czasem za samolotami ciągnie się taka biała smuga, podobno to jest po prostu dym, ale z ziemi tego nie widać i wręcz trudno w to uwierzyć - dym to coś brudnego, coś nieprzyjemnego, znamy te wszystkie określenie - dym duszący, gryzący, niebo zasnute dymem, świeca dymna, zadymione miasta górnicze, zadymione kawiarnie – pojawia się obraz dnia ciemnego i ponurego w jakimś odległym miejscu, gdzie trafiło się w jakimś niewiadomym celu, może uciekając przed czymś, ukrywając się - więc dlatego tak trudno uwierzyć, że to jest dym. Widać to tylko wtedy, kiedy jest bardzo jasno, niebo bez chmur, wtedy ta smuga wygląda dokładnie tak samo, jak te niewinne białe chmurki, nie zwiastujące żadnej zmiany pogody, tylko czasem pojawiające się na niebie, jakby specjalnie po to, by dać oczom chwilę odpoczynku od całej tej jasności, by na chwilę zasłonić królewskie słońce. Tylko w takie jasne, rozświetlone dojrzałe letnie dni pojawiają się na niebie te samoloty, bardzo wysoko, pewnie dlatego nie widać ich przy najmniejszym zachmurzeniu, i zostawiają za sobą białe smugi, które tak bardzo odcinają się od błękitu nieba. Wtedy, tak już dawno, była taka zabawa - podobna do tej z czekaniem, aż cała woda wypłynie z wanny - nieważne gdzie i o jakiej porze, jeśli tylko pojawiło się na niebie to niezwykłe zjawisko - głowa zadarta, oczy wzniesione, i wpatrywał się tak niemal bez tchu. Obojętne, czy właśnie trzeba było szybko biec do autobusu, czy też w polach na spacerze, prowadzony za rękę, czy na ruchliwej miejskiej ulicy, albo na szkolnej wycieczce - zawsze jak wrośnięty w ziemię, nieruchomy aż do bólu karku, i niekończące się pytania – z czego jest ta smuga? A jak się nazywa taki samolot? I sprawa bodajże najważniejsza - to brało się, było częścią i wczesną zapowiedzią tej obsesji z kończeniem wszystkiego - z doprowadzaniem rzeczy do stanu, w którym na pewno można było powiedzieć, że rzecz jest już ostatecznie ukończona, doprowadzona do stanu doskonałego i "nieprzekraczalnego". Nie chodziło o kończenie się, i smutek z tym związany, co oczywiście było sprawą doskonale znaną, nie - raczej o dążenie do dokonania, dokończenia i wyczerpania jakiegoś doświadczenia. W tym wypadku było tak: samoloty zostawiały za sobą smugę białego dymu, którą czasem nazywał Drogą Mleczną - jakoś tak mu się to pokojarzyło - i ona trwała na niebie przez jakiś czas, krócej albo dłużej w zależności od czegoś - może od wysokości, na której samolot leciał, może od rodzaju paliwa, a najpewniej od wiatru - a potem smuga się powoli rozpraszała, rozwiewała, a wreszcie znikała zupełnie - trwało to od kilkunastu sekund do ponad minuty, bywało czasem, że samolot zdążył już na dobre zniknąć z pola widzenia, a smuga dopiero zaczynała się rozpraszać z drugiego końca, rozwiewała się tak powoli, dostojnie, krok za krokiem, aż wreszcie niebo się wygładzało i nie zostawał już żaden ślad. Cały urok, cały sens tej zabawy na tym właśnie polegał by dotrwać do tej chwili gdy smuga rozproszy się całkowicie i nic już nie będzie świadczyć o tym, że jeszcze przed paroma sekundami rozciągała się  w poprzek nieboskłonu. Bywało, że ten proces dokonywał się niemal natychmiast - samolot leciał, i tuż za nim smuga dopiero co ukształtowana znikała w błękitnym powietrzu. Ale zdarzało się też, że trwało to bardzo długo - popędzanie, zniecierpliwione głosy, czasem wrzask, albo nagły klaps - zwłaszcza jeśli zdarzało się to na przykład na środku ulicy, podczas przechodzenia przez jezdnię. I oczywiście jak zwykle czerwone plamy na twarzy, histeria, i ani kroku dalej, jak wmurowany w ziemię - nikt nie mógł tego zrozumieć - jaki jest powód tak dziwacznego przesądu. I do czego to może doprowadzić? I mówili – To po prostu upór, piekielny, diabelski upór – myślę, że to sformułowanie będzie mi towarzyszyć już przez całe życie. Oczy wzniesione, głowa zadarta aż do bólu, a tam w górze białosrebrna smuga, która za chwilę rozpłynie się w błękicie, oczy zmrużone od natarczywego słońca...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(211)