich wściekłość, twierdzili, że tamci ukrywają przed nimi jakieś wielkie sekrety — a co było najzabawniejsze, to nikt tak naprawdę nie wiedział, kto należy do owej kasty wtajemniczonych. Taka sytuacja trwała przez prawie rok.

I wreszcie pewnej nocy zdarzył się kataklizm. Nastąpiło tąpnięcie i wiele domów w różnych punktach osiedla zniknęło z powierzchni ziemi. Zginęło wielu mieszkańców, część ciał odnaleziono, resztę ofiar uznano za zaginione. Co ciekawe, większość odnalezionych zdawała się błądzić po labiryncie korytarzy — znaleziono przy nich świece i latarki. Reszta, jak przypuszczano, powinna się znajdować w zamkniętej sali — tak twierdzili dwaj mężczyźni, których udało się uratować. Kłopot w tym, że pomimo intensywnych poszukiwań, podczas których przekopano cały teren osiedla, niczego podobnego nie odnaleziono. Korytarze biegnące we wszystkie strony przecinały się zawsze pod kątem prostym — bez żadnego środka, żadnej pustej przestrzeni.

 

SZARADZISTA

Od dzieciństwa moim ulubionym zajęciem było rozwiązywanie zagadek, krzyżówek i rebusów. Zaczynałem od pism dla dzieci i młodzieży, ale moja niezwykła pasja i dociekliwość szybko skierowała się ku poważniejszym zadaniom. Moi rówieśnicy grali w piłkę na podwórku, wybijali szyby i łazili po drzewach, a później uganiali się za dziewczynami w kolorowych spódniczkach. Ja nie. Ja siedziałem w swoim pokoiku i wytrwale pracowałem. Efekty nie kazały długo na siebie czekać. W bardzo młodym wieku zdobyłem główną nagrodę w konkursie pewnego pisma młodzieżowego. Dalej poszło już łatwo. Nagroda za nagrodą — ze wszystkich pism drukujących gry i zabawy umysłowe. Mój intelekt wyostrzył się wprost nieprawdopodobnie, gdy tylko usłyszałem czy zobaczyłem jakieś słowo lub określenie, obojętne gdzie — w rozmowie, w gazecie, w telewizji czy na ulicy, natychmiast wyruszałem na poszukiwanie synonimu, analogii czy anagramu. To w niedługim czasie sprawiło, że nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Owszem, mówiono o mnie, że jestem zdolny i posiadam wielką wiedzę, ale kto chciałby przebywać z chodzącą encyklopedią? Nie miałem więc znajomych, a to z kolei powodowało, że coraz bardziej pogrążałem się w moim świecie papierowych tajemnic. Z czasem to zajęcie stało się moim głównym źródłem utrzymania. Moje potrzeby były zresztą skromne — potrzebowałem tyle, żeby przeżyć i mieć pieniądze na pisma drukujące krzyżówki, więc jakaś nagroda raz na pewien czas w zupełności mi wystarczała. Razem z nagrodami pieniężnymi często otrzymywałem także książki — przeważnie różne leksykony, kompendia i słowniki — to były wprost nieocenione źródła wiadomości ze wszystkich dziedzin. Ta maszyna napędzała teraz sama siebie.

Myślę, że na mojej karierze zaważyła opinia babki, która twierdziła, że dzięki rozwiązywaniu krzyżówek intelekt nie starzeje się, jest zawsze świeży i giętki. Poza tym to takie podniecające — jestem przecież w końcu kimś w rodzaju detektywa. Niedawno zdobyłem główną nagrodę w superkonkursie z okazji setnej rocznicy powstania związku szaradzistów, którego jestem zresztą od pewnego czasu honorowym prezesem. Otrzymałem nagrodę pieniężną, która zapewni mi utrzymanie do końca moich dni — tak sądzę, nie zostało mi już wiele czasu i nie ma już nic, co mógłbym osiągnąć. Chciałbym tylko, żeby po mojej śmierci wydano w formie jakiegoś albumu moje dzieła zebrane — wszystkie szarady, rebusy i krzyżówki, które rozwiązałem..

Wraz z pieniędzmi otrzymałem także książkę — piękny, gruby tom we wspaniałej oprawie. Pomyślałem sobie, że będzie to prawdziwa ozdoba mojej biblioteki, w środku na pewno jest mnóstwo mądrych słów, które można zastąpić innymi słowami i opisać na tysiące sposobów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że książka jest w środku zupełnie pusta, bez jednego słowa — to był raczej zeszyt niż książka! Nie było nawet żadnej informacji, kto jest autorem, to znaczy — kto to wymyślił! "To skandal" — wrzasnąłem purpurowy z gniewu. Już miałem wrzucić tomisko do ognia, kiedy uświadomiłem sobie, że mnie, honorowemu prezesowi związku szaradzistów, tenże związek w nagrodę za rozwiązanie krzyżówki stulecia nie mógłby ofiarować czegoś, co samo nie byłoby szaradą. Nie mogło być innego wyjaśnienia. Lata doświadczeń nauczyły mnie, że jeśli gdzieś pojawia się jakieś słowo, to aby spotkać się z innym słowem, a potem z jeszcze innym i aby w ten sposób powstało hasło. Podobnie jest z rysunkami w rebusach. Wszystko coś znaczy — tak już jest — znaczenie jest wcześniejsze, bardziej pierwotne zarówno od tego, kto układa krzyżówkę, jak i od tego, kto ją rozwiązuje.

Dlatego nie wyrzuciłem tej dziwnej książki. Nauczyłem się już, że nie należy lekceważyć żadnej wskazówki — przecież tak często szukając rozwiązania hasła znajdowałem następne pytanie, albo odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie postawiono. Nie ma żadnych reguł w tej grze. Dlatego siedzę teraz przy swoim biurku, tak jak siedziałem dawniej, ale nie rozwiązuję już żadnych krzyżówek ani rebusów, lecz tylko wpatruję się w te czyste, białe kartki, oglądam je uważnie, chociaż wiem, że jeżeli nawet coś jest na nich napisane, to atramentem tak niewidzialnym, że nie wykryje go żadna metoda kryminologii. Jeśli coś jest..

 

ADRES

Była późna jesień. Drzewa stały ogołocone, w powietrzu unosiła się nieprzyjemna wilgoć. Doskonały czas, żeby siedzieć przy piecu, rozmawiać, jak w dawnych czasach opowiadać historie albo po prostu patrzeć w telewizor. Cały świat był pogrążony w drzemce, nie był to jeszcze sen, lecz raczej dopiero wstęp do snu, uwertura, w której pojawiają się najważniejsze tematy — sytuacje, których rozwinięcie miało nastąpić podczas długiej, ciężkiej w naszych stronach zimy.

Pracowałem wtedy jako roznosiciel telegramów. Była to bardzo ciężka praca, nie tylko ze względu na uciążliwość aury. Czułem się jak zły duch — posłaniec z zaświatów. Dzwonek do drzwi, pytanie "Kto tam?" i odpowiedź "Telegram". Niemal nie zdarzało się, by drzwi otworzył ktoś z pogodnym wyrazem twarzy. Tak to już było, że te najpilniejsze wiadomości, które ludzie sobie przekazywali, były zazwyczaj złe — choroba, śmierć, nagły wyjazd, krach finansowy, rozstanie — taka była zwykle treść telegramów. Oczywiście zdarzały się także życzenia imieninowe czy wiadomości o narodzinach dziecka, ale niezbyt często. Na początku swojej pracy rozwijałem te kartki brzydkiego, chropowatego papieru, by sprawdzić, co jest w środku i w zależności od tego przybrać odpowiednią minę. Szybko jednak z tego zrezygnowałem, wolałem raczej nic nie wiedzieć — bo jaką pozę można przybrać przynosząc wieść o pożarze, w którym zginęła cała rodzina? Stawałem więc przed drzwiami ze skromnym, nieobecnym wyrazem twarzy, pamiętając także i o tym, że roznosiciele telegramów, podobnie jak inkasenci, kontrolerzy i akwizytorzy, są osobami podejrzanymi. Nieraz przecież zdarzało się czytać w gazetach o złodziejach, a nawet mordercach, podających się za przedstawicieli takich profesji. Sam zresztą nie znosiłem domokrążców — zarówno urzędowych, jak prywatnych.

