mogłoby
mi się to podobać - ta melancholia, te wyznania zmęczonego życiem donżuana.
Na pewno nie jest to typ literatury, który szczególnie lubię, ale wolę ból
istnienia w ten sposób upozowany, i przekazany w obcej mi, choć nienagannej
formie, od bólu istnienia wyrzygiwanego nie wiadomo po jaką cholerę przez współczesnych
mi poetów, którym wydaje się, że będą "szokujący" jeśli do
wiersza nawpychają kurw i hujów. Bynajmniej nie chcę tu bronić jakichś
tradycyjnych wartości, czy też "kultury języka", dla pewności
napiszę, że daleki jestem od takich gówien, ale ten człowiek z początku
wieku, który urodził się niemal równo sto lat przede mną, jest mi jakoś
niewytłumaczalnie bliski, z tą swoją nostalgią i libertyństwem. Na pewno
nie jest kimś takim jak Georg Trakl - jego obrazy nie są tak ciemne ani tak głębokie
- i kiedy to pisałem, zastanowiłem się nad tym porównaniem - być może,
nawet na pewno - gdybym był Niemcem, nie mógłbym znieść języka Trakla,
podobnie jak nie mogę znieść Tetmajera - to wszystko jest takie
przeromantyzowane. Ta sztuczność, teatralność sformułowań, te rymy - które
lubię w obcym języku - bo w jakiś sposób uświadamiają mi jego naturę, a
których po prostu nienawidzę we własnym. Język, który jest mi tak potwornie
obcy, z tym modernistycznym zamiłowaniem do gromadzenia środków
stylistycznych, kwiecisty - odczuwam go jak jakiś wykwit, jakąś narośl na języku.
Zapewne dzieje się tak dlatego, że język Tetmajera jest tylko niewiele
starszy od tego jakim się posługuję, nie ma tego dystansu, który dzieli nas,
powiedzmy od Sępa-Szarzyńskiego, i który sprawia, że czyta się tamte
rzeczy niemal jak napisane w obcym języku. Żyją jeszcze ludzie, którzy znali
Tetmajera, tutaj - w moim mieście. Ta legenda
przebrzmiała, nic nie zostało, nic żywego, sama tylko historia - w tym filmie
jest taka scena - jakaś kobieta, słynna aktorka, przyjeżdża co roku do
hotelu, w którym przeżyła romans z Tetmajerem, a on w tym samym czasie chodzi
wokół hotelu - w którym sam mieszka - w zupełnie innym mieście - chodzi
trzymając się ścian - jak stary, ohydny włóczęga spod mostu. I jest trochę
tak, jakbym żałował, że nie mogę, nie jestem w stanie go zrozumieć, że
jest mi tak bardzo obcy. Żal tego tworzywa, którym przecież i ja się posługuję
- tego, że tak strasznie oddane jest przemijaniu, tego, że mija sto lat, i nic
już nie może zostać naprawdę zrozumiane, a nawet jeśli, to tylko w
niebezpośredni, naukowo - krytyczny sposób. Żal mi, że nie czuję tej
melancholii, że nie wzruszają mnie te wiersze, tak jak wzruszały nastolatków
w tamtych czasach. Ale jest coś, co prawdopodobnie przetrwało dla mnie w
niezmienionej postaci. Tetmajer był wielkim piewcą gór i góralszczyzny (po
przeniesieniu zwłok z Warszawy, pochowano go na słynnym cmentarzu na Pęksowym
Brzyzku w Zakopanem), i grzebiąc w jego utworach, znalazłem coś, o czym zupełnie
zapomniałem, i nie sądziłem, że może w ogóle zostać odnalezione. W wieku może dziesięciu lat znalazłem w starym
kalendarzu rolniczym (takim w którymzaznaczano pory stosowne np. - na sadzenie
buraków) opowiadanie, które - mogę to powiedzieć z całą pewnością - było
moim pierwszym prawdziwym wzruszeniem stricte literackim - nazywało się
"On" i mówiło o niesamowitym niedźwiedziu - potworze, prześladującym
pasterzy i ich stada, nazywanym przez nich sakramentalnym imieniem - określeniem
"on". W zakończeniu opowieści górale w końcu dopadają i zabijają
niedźwiedzia, a potem jego skóra suszy się w ostrym, górskim słońcu -
zawsze przyprawiało mnie to o ciężki szloch, który następował po wcześniejszym
zabobonnym przerażeniu. Pamiętałem później zawsze o tej opowieści –
ale nie sądziłem, by było możliwe odnalezienie tego tekstu, myślałem, że
jego autorem jest jakiś chłopski bajarz o nieznanym nazwisku, i tak oto -
szukając poety znalazłem autora pierwszej wielkiej legendy literackiej mojego
życia. Opowiadanie napisane jest w nieznośnym stylu, będącym mieszaniną języka
"pseudo-góralskiego" z "młodopolszczyzną" (jako dziecko
oczywiście tego nie zauważałem - szczęśliwe czasy!), ale jego treść - to
mityczne zwierzę i jego śmierć - jest po prostu doskonała. Ciekawa rzecz, że
motyw straszliwego niedźwiedzia - prawdziwego "ducha puszczy" - po którego
śmierci w jakiś sposób kończy, albo zaczyna się kończyć tamten stary,
pierwotny świat, występuje także w innej mojej ukochanej książce, z czasów
już o wiele późniejszych - w "Wielkim lesie" Williama Faulknera. W
tym opowiadaniu Tetmajera było takie słowo, które prześladowało mnie później
przez lata - zabijając niedźwiedzia górale podstawiają mu pod pierś
"spisę" - jest to coś w rodzaju włóczni, pamiętam, że przez długi
czas to słowo "spisa"
miało dla mnie jakieś niemal sakralne znaczenia. Kto wie - może chodzi tu o włócznię
Św. Graala? To tyle, chciałbym móc więcej - może nawet napisać jego
biografię? Może szkic o jego poezji? Może dokładną, "mitologiczną"
analizę tego opowiadania? A może najlepiej spróbować przetłumaczyć jego
wiersze na mój dzisiejszy język - tak, jak chciałbym by kiedyś ktoś zrobił
z tym, co sam piszę? Nie wiem. To smutne - taka nostalgia - "melodia mgieł
nocnych"....
(174) |