Był już wczesny wieczór, kiedy tego dnia wyruszyłem z głównej poczty — był to jeszcze jeden dzień listopadowy, ciemny, zasnuty mgłą. Pomimo przygnębiającej pogody nastrój miałem znakomity, może po raz pierwszy, odkąd podjąłem się tej misji. Tak trzeba nazwać to, co robiłem — to była misja, posłannictwo, prawdopodobnie to najbardziej przyciągało mnie i innych. Bo na pewno nie chodziło o dosyć wysokie zarobki, podwajane jeszcze przez smutne napiwki, na które czekało się w korytarzu albo przed wejściem, ze zwieszoną głową, gapiąc się w czubki własnych butów. Ta zapłata zawsze mnie intrygowała — szczególnie wysoka, gdy chodziło o wiadomość o śmierci; było niemal tak, jakby ludzie płacili za to, by pomóc nieboszczykowi przepłynąć na drugą stronę albo po prostu odpłynąć od ich progu. Więc tego dnia miałem dobry humor — wiedziałem, że nawet jeżeli wiadomość, którą przyniosę, a której treści nie chciałem poznać, jest zła, to sytuacja moja i odbiorcy będzie zupełnie inna niż zwykle. Otóż człowiek, któremu miałem zanieść wiadomość, nie był dla mnie osobą obcą. Nie znaczy to, że znaliśmy się osobiście, o nie — to byłoby ponad moje siły, widzieć rozpacz kogoś, kogo znam. Nie ma chyba bardziej obrzydliwego widoku. Człowiek, do którego mnie skierowano, był mi znany jako autor i jako głos. Czasem słyszałem go w radiu, czytałem też jego teksty. Wiedziałem, że mieszkał w naszym mieście, ale od bardzo dawna nie pojawiał się publicznie. Wcześniej, zanim się zestarzał, był reżyserem i jednocześnie aktorem — kilka jego przedstawień przeszło podobno do historii teatru, ale było to już dawno. Potem poza sporadycznymi występami w radiu zajął się literaturą. Jako pisarz był bardzo ceniony przez wąską grupę odbiorców, do których sam należałem, ale ze względu na bardzo enigmatyczny język nigdy nie zyskał wielkiego rozgłosu. Żył na uboczu i nie brał udziału w życiu miasta. Sam nigdy nie widziałem jego przedstawień — byłem wtedy zbyt młody. Znałem tylko jego głęboki, ciemny głos. Na blankiecie był adres — ulica Zamiejska 13. Zupełnie nie miałem pojęcia, gdzie to może być. Zapytałem swojego zwierzchnika i dopiero on wyjaśnił mi, o którą część miasta chodzi. Nie było to właściwie miasto w ścisłym znaczeniu — raczej strefa, gdzie znajdują się ostatnie przystanki autobusów. Takie miejsce, gdzie miasto już się kończy, a wieś jeszcze nie zaczyna. Nie była to także żadna z kilku podmiejskich dzielnic willowych. Zwierzchnik pokazał mi mapę, na której w gąszczu innych uliczek jak Kolista, Skośna, Pod Górę, widniał napis Zamiejska.

Pojechałem tam najpierw tramwajem, a potem podmiejskim autobusem. Trwało to dosyć długo, gdyż poczta leżała w samym centrum miasta. Kiedy dotarłem do końca trasy — tam gdzie powinienem wysiąść, było już dość późno. Jak wszystkie inne przedmieścia miejsce to było o tej porze całkiem puste. Autobus zawrócił, poczekał chwilę na końcowym przystanku, a potem odjechał wąską uliczką lekko pod górę i po chwili zniknął za zakrętem. Nie wiedziałem dokładnie, w którą stronę powinienem się udać, ale z tego, co pamiętałem, obszar do przeszukania był raczej niewielki. Zapisałem rozkład jazdy autobusów i ruszyłem przed siebie. Myślałem o tym, że nawet gdyby wiadomość, którą przyniosę, naprawdę była zła, to jakąś pociechę może stanowić dla niego fakt, że ja w pewnym sensie go znam — znam jego myśli i być może będziemy mogli porozmawiać — może nawet zaprosi mnie, bym u niego został. Długo w noc będziemy siedzieć, słuchać muzyki, może grać w karty, może pić alkohol i rozmawiać. Wiedziałem, że miałbym mu do opowiedzenia wiele rzeczy, które, jak sądziłem, mogłyby mu się przydać — historie, z których na pewno zrobiłby lepszy użytek niż ja. Myślałem, że może w ten sposób mógłbym się pozbyć tych opowieści, że gdyby on w jakiś sposób je wykorzystał, to wtedy te moje najbardziej osobiste, prywatne, niedokończone historie stałyby się już nie tylko moją własnością i może w taki sposób znalazłyby rozwiązanie. Kuląc się z zimna, pogrążony w takich rozmyślaniach, w pewnej chwili spostrzegłem, że już po raz drugi widzę tablicę z napisem "Ulica Liściasta", a dalej skrzyżowanie z następną uliczką i charakterystyczny duży dom z ogródkiem, w którym uśmiechały się absurdalnie wielkie, kolorowe krasnale — o wiele za duże, przeszło mi przez głowę. Przedmieście było prawie nie oświetlone, paliło się zaledwie kilka przydrożnych latarń, inne zapewne zostały rozbite przez miejscowych chuliganów. Tylko nikłe światełka paliły się nad wejściami do niektórych domów. Z podwórzy dobiegało natarczywe ujadanie psów. Rzeczywistość tych krótkich, poprzecinanych pod dziwnymi kątami uliczek była zupełnie inna od przejrzystej jasności planu. Spojrzałem na zegarek — wiedziałem już, że jeśli szybko nie znajdę tego domu, będę musiał niedługo wracać — za niespełna pół godziny odchodzi ostatni autobus. Z drugiej strony nie wolno mi było tego zrobić — najważniejszy był telegram. Zastanawiałem się, czy nie zapukać do jednego z tych przytulnych domków i nie zapytać o drogę, ale odrzuciłem tę myśl — panicznie bałem się psów. Po jakimś czasie znowu znalazłem się obok domu z krasnalami i jeszcze raz spróbowałem połączyć to, co widziałem, z zapamiętanym planem. Dlaczegóż na miłość boską go nie zabrałem? Roznosiciele telegramów byli zaopatrzeni w plany miasta, ale ja swojego nie nosiłem nigdy — jak się okazuje, zbytnio sobie ufałem. Myśląc ze złością o swojej głupocie spostrzegłem na drodze przede mną jakiegoś przechadzającego się spokojnym krokiem człowieka. Podszedłem powoli, z daleka informując kaszlnięciem o swojej obecności. Nie chciałem przestraszyć nieznajomego — widok obcego człowieka musiał być tu rzadkością. Przedstawiłem się i zapytałem o drogę. Nie podałem nazwiska człowieka, którego szukałem, ani numeru, tylko nazwę ulicy. Nieznajomy nie był zdziwiony moim pytaniem — przyzwyczaiłem się już do tego, że ludzie są niepomiernie zdumieni, kiedy roznosiciel telegramów pyta o drogę. Traktuje się nas jak nieomylne duchy, z fatalną celnością trafiające do domu, w który kazano im uderzyć. Był to mężczyzna starszy, siwiejący, nieco zgarbiony, ale w dobrej jak na swój wiek formie. Tak mi się przynajmniej wydawało — w mroku nie byłem pewien, czy dobrze ten wiek określam. Mówił powoli i wyraźnie, złapałem się na tym, że nie słucham, co do mnie mówi. Byłem pogrążony w apatii, wynikającej zapewne ze zmęczenia, a także z pory dnia, no i jesieni. Poprosiłem, żeby jeszcze raz powtórzył — dla lepszego zapamiętania. Zrobił to tonem dokładnie takim jak poprzednio, powoli, nawet nieco zbyt rozwlekle. Podziękowałem mu i ruszyłem w drogę, powtarzając sobie sekwencję nazw uliczek.

I chodziłem tak — ściśle według tych wskazówek — przez następną godzinę, co chwilę zawracając, oglądając po stokroć blaszane tablice z nazwami ulic. Zaczął padać drobny śnieg, płatki tańczyły w świetle nielicznych lamp, a w oknach jedne po drugich gasły światła. Wreszcie po raz kolejny dotarłem do mojego głównego punktu orientacyjnego w tym miejscu — do ulicy Liściastej, pod wysoki dom ze śmiejącymi się krasnalami. Stanąłem na wprost i patrzyłem, jak drzwi jasno oświetlonego domu otwierają się, na podwórzu zapala się światło i tak z dwu stron oświetlony, w otwartych drzwiach ukazuje się człowiek, którego pytałem o drogę. I dopiero teraz, w tym świetle zapalonym specjalnie dla mnie, zobaczyłem na ścianie domu blaszaną tablicę z napisem.

 

PO DRUGIEJ STRONIE ULICY

Wprowadziła się kilka tygodni temu. Jest pełna tego, co w piosenkach nazywają czarem, urokiem — tego, co sprawia, że mężczyzna czuje się jak igła magnetyczna, zawsze rozpoznająca właściwy kierunek.

Ja mieszkam po przeciwnej stronie ulicy — o kilka domów w lewo. Znam dobrze ten dom, w którym ona teraz mieszka — byłem tam kilka razy. Znałem jego poprzedniego właściciela. Zmarł ponad miesiąc temu — popełnił samobójstwo. Znam to miejsce, w którym ona usiłuje się teraz znaleźć.

Pierwszy sen pojawił się, zanim jeszcze przyjechała. Była w nim jakaś kobieta, nie wiem, ona czy nie ona, nie potrafię powiedzieć, kobieta w każdym razie. A potem sny pojawiały się coraz częściej i w nich była już na pewno ona. Nie żeby mi się jakoś niesłychanie podobała — znałem ładniejsze — ale to jest tak, jakbym ją odnalazł, jakbym ją kiedyś zgubił, a teraz odnalazł ponownie. Chociaż nie widziałem jej nigdy przedtem, tego jestem pewien. Nieraz w nocy staję przy oknie i patrzę w tamtą stronę — czasami widzę wtedy, że i ona stoi przy oknie, może patrzy na mój dom? Może jest tak, że ja pojawiam się w jej snach, tak jak ona w moich? Jakkolwiek by było, jedyne, co mógłbym zrobić, to po prostu poznać ją, podejść, zaczepić na ulicy. Nic prostszego, ale nie chcę tego robić. Nigdy nawet się do niej nie odezwę, tego jestem pewien. Bo jeśliby było tak naprawdę — z tymi snami — to lepiej nie naruszać tej więzi, nie niszczyć jej przez gry, układy, spotkania, zdrady, rozstania. Lepiej zostawić wszystko tak, jak jest. Jeśli żyję złudzeniem, to dobrze, niech i tak będzie, jeśli i ona nim żyje, to to także niczego nie zmienia. Bez kłótni o drobiazgi, wspólnych wizyt u przyjaciół i wyjazdów na weekend. Nie.

 

TAKSÓWKARZ

Jestem nocnym taksówkarzem. Znam całe miasto — wszystkie jego zaułki, każdą ciemną, zapuszczoną uliczkę, daleko, aż tam, gdzie kończą się przedmieścia. Podczas swoich niezliczonych kursów widziałem bardzo wiele dziwnych miejsc. Widziałem, jak moi pasażerowie wchodzili do domów, o których można by pomyśleć, że w ogóle nie istnieją — jakby w chwilę po powrocie właścicieli miały rozpłynąć się w powietrzu. Nigdy nie patrzę na ludzi, których wiozę. Nawet kiedy z jakiegoś powodu jestem zmuszony na nich spojrzeć, staram się nie zapamiętywać rysów. Te wszystkie twarze zlewają się w jedną wielką powszechną twarz — twarz mężczyzny i kobiety, dziecka i starca. Ale gdy wiozę kogoś po raz drugi czy trzeci, wiem o tym od razu — w jakiś sposób to wyczuwam. Zawsze zastanawiało mnie, jak to się dzieje, dlaczego ten a nie inny człowiek w tym miejscu i o tej godzinie wsiada do mojego wozu; jest to właściwie jedyny problem, jaki zaprząta moją uwagę — do niego sprowadzają się wszystkie inne.

Ktoś czeka na mnie na postoju, jest znużony albo zniecierpliwiony. Chce gdzieś pojechać — do domu, do pracy czy do znajomych. Wydaje mu się, że czeka na taksówkę — ale tak naprawdę czeka tam na mnie. Na to, co ja mam mu pokazać. A ja oczywiście czekam na niego — jadąc niby przed siebie, zatrzymując się na tym, a nie na innym postoju, stojąc tam nieraz przez długie godziny — bo czekanie jest moim zawodem. Chociaż nie poznalibyśmy swoich twarzy, czasem tylko głos — czasem zdarza się ktoś, kto chce rozmawiać, zwykle opowiedzieć coś o sobie. Ale nawet gdy nie pada ani jedno słowo, to i tak zawsze mamy sobie coś do powiedzenia, a raczej należałoby powiedzieć, coś do przekazania — to dzięki temu człowiekowi ja mam pojechać w jakieś miejsce — tam czeka na mnie znak, jeśli tylko zdołam go dostrzec i odczytać. I tu pojawia się najważniejsza część tej zagadki — ktoś wsiada i każe mi gdzieś jechać, ja mogę wybrać drogę, moim obowiązkiem jest, by była to droga najkrótsza. Więc to on kieruje moimi krokami, mówiąc w przenośni. Dlaczego jednak w tym momencie trafiam na kogoś, kto chce jechać właśnie w to a nie inne miejsce? — oto sedno problemu. Wybieram i jestem wybierany — zupełnie jakby to było częścią jakiejś większej całości, jakby nie było pomiędzy nami żadnej różnicy. Obydwaj działamy dla własnej sprawy, ale jedziemy tam w tym samym celu.

Podczas swoich nocnych kursów widziałem wiele miejsc, na widok których przeszywał mnie dreszcz. Wiele miejsc, których, jak podejrzewam, nie ma nawet na dziennym planie miasta, ale zawsze wiedziałem, że to jeszcze nie jest wszystko. To będzie mój ostatni pasażer, po nim nie będę wiózł już nikogo, nigdy, nigdzie. Usiądzie na tylnym siedzeniu i pojedziemy do tego domu, który czekał na nas zawsze. Pewnej nocy spotkam go w środku miasta albo gdzieś w jakiejś zapadłej dziurze i pojedziemy tam razem, w końcu razem i już nie będzie musiał mi płacić. Bez żadnego zysku, żadnej straty i nie odwrócę się, nigdy tego nie robię, nie spojrzę w lusterko, nie zobaczę jego twarzy. Tam na tylnym siedzeniu to będę ja, ja sam, jak nigdy, jak zawsze, na wszystkich moich drogach. Ja.

 

MGŁA

Po raz pierwszy pozwolono mi pójść samemu na nocne nabożeństwo, które odbywało się podczas zimowych świąt. Była to dziwna zima — zaczęła się bardzo wcześnie, śnieg spadł już w połowie listopada, a tydzień przed świętami nastąpiło niespodziewane ocieplenie i cały śnieg spłynął do rynsztoków. Świat nie wyglądał już jak z bajki. W powietrzu unosiła się wilgoć, po paru minutach ubrania były obrzydliwie mokre, niemal można je było wykręcać. Trochę żałowałem, że to akurat taki rok, ale mimo wszystko przez cały dzień drżałem z niecierpliwości — w końcu pierwszy raz w życiu mogłem wyjść sam o tej porze.

Nabożeństwo miało się rozpocząć o północy, a o zmierzchu zaczęła się zbierać gęsta mgła — tak gęsta, że kiedy wychodziłem, pół godziny przed dwunastą nie było nic widać na wyciągnięcie ręki. Szedłem jakby zatopiony w mleku, nie widząc nikogo, przez nikogo nie widziany. Czasem tylko dobiegały do mnie jakieś zmieszane, niewyraźne głosy. Przez całą drogę bałem się, że z mgły wyłoni się jakaś straszliwa postać. Kiedy dotarłem na kościelne podwórze, okazało się, że syn sąsiada — mój najlepszy kolega — szedł o parę metrów przede mną.

Wreszcie wybiła północ, rozległ się dźwięk dzwonów. Wszedłem do środka, w kościele było ciepło i przytulnie. Ciała ogrzewały się wzajemnie, unosił się odurzający zapach kadzidła i świec. Do końca mszy dotrwałem w stanie półsnu, na granicy omdlenia. Bolała mnie głowa, chciało mi się pić. Mimo to czułem jakąś niezwykłą radość graniczącą z euforią. Po skończonym nabożeństwie na podwórzu przed kościołem zebrała się grupka moich sąsiadów — wszyscy, którzy szli w naszą stronę. Dołączyłem do nich. Nie mogłem wykrztusić ani słowa, kiedy wracaliśmy do domu powoli, krok za krokiem, stłoczeni niemal tak samo jak w kościele. Chwycił lekki mróz, droga była teraz śliska jak szkło. Idący podtrzymywali się wzajemnie. Mgła otaczała nas szczelnie, jakby chciała nas zatrzymać wewnątrz, w środku tej bajecznej przestrzeni, która wyszła wraz z nami z kościoła.

W domu upadłem na łóżko i pochłonął mnie ciepły sen, który był dalszym ciągiem tej drogi — inną formą tamtej przestrzeni, tamtego zapachu świec i kadzidła, tamtej mgły.

 

POLOWANIE

Późna jesień. Rano padał deszcz, a teraz ziemia była grząska i rozmokła — wszystko jakby pogrążone w gorączce. Wyszedłem na spacer zmęczony towarzystwem — miałem dosyć słów, potrzebowałem ciszy, czegoś, co nie pochodzi od człowieka. Przeszedłem przez park niedaleko mojej ulicy. Pora była popołudniowa, paniusie wyprowadzały pieski na spacer. Wszystko takie ładne, takie grzeczne, alejki wytyczone, trawka przystrzyżona, fontanna i dwa łabędzie. Idealny porządek. Szedłem wciąż przed siebie, nie obchodziło mnie, dokąd dotrę. Wiedziałem — jestem tu, to moje miasto, ale przecież kiedyś w ten sam sposób przyszedłem z tamtej strony. Szeroka asfaltowa ulica — przy niej gmachy biur, sądów, teatrów. Przeszedłem przez most, odwróciłem głowę, teraz miasto powoli zostawało za mną — wieże, krzyże kościołów, kominy.

Wszedłem na tereny przedmieść, domy były tutaj niższe — bogate wille, ale i nędzne rudery, na ulicach mniej ludzi. Ogrody, a w nich drzewa owocowe — śliwy, grusze, jabłonie. Zapach palonych w ogniskach liści. Niektóre ogrody były zupełnie zaniedbane — już prawie las, pełna niskich krzaków gęstwina. Jakiś uderzający brak trwałości, nic solidnego, nic określonego.

W końcu doszedłem do miejsca, gdzie miasto się kończyło — na tablicy przekreślona nazwa, koniec strefy taksówek i podmiejskich autobusów. Nieco dalej pierwsza wioska. Minąłem ją, żeby po pewnym czasie dotrzeć do następnej. Wsie nie kończą się nigdy, jedna przechodzi w drugą, zawsze widać jakieś domy, stodoły, stogi, zwierzęta. Chciałem dotrzeć do pustych pól, które, jak mówiono, miały się rozciągać gdzieś za miastem, ale tutaj nie było niczego takiego, żadnej otwartej przestrzeni. Równie dobrze mógłbym jej szukać w środku miasta. Nie szukałem pustyni, raczej czegoś jak step, pampa, sawanna — otwartej, zielonej, żywej przestrzeni. Przechodząc przez wieś zauważyłem kilku mieszkańców. Stali na przystanku paląc papierosy. Poczułem się nieswojo — zawsze bałem się wsi, tych zaciętych twarzy, bab, które jedną ręką podcierając dziecko, drugą odrąbują łeb kurze. Żadnej sielanki. Oczywiście wszystko w zgodzie z naturą — pierwotne emocje, rzeczywistość plemienia, szczęśliwa dzikość, pierwszy owoc, pierwszy ogień. Tak się to zaczęło. I tak się skończy, jak uważają niektórzy. Podobno są także inne wsie, ukryte gdzieś głęboko w lesie — klasztory, pustelnie, miejsca na skraju, z dala od naszego świata. Ich mieszkańcy mówią starym językiem, trwając tam niezmiennie, od wieków. Zaraz za płotem dzikie zwierzęta, a oni są wewnątrz — przyczółek w puszczy, miejsce myśliwego. Ja nigdy nie widziałem takiego miejsca.

Na horyzoncie pojawił się ciemny pas lasu. Postanowiłem tam dojść — chciałem stać w ciemnym, jesiennym lesie, czuć zapach gnijących liści, dotykać mokrej kory. Zszedłem z drogi, brnąłem teraz w błocie po kolana. W końcu tam dotarłem, zagłębiłem się w las. To właśnie jest jego urok — tam każdy, nawet niewielki las, może wydać się ogromny. Już po kilkunastu metrach drzewa zasłaniały wszystko przede mną i za mną. W pewnym momencie usłyszałem strzały. To już koniec sezonu polowań — przemknęło mi przez głowę. Zacząłem się zastanawiać, na co oni mogą polować. Padły następne strzały — teraz były znacznie bliżej. Słyszałem też ujadanie psów. Strzały powtórzyły się jeszcze raz. Teraz jakby nieco dalej. Wszedłem widać na tereny łowieckie. Po chwili odpoczynku ruszyłem dalej — doskonale czułem się w tej otaczającej mnie przyrodzie. Przyszedłem tu, żeby zobaczyć pola, ale w końcu równie dobrze mógł to być las. Oddychałem głęboko — nie robiłem tego od tak dawna. Byłem zadowolony — to dobrze, że tu przyszedłem. Przerwałem tę myśl w połowie i postanowiłem więcej jej nie powtarzać, brzmiało to trochę tak, jakbym się usprawiedliwiał lub przed czymś zasłaniał. Lepiej tylko iść sobie tak bez żadnego celu, oddychając głęboko, patrząc na drzewa i powoli ciemniejące niebo nad nimi. W tej chwili gdzieś bardzo niedaleko usłyszałem pojedynczy, suchy wystrzał, a potem ciężkie kroki. Ktoś biegł szybko, zdecydowanie, nie było wątpliwości, że w moim kierunku. Rzuciłem się do panicznej ucieczki. Biegnąc na oślep wciąż słyszałem za sobą te kroki. Przedzierałem się przez chaszcze, policzki miałem poranione, krew na rękach, na twarzy. W końcu ponownie rozległ się wystrzał i kroki ucichły. Biegłem aż do skraju lasu, a potem do jakiejś polnej drogi.

Dopiero kiedy zobaczyłem jakiegoś człowieka, ciężko upadłem na ziemię. Tamten zaniepokojony podszedł do mnie i zapytał, co się stało. Minęło dobrych kilka chwil, zanim złapałem oddech. Jeszcze teraz trwożnie oglądałem się za siebie. Potem chwyciłem go za rękę i wykrztusiłem "dziękuję". Wstałem i powlokłem się w stronę widocznego daleko na horyzoncie miasta. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ale wolałem nikogo nie pytać. Parę kilometrów dalej zabrał mnie jakiś autobus. Z jego okien długo jeszcze widziałem ciemne pasmo lasu.

 

TWIERDZA

Jestem w moim domu. To jest mój dom. Mój dom. Ten dom należy do mnie. Lubię powtarzać takie krótkie orzekające zdania, tak jakbym uczył się pisać. One utwierdzają mój stan posiadania. Ten dom, mój dom należał przedtem do mojego ojca, a wcześniej do mojego dziadka i tak dalej w nieskończoność. To znaczy nie ten dom, on ma może dwieście lat, ale jakiś dom, gdzieś, należał do mojej rodziny, a więc w pewnym sensie należał także do mnie. To bardzo stara rodzina, posiada swój herb, swoją pieczęć, która odciska się na wszystkim, co ma z nami jakiś związek, ale teraz zostałem sam — to na mnie przerwie się ciągłość krwi.

Teraz jest wieczór, a ja siedzę przy oknie i patrzę w mrok, tam jest mój ogród, mój park, widzę drzewa kołyszące się na wietrze. Wiele z nich to zeschłe kikuty drzew, które dawno umarły, ale jeszcze stoją, trzymają się dzielnie. Jest całkiem ciemno i cicho, ale to tylko pozory. Ja wiem, że on tam jest od pewnego czasu, nie potrafię określić dokładnie. Najpierw pojawił się niepokój — uczucie, że za oknami jest ktoś, kto patrzy na mnie. To nic, pomyślałem sobie, pewnie jakiś złodziej albo włóczęga. Nie mam psów, ale nie mam też niczego kosztownego, wszyscy tutaj o tym wiedzą. Następnego dnia to wrażenie nasiliło się, wiedziałem już, że to nie jest złodziej — to ktoś, kto patrzy na mnie. Nic więcej nie mogłem powiedzieć. Gdyby mieć pewność — niech będzie zbój, bandyta, szaleniec, ale nie, jest tam i patrzy, po prostu patrzy — wilcze oczy w ciemności. Może bez żadnego powodu, może nie wie nawet, kim jestem. Jest w moim ogrodzie, w moim parku. To jest mój dom, moja posiadłość, powtarzam te słowa zupełnie jak w szkole. Mówię "on" ale to nie ma żadnego znaczenia — może być ich wielu, może to być kobieta. Ważne jest tylko to siedzenie, a raczej samo bycie tam, za moimi oknami, w jakiejkolwiek pozycji, i to patrzenie.

Dzisiaj jest trzeci dzień, odkąd się to pojawiło. Od wczorajszej nocy nie zapalam światła i zasłaniam szczelnie okna, tak jednak, bym mógł go obserwować, jeśli się pojawi. Na moich kolanach spoczywa stara rodzinna strzelba, na wszelki wypadek. Chcę, by miał wrażenie, że śpię, ale ja zasnę dopiero nad ranem — wtedy znika to uczucie, on odchodzi, widocznie nie chce, by ktoś go zobaczył wychodzącego stąd — więc może jednak mnie zna? Może to jakiś dowcip, stara złość tych z tamtej strony, ludzi z przedmieść, którzy uważają mnie za starego szaleńca? Jestem tu teraz tak, jakby mnie w ogóle nie było i może o to właśnie mu chodzi — żeby mnie stąd usunąć? Zapalę więc wszystkie światła, w całym domu, niech wie, że jestem tu, zawsze...

W dzień nic się nie działo, nic, co wskazywałoby na czyjąś obecność. Wyszedłem do ogrodu — żadnych śladów. To już czwarty dzień, dłużej tego nie wytrzymam. On pojawia się dopiero po zmroku — wyjdę więc teraz, zostawiając zapalone światła. Będę czekać zaczajony w krzakach, czujny jak drapieżne zwierzę. Chcę go zobaczyć, podejść tego, który na mnie poluje. Jest letni wieczór, dojrzały letni wieczór, słychać świerszcze, pełno świerszczy, w powietrzu unoszą się świetliki. Cicho! Trzask złamanej gałązki — to tylko kot, ale nie należy zapominać o metamorfozach. W wielkim ogrodzie jest ciemno, tylko tam, z pewnej odległości dobiega światło, z domu, w gęstwinie za drzewami. Widzę teraz dokładnie, za oknem, za oknem ktoś leciutko uchyla zasłonę, usiłuje dojrzeć coś z drugiej strony, przeniknąć ciemność. Widzę go dokładnie, w rękach trzyma jakiś ciężki, długi przedmiot, widzę uważne, ostrożne ruchy za zasłoną. Poza mną w ogrodzie nie ma nikogo, moje nerwy są napięte tak, że słyszę namolne bzyczenie komara, o parę metrów ode mnie. A więc jednak on jest tam, w środku, w domu, teraz już wiem — jest w środku. Kiedy ja jestem w środku, on jest na zewnątrz, kiedy ja wychodzę, on kryje się we wnętrzu. Nieprawda — a raczej źle powiedziane, w środku, na zewnątrz, cóż to znaczy, w takiej chwili, kiedy jesteśmy razem, tam i tu, gdy nie ma nic, tylko patrzenie i słuchanie, i nerwy napięte tak, że słyszysz bzyczenie komara, o parę metrów stąd

 

HORYZONT

Dokąd sięgam pamięcią, zawsze mnie prześladowało pytanie, czym jest ta linia łącząca niebo z ziemią i co jest dalej, poza nią, gdzie ona się kończy i czy można tam dojść. Potrafiłem godzinami wpatrywać się w horyzont — siedziałem w polach, w wysokiej trawie i patrzyłem. Iść zacząłem dopiero później, kiedy mogłem już sobie pozwolić na taką wędrówkę — zostałem dobrze wyposażony. Szedłem przeważnie nocą, w dzień odpoczywałem śpiąc w przydrożnych krzakach. Jeśli rzeczywiście spodziewałem się dojść do linii horyzontu, to miało się to stać właśnie nocą — gdy różnica pomiędzy niebem i ziemią zamazywała się, a w pewne szczególnie ciemne noce znikała zupełnie. Nie wiedziałem, czy moje dążenie nie jest złudne — mnie wydawało się bardziej rzeczywiste od wszystkiego, co spotkałem podczas swojej podróży. Byłem w ruchu, to było dla mnie najważniejsze, kiedy jest się w ruchu, wszystko może się zdarzyć. Ale czasem, kiedy nie mogłem już wytrzymać, przerywałem swoją wędrówkę.

Pierwszy raz zatrzymałem się w mieście — postanowiłem żyć jak jego mieszkańcy. Poznałem kobietę, ożeniłem się z nią, miałem dzieci, pracowałem, dobrze mi się powodziło. Żeby nie widzieć horyzontu, unikałem wychodzenia poza mury miasta. Większość czasu spędzałem na miejskim placu, gdzie przez całe dni grałem w kości z innymi mieszkańcami. Jednego dnia wygrywałem — nieraz nawet wielkie sumy, innego zaś traciłem wszystko. Pewnego dnia po przebudzeniu spojrzałem w niebo sprawdzając, jaka jest pogoda. Coś mnie zastanowiło, może kolor, może kształt jakiejś chmury — ten drobny skrawek nieba ujrzany pomiędzy dachami domów sprawił, że wieczorem spakowałem swoje rzeczy i odszedłem. Powróciłem na swoją drogę. Niebo, które wtedy skłoniło mnie do ucieczki, do powrotu, było tylko pretekstem — sposobem, w jaki horyzont przypomniał mi o sobie. Samo niebo nie interesowało mnie nigdy — wszystkie te gwiazdy, cudowny ruch ciał niebieskich i tak dalej — mniemane arcydzieła. Niebo było zbyt oddalone, nie miało ze mną żadnego związku. Mnie interesowało to miejsce, gdzie kończyła się ziemia — pusta, otwarta przestrzeń, bezkresne pola, o których tyle słyszałem. Interesował mnie tylko horyzont — to był prawdziwy cel na miarę niemożliwości.

Kiedy zatrzymałem się następnym razem, postanowiłem zostać człowiekiem wiedzy — chciałem wyjaśnić wszystkie zjawiska. Tak mówiłem, lecz w rzeczywistości chodziło mi tylko o wyjaśnienie, dlaczego jest we mnie ta przeklęta siła, jak katapulta wyrzucająca mnie z każdej miłej i przytulnej kryjówki. Moi uczeni przyjaciele w swoich rozważaniach często posługiwali się grą w kości — na jej podstawie tworząc niezwykle subtelne i złożone teorie — więc moje poprzednie doświadczenia bardzo mi się teraz przydały. Prowadziłem swoje żmudne badania zamknięty w gabinecie bez okien — zawsze przy sztucznym świetle — i udowadniałem praktyczną niemożliwość wszelkich rozważań na temat horyzontu. Moja praca postępowała i w końcu zacząłem twierdzić, że coś takiego jak horyzont w ogóle nie istnieje, mimo że widzi go każdy człowiek. Wyjaśniłem i udowodniłem niezbicie to twierdzenie dzięki teorii złudzenia optycznego. A następnego dnia porzuciłem cały dorobek swoich studiów i udałem się w drogę.

Następnym razem zatrzymałem się w klasztorze — na zupełnym odludziu, w głębokim lesie. Ludzie mieszkający tam zbudowali wysokie, szczelne mury, które miały ich oddzielić od horyzontu. Chodzili zawsze z oczami wbitymi w ziemię, a jeżeli już stali lub siedzieli, to przez cały czas wpatrując się w niebo. Jak na ironię, to właśnie oni najwięcej rozprawiali na temat horyzontu, mieli mnóstwo wielce uczonych i skomplikowanych teorii na jego temat, prowadzili nieskończone dysputy dotyczące pewnych aspektów owych konstrukcji — prawdziwe wojny na słowa. Swój wolny czas spędzali na grze w domino — ta gra doskonale wyrażała ich pragnienie stworzenia doskonałego, abstrakcyjnego systemu, w którym byłoby miejsce zarówno na przypadek, jak i na działanie woli i rozumu. Tam też nie udało mi się zatrzymać na dłużej.

Gdy zatrzymałem się po raz ostatni, postanowiłem zostać artystą, a wobec niemożliwości dosięgnięcia horyzontu, chciałem przynajmniej w jakiś sposób opowiedzieć o swojej podróży — jakoś oswoić tę siłę, zamieniając ją na słowa, dźwięki i kolory. Najbardziej lubiłem malować wielkie obrazy, przedstawiające karty do gry — zacząłem wtedy namiętnie grać w karty i wróżyć sobie z nich. Uwielbiałem te niezwykle skomplikowane reguły i możliwość tworzenia wciąż nowych gier, nowych układów ze skończonej liczby elementów. Ale w końcu to także mnie znużyło. Pewnego dnia wyszedłem z miasta i zacząłem biec przez pola, biegłem tak, póki nie upadłem nieprzytomny z wyczerpania. Im szybciej biegłem, tym horyzont szybciej się oddalał. Jakby przez cały ten czas wzywał mnie, aby nic mi nie dać, a na koniec odebrać wszystko. Upadłem na ziemię jak kawałek martwej, nic nie czującej materii. I kiedy zamknąłem oczy, poczułem, że coś zbliża się do mnie. Nie szukałem już horyzontu ani niczego innego, trwałem tylko bez jednej myśli, śmiertelnie znużony, niemal martwy.

Coś przychodzi stamtąd, z zewnątrz, od tej linii, łączącej niebo z ziemią, do której zmierzałeś, i coś wychodzi z wnętrza, horyzont, w twoich oczach obydwie te linie spotykają się, w jakimś punkcie się przetną, w jakimś miejscu, ani wewnątrz, ani na zewnątrz, ani we mnie, ani w tobie, ani w nim, wreszcie oczy otwarte, niczego nie szukają, ani ścigający, ani ścigany, oddychając głęboko, jak nigdy przedtem.

 

ODNALEZIONY

Jest to jeden z najważniejszych punktów miasta — łatwo tu dojechać ze wszystkich stron. Na niewielkiej przestrzeni znajduje się kilka przystanków tramwajowych i autobusowych, tworzących węzeł komunikacyjny. Jedno z moich najdawniejszych wspomnień rozgrywa się właśnie w tym miejscu. Pierwszy raz byłem tak daleko w mieście, kazano mi siedzieć i czekać na przystanku tramwajowym. Był upalny, letni dzień, pełen zapachu kurzu i potu. Wszystko było brudne i nieświeże, samochody nie poruszały się wolniej niż zwykle, a mimo to miało się wrażenie, że ich opony zlewają się z topniejącym asfaltem. W pewnym momencie coś wyrwało mnie z otępienia — jakaś baba ładowała się ze swoimi tobołami na moje miejsce — słyszałem histeryczny, skrzeczący głos. Wstałem, opuściłem miejsce, w którym miałem czekać, i w tej samej chwili poczułem, po prostu poczułem pod skórą, bez jakiejkolwiek sformułowanej myśli, że się zgubiłem. Świat wirował przed moimi oczami — ludzie i samochody. Tramwaje przejeżdżały jeden za drugim, zlewając się w niekończącego się węża, zupełnie jakby wszystkie były połączone i przesuwały się wciąż o kawałek — jak w pętli. Wiedziałem, gdzie jestem, widziałem miejsce na ławce, gdzie powinienem czekać. Najgorsze było to, że przestałem wiedzieć, kim jestem, oczywiście pamiętałem swoje nazwisko — sam siebie zresztą zaraz o to zapytałem. Pamiętałem dobrze, czego mnie nauczono na wypadek, gdybym się zgubił w mieście — podejść do pana policjanta, powiedzieć, co się stało, podać nazwisko i adres. Powtarzałem więc jedno i drugie w kółko, aż wyrazy zamieniły się w nic nie znaczący ciąg sylab. Sylaby zaczęły się mieszać, aż wreszcie powstało z tego coś w rodzaju bezładnego szyfru, w którym były i moje nazwisko, i adres, ale jakieś spokraczniałe, ohydne, obce do tego stopnia, że za nic w świecie nie odważyłbym się wypowiedzieć tego na głos. Pytałem siebie wprost — "Kim jesteś?" i wiedziałem, że nie będę umiał nic odpowiedzieć. Nie było mi słabo, nie czułem, że zaraz zemdleję, co byłoby zrozumiałe w tych warunkach. Nie, nic takiego, nie bałem się, że wpadnę pod tramwaj, widziałem wszystko jasno i wyraźnie, każdy ruch, a jednocześnie czułem, że oddalam się, oddalam się coraz bardziej i że jeśli potrwa to choć chwilę dłużej, to nie zdołam już wrócić, roztopię się w falującym z gorąca powietrzu. W tej chwili poczułem rękę na ramieniu — zostałem odnaleziony. Wszystko trwało może parę minut, może parę sekund, czas zapewne uległ wydłużeniu na skutek upału. Czas, który powinien czemuś służyć, czemuś, co należy zrobić, załatwić, temu, by móc się śpieszyć — z pracy, do pracy, do domu, do sklepu — rozpływał się teraz jak topniejący asfalt. Ta twarda czarna nawierzchnia, po której tak sprawnie i gładko poruszają się koła samochodów i nogi przechodniów, teraz oto topniała, wydając mdlący smród. Samochody trąbiły, co chwila z któregoś wysiadali kierowcy i odklejali od nawierzchni opony — tak przynajmniej widziałem to wtedy. Zadymiona ulica w środku miasta zamieniała się w moich oczach w szlak pustynnej karawany, po której w spiekocie południa wędruje plemię.

Od tamtego czasu minęło wiele lat. Przestałem być dzieckiem — widząc podobną scenę nie myślałem już o pustyni, a jeśli nawet mi się to zdarzało, to zaraz takie spostrzeżenie zapisywałem w notatniku, który zawsze nosiłem przy sobie. I kiedy co jakiś czas go przeglądałem, już po chwili zastanowienia mogłem stwierdzić, dzięki jakiej książce taki pomysł wpadł mi do głowy. Byłem opanowany szaleństwem czytania. Zawsze miałem przy sobie książkę mojego aktualnego idola, a oprócz niej drugą, którą właśnie czytałem, i jeszcze jedną, co do której nie wiedziałem, czy powinienem ją przeczytać, czy nie — to była taka pozycja rezerwowa.

Miasto poznałem już bardzo dobrze, codziennie odbywałem długą i męczącą drogę do szkoły i z powrotem — w zimie mróz, w lecie upał, który o wiele bardziej mi dokuczał. Przez tamto miejsce przejeżdżałem teraz codziennie. Nie myślałem często o zdarzeniu z dzieciństwa. A jeśli nawet, to zawsze porównując je z czymś, co ostatnio przeczytałem, i nazywając różnymi mądrze brzmiącymi wyrażeniami, jak np. "dziecięce doświadczenie mistyczne". Opowiedziałem o nim także mojemu najbliższemu koledze, z którym poznawałem książki i życie — jak się okazało, on też miał podobne przeżycie. Utwierdziło mnie to ostatecznie w przekonaniu, że należymy do kasty wybrańców.

Pewnego dnia, wracając ze szkoły, trafiłem na tamten przystanek. Czekałem na tramwaj, była popołudniowa godzina, ludzie się spieszyli jak zwykle, było gorąco, wprawdzie nie bardzo, był dopiero maj, ale w powietrzu czuło się coś rozleniwiającego. Wydawało się, że świat jest tak nabrzmiały wiosną i wolą działania, że wystarczy poddać mu się, a on sam już nas doprowadzi we właściwe miejsce. Nie było w tym przeczuciu nic tajemniczego, żadnego wyczekiwania niezwykłości, tylko przekonanie, że jeśli wsiąść do pierwszego lepszego tramwaju, to właśnie on okaże się tym właściwym, a nawet jeżeli nie, to coś się stanie, i na przykład z powodu awarii trasy zostaną zmienione i tramwaj zawiezie nas pod sam dom, bez żadnego wysiłku czy starania z naszej strony. W powietrzu czuło się zarazem lekkość i tytaniczną pracę nieustannie wykonywaną.

Siedziałem sobie czekając na mój tramwaj, przejeżdżające pojazdy migały do mnie numerami, nie układającymi się wprawdzie w żaden szyfr, który umiałbym odczytać, ale miałem w głowie taką ideę — ideę szyfru wyniesioną z jakiejś lektury. Patrzyłem na twarze ludzi siedzących przy oknach tramwajów, nawet nie zmęczone, raczej otępiałe jakimś innym, niecodziennym otępieniem. Numer, na który czekałem, przyjechał i odjechał, a za nim następne i znowu mój, i jeszcze, i jeszcze raz. Dosłownie nie byłem w stanie podnieść się z ławki. Wreszcie wyjąłem książkę i zacząłem czytać — to był w tej chwili jedyny sposób, by oderwać się od tego miejsca. Odjechałem stamtąd dopiero, gdy zaczęło się robić ciemno, a od niedalekiej rzeki powiało chłodem..

Od tego dnia zacząłem przychodzić na ten przystanek codziennie, zaraz po wyjściu ze szkoły. Tak planowałem trasę swojego powrotu, by móc się tam zatrzymać, usiąść na ławce i czytać albo patrzeć na ludzi i przejeżdżające tramwaje. Trwało to przez kilka dni, może tydzień, maj już się skończył, zaczynał czerwiec — nadchodził okres bujnego rozkwitu, który wówczas wydawał mi się czymś niegodnym i banalnym. Zwykle siedziałem na przystanku przez dwie do czterech godzin czytając książkę, przerywając, by spojrzeć przed siebie, udając zainteresowanie tramwajem, który właśnie nadjechał, i ponownie wracając do lektury. Może wydać się dziwne, że tak godzinami siedziałem sobie na przystanku, w miejscu przeznaczonym do tego, by uczciwie i cierpliwie czekać, a wreszcie zabierać się i odjeżdżać, i nikogo to nie zainteresowało, nikomu nie przeszkadzało, że smarkacz zajmuje spracowanym ludziom miejsce — "niech idzie do parku, droga pani, to na pewno narkoman". Tak się wydaje, ale w istocie nic podobnego nie mogło się zdarzyć — bo kto tutaj miałby zwrócić na mnie uwagę, skoro moi sąsiedzi zmieniali się jak w kalejdoskopie, w przeciągu najwyżej półgodziny, i tylko ja niezmiennie trwałem na swoim miejscu. Przed atakami staruszek i staruszków broniłem się zagłębiając nos w książkę albo opuszczając głowę na piersi wzorem przystankowych pijaczków. Zresztą przystanek był stale zatłoczony i staruszkom nie opłacało się siadać, gdyż potem mieliby problem z przedarciem się do tramwaju. Miałem więc święty spokój w tym tyglu komunikacyjnym.

Kiedy przyszedłem na przystanek w tamten upalny piątek, wiedziałem już, że jest to ostatni dzień. Od następnego tygodnia zaczynał się gorący okres w szkole, miałem dużo do zrobienia — był koniec roku. Siedziałem tam już od dwóch godzin, ale nie mogłem czytać. Pot zalewał mi oczy, było tak duszno, że aż miałem mdłości. I w pewnej chwili znowu poczułem identyczną bezradność jak wtedy, wiele lat temu. W tym samym miejscu, byłem w tym samym miejscu, uświadomiłem to sobie w pełni dopiero teraz. Wiedziałem, że muszę zaraz wstać i podejść do kogoś, do jakiegoś porządnie wyglądającego człowieka i zapytać o drogę, tak mnie nauczono — bym, jeśli nie ma w pobliżu pana policjanta, zwrócił się do jakiegoś porządnie wyglądającego człowieka. Wiedziałem, że muszę to zrobić, ale nie mogłem tak po prostu podejść i zapytać jak jakiś włóczęga z innego miasta. Nie, musiałem być naprawdę bezradny, tak jak czułem się wtedy, na tej samej ławce, pozbawiony jakiegokolwiek kontaktu, oddzielony od tych spieszących we wszystkie strony ludzi, nie poszukując odpowiedzi, tylko kontaktu, zainteresowania, może uśmiechu życzliwego, trochę pobłażliwego. Niemy, tak, niemy — musiałem być niemy, nie znający ich języka.

Na wyrwanej z notatnika kartce zapisałem nazwę końcowego przystanku tramwaju, którym wracałem stąd do domu, i podszedłem do przechadzającego się człowieka, o którym raczej trudno byłoby pomyśleć, że celowo wprowadzi kogoś w błąd. Ukłoniłem się — wykonałem ten pojednawczy gest, on odruchowo spojrzał na zegarek, potem sięgnął po zapałki, a ja powoli podałem mu kartkę. Mężczyzna uśmiechnął się, tak jak przypuszczałem, i ołówkiem, który mu podałem, zapisał numer mojego tramwaju, potem wykonał gest, mający oznaczać, a przynajmniej, jak mi się wydawało, mogący oznaczać koniec. Ukłoniłem się ponownie i odszedłem. Odczekałem chwilę, zgubiłem się w tłumie i gdy przyjechał pierwszy tramwaj — zupełnie inny, nie ten właściwy, wsiadłem do niego. Musiałem stamtąd odjechać natychmiast, w tym momencie. Mogłem teraz jechać gdziekolwiek i błąkać się po jakichś nieznanych dzielnicach nawet przez cały wieczór — by potem niewiadomą drogą, zmęczony wracać do domu. Mogłem robić cokolwiek, nic nie było daremne, byłem wolny, czar opadł, mogłem opuścić moje miejsce..

 

PUSTY POKÓJ III

Jestem starym, samotnym człowiekiem. Nie zostało mi już nic do zrobienia, ale mieszkam wciąż w moim mieście — nigdy nie potrafiłem stąd wyjechać. Nie ma tu już nikogo, z kim mógłbym się spotkać. Nikogo, kto mógłby przyjść do mnie, albo kogo ja mógłbym odwiedzić. Oczywiście są ludzie, których skądś znam, których spotykam na ulicach — to jasne, jeśli mieszka się od urodzenia w tym samym miejscu, ale nie ma już nikogo, z kim chciałbym porozmawiać.

Była brudna, chora jesień. Nie miałem nic do roboty, więc jak zwykle wymyśliłem sobie grę. Pewnego deszczowego dnia wybrałem się na główną pocztę — to było właściwe miejsce — to tu krzyżują się linie łączące wszystkich ludzi. W okienku z listami kupiłem dziesięć znaczków i dziesięć kopert. Potem wziąłem spis miejskich kodów pocztowych — otwierając go na chybił trafił wybrałem dziesięć ulic i w zależności od tego, na której stronie w spisie znajdowała się dana ulica, spreparowałem coś w rodzaju adresu — na przykład: strona 5, pozycja na stronie 44 — więc numer mieszkania 544. Konstruując następne wyimaginowane adresy wykorzystałem datę obecnego dnia, a także dzień i miesiąc swoich urodzin. Nie było to jednak czyste wyzywanie przypadku, losowanie, któremu z taką pasją oddawałem się w czasach młodości, w końcu w pewnym sensie to ja sam wymyślałem te adresy, jak gdyby moja myśl poddana była prawom gry losowej — melodia piosenki równa zbiorowi przypadkowych dźwięków. Zaadresowałem w ten sposób każdy z dziesięciu listów. Po chwili pomyślałem, że poczta może w ogóle nie zechce się zajmować takimi listami bez nazwiska adresata, i niewiele myśląc na wszystkich kopertach dopisałem swoje nazwisko. Do środka włożyłem wyrwane z notatnika kartki, na których zapisałem adres zwrotny i wrzuciłem listy do skrzynki. Liczyłem na to, że coś kieruje moją ręką, że w końcu dostanę list, na który czekałem przez całe życie. Co to miał być za list — nie wiedziałem.

Potem wróciłem do domu, do uregulowanego trybu życia i czytania kilku moich ulubionych, starych książek. Powróciłem — ale było we mnie oczekiwanie — nie takie, które się czegoś domaga, żąda odpowiedzi, ale raczej przyzwolenie, tak jakbym stworzył w sobie przestrzeń, w której mogła pojawić się odpowiedź tak długo oczekiwana. I oto pewnego dnia w mojej skrzynce pojawił się list. W środku, na kartce papieru były przedziwne znaki — zapewne słowa w jakimś niezwykle ozdobnym piśmie, którego nigdy jeszcze nie widziałem. Na odwrocie kartki był adres — bez nazwiska — sam adres, dokładnie taki, jaki wpisałem wtedy na poczcie. Odpowiedź więc przyszła, ale ja nie miałem pojęcia, co znaczy. Mogłem jedynie powiesić kartkę na ścianie — jak jakiś święty obrazek albo dzieło sztuki. Nic więcej. Nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby szukać kogoś, kto przetłumaczyłby ten tekst — to była odpowiedź przeznaczona dla mnie, to ja powinienem znać ten język. Długo zastanawiałem się, czy mam prawo tam pójść nie odczytawszy wcześniej pisma. Nie wiedziałem, co zrobić — byłem w wielkiej rozterce, ale w końcu się zdecydowałem.

Był to stary dom w samym centrum miasta, gdzie zabudowa jest bardzo gęsta — on jednak stał jakby na uboczu, odsunięty od innych domów o parę metrów, co przy tamtejszej ciasnocie rzucało się w oczy. Żeby do niego dojść, musiałem przez kilka minut mozolnie wspinać się pod górę — uliczka została zbudowana na najwyższym wzniesieniu w naszym mieście. Budynek był jednopiętrowy, ale zakończony czymś w rodzaju kopuły, z której prowadziło wyjście na wieżyczkę, wokół niej zaś ciągnęła się okolona słupkami galeria — przypuszczałem, że przy dobrej pogodzie można było stamtąd zobaczyć całe miasto. Zapukałem raz i drugi — nikt nie otwierał. Przychodziłem tam potem jeszcze wiele razy, ale nigdy nikogo nie zastałem. Wreszcie pewnego dnia spotkałem zamiatającego podwórko stróża, który bardzo mętnie wyjaśnił mi, że właściciel pojawia się w tym domu bardzo rzadko — a prawdę mówiąc to on nigdy go jeszcze nie widział. Czasem tylko sprząta podwórze, nikt mu za to nie płaci, ale robi to, bo robili to wcześniej jego ojciec i jego dziad.

Niewiele z tego zrozumiałem, niemniej było to już coś. Od tamtej pory zacząłem na wszelkie sposoby poszukiwać tego, kto mi odpisał. Nie było to łatwe, ale ja mam wiele czasu i wiele cierpliwości. Po wielu dniach spędzonych na korytarzach wszystkich chyba urzędów miejskich dowiedziałem się, że właściciel, a zarazem budowniczy tego domu dawno temu wyjechał z miasta. Do tej pory nie było potwierdzonej wiadomości o jego śmierci — mógł więc przebywać gdzieś indziej. Jak się później okazało, twierdzenie, że to on zbudował dom, było jedynie domysłem — elementem miejscowej tradycji. W dodatku z pewnych źródeł wynikało, że właścicielem domu nie jest jedna osoba, ale cała rodzina albo jakaś instytucja. Wszystko to było do tego stopnia niejasne i zawikłane, że porzuciłem wszelkie poszukiwania — byłem coraz bardziej przekonany, że jest tylko ten pusty dom i odpowiedź w niezrozumiałym języku, której jednak niewątpliwie mi udzielono. Takie były fakty — ostatecznie postanowiłem trzymać się tylko ich, odrzucając wszelkie koncepcje i spekulacje. Ważne było samo udzielenie odpowiedzi — nasunęło mi się porównanie z różnymi systemami wróżenia — z kart, z fusów po kawie albo z lotu ptaków. Taki był stan mojej wiedzy w tym okresie.

Nie mogąc posunąć się ani o krok dalej, znów powróciłem do swojego nieciekawego życia. Ale pewnego wiosennego dnia, kiedy siedziałem na ławce w parku, przysiadł się do mnie jakiś staruszek. Zazwyczaj unikam przygodnych znajomości, ale tego dnia miałem wyjątkowo dobry humor. Zaczęliśmy rozmawiać o tym i o owym i tak doszliśmy do sprawy tajemniczego listu. Staruszek zapytał, czy mógłby go zobaczyć. Umówiłem się z nim na następny dzień i przyniosłem list. Długo, w milczeniu patrzył na pokryty dziwnymi znakami papier, a potem oświadczył, że jest to starożytny język — z czasów, kiedy miasto dopiero powstawało. Dlatego tekst jest bardzo wieloznaczny — stare słowa zmieniły znaczenie, ale on może mi podać przybliżoną wersję tłumaczenia. Jak się okazało, były to albo nic nie znaczące ogólniki, albo poetyckie przenośnie, opisujące wspaniały dom, złote sprzęty w nim i właściciela z góry spoglądającego na miasto. Mówiąc to, starzec zalał się łzami — miałem wrażenie, że nie tłumaczy, lecz recytuje tekst z pamięci. Zapytałem, skąd tak doskonale zna ten archaiczny język; odpowiedział, że jest jednym z pełnomocników właściciela pustego domu. Fakt, że to właśnie ja otrzymałem list, miał być znakiem wybrania. Ostrzegł mnie też przed takimi, którzy mogliby inaczej odczytać tekst. Stwierdził, że są to albo głupcy, albo oszuści. On i jego przyjaciele co pewien czas wysyłają sprawozdania ze swojej działalności, które właściciel przyjmuje z wielkim zadowoleniem — tak im się przynajmniej wydaje. Dodał, że różni oszuści twierdzą, jakoby właściciel domu nie był jeden — jakoby była to cała rodzina albo jakaś spółka. Po powrocie właściciel policzy się odpowiednio z tymi kłamcami. Wszystko to wydało mi się straszliwie mętne i zawiłe. Żeby ostatecznie wyjaśnić kwestię pełnomocnictwa, zapytałem go, czy mógłby mi pokazać wnętrze domu. Odpowiedział, że nikt nie może tam wejść przed powrotem właściciela, nawet oni, jedyni prawdziwi pośrednicy, stają tylko przed progiem — na podwórzu. Kiedy właściciel powróci, będą mogli wejść do środka i spojrzeć na miasto tak, jak on to robił, kiedy jeszcze był tutaj. Starzec słyszał o tym od ojca, który z kolei słyszał to od swojego ojca, i tak dalej. Miałem już dosyć tych tajemnic — podziękowałem mu i wróciłem do domu. Byłem przekonany, że to on przysłał mi list — sam napisał tekst lub go skądś przepisał, a potem mnie śledził i nasze spotkanie w parku nie było przypadkiem — pewnie od dawna czatował tam na mnie. Wszystko to wyglądało na sprytną inscenizację, może była to nawet doskonale zorganizowana siatka — ten, kto zadał zagadkę, sam ją rozwiązał. Tekst, który mi odczytał, być może nie znaczył nic — mogły to być jedynie jakieś ozdobne kulfony, do których on naprędce zaimprowizował tłumaczenie. A może rzeczywiście coś to znaczyło — coś zupełnie innego, czego nawet on sam nie rozumiał. Byłem przekonany, że ten człowiek nie wiedział, o czym mówi. Taka była jego gra, tak podtrzymywał iluzję swojej pożyteczności.

Minął już ponad rok, odkąd w jesienny dzień z głównej poczty wysłałem swoje listy. Minęły zima, wiosna, lato i ponownie jesień. Koło się obróciło. Teraz ulice pokryte były śniegiem. Zima to moja ulubiona pora roku. Którejś nocy dręczony bezsennością wyszedłem z domu, zacząłem chodzić po mieście i tak trafiłem znów pod tamten dom. Stanąłem przed drzwiami i zapukałem. W środku jak zawsze panowała cisza. Uznałem, że po wszystkich tych zagadkach,, po swoich daremnych poszukiwaniach mam pełne prawo tam wejść. Mocno nacisnąłem klamkę, ale drzwi były zamknięte. Zniecierpliwiony sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem klucz od własnego mieszkania i zupełnie bezmyślnie przekręciłem go w zamku — drzwi ustąpiły. Nie chcę wcale powiedzieć, że mój klucz pasował do tych drzwi — może tak było, a może po prostu złamałem od dawna nie używany zamek. Wszedłem do środka — było tam zupełnie ciemno, zapaliłem zapałkę. Szukałem jakiegoś kontaktu, ale ani wtedy, ani później niczego takiego nie znalazłem. W domu było zupełnie pusto — ani jednego przedmiotu, żadnych sprzętów, nic. Na ścianach ani na podłodze w ogóle nie było kurzu. Parter zajmowało jedno olbrzymie pomieszczenie, podobnie było na piętrze. Szerokie schody prowadziły do kopuły. Była to duża, idealnie okrągła sala z czterema wielkimi oknami. Po krętych, wąskich schodkach wyszedłem stamtąd na galerię. Stałem tam długo, patrząc na nocne miasto, a potem wróciłem do środka, położyłem się na podłodze i zasnąłem.

Teraz zapisuję to wszystko siedząc w miejscu, które jest i nie jest moim domem. Dobrze, że mam ze sobą pióro i notatnik — zawsze, od wczesnej młodości noszę je przy sobie. Tutaj nie znalazłbym nic do pisania. Nie wiem, czy powinienem to robić. Cała ta historia — z listem i tym zapisem — na pewno miała jakieś znaczenie, była potrzebna jako wskazówka — coś, co zwraca uwagę. Po cóż więc teraz to opisywać? A jeśli ktoś zrozumie dosłownie moją opowieść, znajdzie taki dom — a potem raz na jakiś czas będzie z galerii pozdrawiał tłum? Bo przecież i tak może się stać. Symbole znowu odzyskają swoje wampirze istnienie. Opowiadając postępuję jak ci, którzy kiedyś w czasach mitycznej młodości weszli do tego domu, przekroczyli jego próg, a potem pogubili klucze i usiłując tu powrócić wciąż od nowa opisują dom. A nie pamiętając niczego, dodają wciąż nowe szczegóły, nowe bezcenne przedmioty, które jakoby się tu znajdują. Są też uczeni znawcy starożytnych języków, którzy mozolnie odczytują ich słowa, omawiają je w porównaniu z, i w stosunku do — ci wiedzący lepiej, jak tamten staruszek bredzący w parku. Z drugiej strony może właśnie dlatego powinienem to robić — pokazywać, jak zaplata się ta intryga, jak sama się rozwiązuje — jak tworzy się szyfr. W końcu nie sposób go uniknąć — znaki, znaki, na znak czekamy. Wieczne poszukiwanie znaków. I ja także — otwarte pola, puste pokoje, w których nie zbiera się kurz, zima, zupełna ciemność, horyzont, ja także. A potem niekończący się proces odczytywania, sprawdzania poszlak, dążenia po śladach. Bo jest to wieczna historia detektywistyczna, w której ścigam samego siebie. Ale w końcu może to jednak okaże się komuś potrzebne, tak jak mnie, być może, być może tak, być może nie, teraz niech jednak już się skończy to, co mówię, teraz już tylko być tutaj, w tym domu, który nie jest mój, który nie jest domem, być tutaj, teraz, w moim domu, w moim miejscu, w miejscu, które nie może stać się domem, gdzie nie sposób pozostać, w miejscu, które nie jest moje, gdzie nie ma mnie, gdzie nigdy nikogo nie było i nikogo nie będzie, patrzę przez okna i widzę wszystko, całe miasto, jestem w samym centrum, w tej chwili, właśnie w tej chwili, w której powinienem tu być, widzę wszystkie wyniosłe gmachy, całą próżność, dumę tych wieków i pokoleń, na darmo, niepotrzebnie, tylko po to, żeby był ten pusty dom, a więc jednak to jest potrzebne, po to by tu dojść, to przez miasto prowadzi droga, droga od domu na przedmieściach, do tego miejsca, z którego patrzę, miasto w dole, słychać teraz cały jego zgiełk, jego hałas, bieg i pośpiech, skrzyżowania ulic, wciąż otwierające się ulice, biblioteka, bank, poczta, kościół, i jeszcze jakaś postać, ktoś, kto chodzi po ulicach, coś zapisuje, stara się coś odczytać, teraz nareszcie jest widziany, w końcu go masz, robił tyle różnych rzeczy, grał w tyle gier, wciąż spotykał samego siebie, w innych pustych pokojach, w swojej twierdzy, w swojej strefie, znajdował kartki, słyszał głosy, a zawsze były to wezwania, nawet te niezrozumiałe, śledził kogoś, uciekał, powracał, zagubiony, odnaleziony, aż wreszcie w samotny wieczór, bazyliszek, prawie równa ilość przygód udanych i nieudanych, awers i rewers, orzeł i reszka, nic tylko zera i jedynki, same jedynki i zera, wyzerowanie, 11101010 nie rób nic, teraz układają się kamienie domina, kamienie, nie kości, kość skamieniała, to już nie jest los, święty przypadek, 28 kamieni, 28 płaskich prostokątów, gdyby je złożyć, miałbyś cztery kostki o siedmiu ścianach, niemożliwe, nierealne, nieregularne siedmiościany, więc prawdopodobieństwo nigdy nie będzie równe, chyba tylko w innej geometrii, siódma ściana, pusta ściana, już nie szóstka wygrywa, bez zwycięstwa, bez porażki, już nie hazard ani rachunek prawdopodobieństwa, kostka tocząca się po stole w domu gry, kostka, cztery ściany, sufit, i podłoga, a ty jesteś wewnątrz, to już nie jest pokój, jest siedem ścian, domino, klasztorna gra, z pewnej odległości te kropeczki wyglądają jak alfabet niewidomych, czytać tylko opuszkami palców, kamienie, tak łatwo je pogubić, a kiedy jednego zabraknie, upada budowla i już nie ma gry, nic nie pasuje, nic się nie ułoży, jeden kamień nieostrożnie dotknięty i przewracają się wszystkie, jeden za drugim, mozolnie budowana konstrukcja, przez tyle dni, tyle nocy, tyle stron, tyle słów, nareszcie, domino, randomino, 28 kamieni, 56 połówek, i tylko 54 opowieści, brak jednego kamienia, pusto — pustego, który połączyłby je wszystkie ze sobą, jest tylko talia kart, jeszcze jedna talia kart, po cztery warianty trzynastu historii, i jeszcze dwie, dodatkowe, 54 karty, i nawet jeżeli pusta karta, cztery puste karty, to nic, to także na nic, a więc tylko karty, kartki, zapełnione pismem kartki papieru, karty, a na nich narysowane postaci, a z nich ułożone opowieści, wersje, warianty, sprzeczne przekazy, karty słabsze i silniejsze, jak zawsze, skorupy, odłamki glinianych tabliczek, z nich ktoś układa starożytny epos, a więc tylko literatura, niech i tak będzie, to dlatego ciągle mówił, opowiadał, każdy z nich, ja, ja, ja, bo któż miałby to powiedzieć, podmiot domyślny, czasem tylko ten inny, ten drugi, z tamtej strony głos, w tamtych chwilach, historyjki podobne do siebie, takie same, nie o tym samym, o tym samym, nie takie same, jednak się nie spotkają, nie połączą, zawsze coś wspólnego i coś odmiennego, styczność lub podobieństwo, wątek albo sens, pulsują jak magma, niczym żywy organizm, pierwotna plazma, motywy jak w strukturze cząsteczki, wyciągają do siebie ramiona, na darmo, karty się tasują, przekładają się na siebie, i tak powstaje nowa opowieść, wianek, wieniec żałobny, upleciony z wątków, splot, siatka, zastawiona pułapka, wątki zaplecione w węzeł, ale sieć jest pusta, nie ma ryby ani rybaka, słów niewiele, same najpotrzebniejsze, teraz w końcu widzisz tego, który je zapisywał, nareszcie razem, pogodzony już z symbolami, nieważne jak, byle tylko to powiedzieć, kamienne przestrzenie zamknięte murami, miasto, idealny porządek, nie dla mnie, niemożliwy, wymyślony, i coraz dalej, aż na przedmieścia, gdzie domy są coraz rzadsze, coraz mniej przestrzeni oswojonej, i jeszcze dalej, gdzie nie widać już nic, tylko puste otwarte pola, horyzont, gdzie kończą się przedmieścia, gdzie ziemia spotyka się z niebem, kiedy zapadnie zmrok, nie będzie między nimi żadnej granicy, żadnej odległości, nic, nigdy, nigdzie, i tylko stąd można to zobaczyć, teraz podejdziesz do okien, jeżeli są okna, jeśli to prawda, jest noc, palą się wszystkie światła, widać całą regularność miasta, jego wzór, patrzeć na to jak na scenę albo na ekran, słuchać tego szumu, pomruku, i ciszy, z której on się rodzi, w której po chwili zamiera, wyzwolony już niemal z fabuły, z czasu, z osoby, ale nie ze znaczenia, wreszcie wypowiesz to swoimi słowami, słysząc własny głos, który je wypowiada, i jego echo, jakby mówił ktoś inny, powiesz, ale już nie opowiesz, nie zdążysz, pozostanie to, co zapisane, niepowieść, od słowa "Ale" zaczyna się początek, to nie powinno być na końcu, to powinno być w środku, to jest wizja, nie opis, tylko ja, tylko on, tylko ty, to jest opis, nie wizja, trzy osoby, dwie liczby, trzy czasy, trzy tryby, trzy strony, patrz, tam daleko, gdzie teraz jest już całkiem ciemno, gdzie są szerokie, otwarte pola, w końcu pusty pokój, puste miejsce, z którego jest wyjście, z którego widać pola, a przecież tyle razy tędy przechodził, idzie teraz, zbliża się, jest zima, jest śnieg, to tam odejdę, on tam odejdzie i zniknie w nich, tak jak już nieraz to zrobił, jak nigdy, dla mnie to tylko model, i nigdy już nie wróci, zimowe puste pola, "odchodziłem coraz dalej i dalej i stawałem się coraz mniejszy, coraz bardziej biały", tak pewnie byś o tym opowiedział, w zakończeniu opowiadania, jakby widząc siebie oczami tych, którzy pozostają w mieście, zostawiwszy miasto za sobą, ale język już rozbity, teraz w końcu go widzę, widzę się, widząc, widzący, widziany, widziano, widoczny, widzieć, widzieć się, widzenie, ja i ty, ja i on, ty i on, on i ty, on i ja, ty i ja, ja i ja, figura, prefiguracja, z kokona, z poczwarki, z fabuły, zawsze, jakakolwiek by ona była, tak odejdę kiedyś, pójdę, będę iść, odchodzę w tej chwili, w której jest mówione, to jest koda, wielkie rzeki i małe strumyki, wszystkie tutaj spływają, tematy i motywy jednak zmierzające do połączenia, dążące do niego, możesz je skatalogować, poukładać w szufladkach, i oto wreszcie masz swój system, którego tak poszukiwałeś, innego nie będzie, i jeden solowy głos, wszystkie głosy, wszystkie opowieści wypowiedziane równocześnie, teraz, to była uwertura, od niej się wszystko zaczęło, to była koda, to jest uwertura, powrót do pierwszego słowa, teraz czytać do początku, jeżeli można go odnaleźć, od słowa koniec, nieskończony potok, wytrysk w mojej głowie, dzień — jawa — to co jest — tutaj — jeden, noc — sen — to czego nie ma — tam — zero, bez imion, tylko fakty i słowa, słowa, które same siebie dyktują, jedno zdanie, bez podmiotu, bez orzeczenia, już nawet bez przecinków zamknięty łańcuch w którym każde ogniwo jest pierwsze i każde ostatnie jużbezodstępów międzysłowaminieskończoneinieprzerwanenigdyinigdziezdanieodpoczątkuświataodjakiego
początkujakiegoświatajednonieprzerwanebezbłędnezdanieskładającesięzsamychbłędówwszystko błędywszystkojednowszystkoinicinickoniec

 

PUSTY POKÓJ IV / PUSTE POLA