strona główna album Bielsko-Biała inne albumy

 

DZIEŃ VII - Bielsko-Biała i Mikuszowice

Tego dnia - ostatniego dnia naszego pobytu w Bielsku - musieliśmy wstać naprawdę bardzo wcześnie, żeby zobaczyć wszystko to, czego dotąd nie udało się nam zobaczyć, albo co niesłusznie odkładaliśmy na ostatnią chwilę - tak, jak to zwykle robi się podróżując, jak człowiek z opowieści, której ani tytułu ani autora nie jestem w stanie sobie dziś przypomnieć, który pojechał do Rzymu by spełnić dziecięce marzenie i  zobaczyć Colosseum, a przyjechawszy tam znalazł tak wiele ciekawych rzeczy i miejsc, że ostatniego dnia, pakując się przed wyjazdem uświadomił sobie nagle, że nie widział... właśnie Colosseum. Musieliśmy wstać naprawdę bardzo wcześnie by zrobić wszystko co zaplanowaliśmy, za oknami hotelu była jeszcze szarówka, dzień zapowiadał się pochmurny, choć nieco później okazało się, że stare przysłowie, mówiące że "kwiecień-plecień wciąż przeplata trochę zimy, trochę lata" jest w tym mieście u podnóża gór absolutnie prawdziwe, bowiem takiej zmienności pogody, jakiej wówczas doświadczyliśmy, nie jestem w stanie sobie przypomnieć chyba w żadnej innej sytuacji.

Najpierw poszliśmy w stronę Białej, na ulicach jeszcze nie było zbyt wielu przechodniów - nic w tym dziwnego, w końcu była przecież niedziela, a ta jak wiadomo - następuje po sobocie. Po drodze mogliśmy się więc spokojnie przyjrzeć wielu budynkom, które znajdują się w Białej i mają bardzo ciekawy nastrój, być może nie tak przytłaczający jak bielskie pałace, ale za to wesoły i ciepły, a niektóre kamienice, mogą być wręcz modelowymi przykładami zabawnej lekkości, czegoś co kojarzy się z austriackimi czasami, z wiedeńską zwiewnością, z walcem i modrym Dunajem. Ciągnąca się przez całą Białą ulica główna - pod wezwaniem 11 Listopada - jest niewątpliwie najbogatszą ulicą w całym skonfederowanym mieście Bielsko-Biała, mieszczą się przy niej bogate sklepy, salony, a także kluby internetowe. Niemniej - pomimo niewątpliwej zamożności - raczej niewielka wysokość budynków (są przeważnie dwupiętrowe) sprawia wrażenie przyjemnej małomiasteczkowości, czegoś zarazem bardzo zamkniętego i ograniczonego, a z drugiej strony przytulnego i ochraniającego. Wpływa na to również fakt, że ulica jest deptakiem zamkniętym dla ruchu samochodowego innego niż zaopatrzenie sklepów.  Przeszliśmy przez  jeden z dwu placów, które pretendują do roli rynku Białej - Plac Wojska Polskiego, przy którym mieści się słynny niegdyś sklep Powszechnej Spółdzielni Spożywców (czyli nas wszystkich!) "Społem" o nazwie "Klimczok" (Klimczok to przezwisko "wybitnego" rozbójnika z dawnych czasów, który patronuje niedalekiemu szczytowi i schronisku, ale czy nazywanie sklepu imieniem zbója to jest szczęśliwy pomysł?), pod nim to - jak wyczytaliśmy w przewodniku - w czasach schyłkowej komuny zdarzały się regularne walki o towary, które tam były "rzucane", jak to się wtedy mówiło - a miasto Bielsko-Biała, zapewne z racji prowadzenia prestiżowej w latach 70-tych produkcji "małych Fiatów" (no bo chyba nie przez Bolka i Lolka?), było zaopatrywane we wszelakie dobra lepiej niż niejedno z o wiele większych miast. Dziś sklep PSS "Społem" już nie jest oblegany i sprawia wrażenie solidnego hipermarketu w stylu raczej prowincjonalnym - na obrzeżach miasta znajdują się  zresztą hipermarkety sporo od niego większe - ale legenda pozostała. Zresztą w centrum tak Bielska jak i Białej stara pokomunistyczna firma PSS "Społem" jest właścicielem prawie wszystkich sklepów spożywczych - handlowe przemiany które dotknęły inne miasta tutaj przeszły chyba wręcz niezauważone. Plac Wojska Polskiego, raczej nie jest piękny - ale znajduje się przy nim kilka budynków wartych uwagi - jak np. kościół ewangelicki - jak się okazuje podział miasta na protestanckie Bielsko i katolicką Białą nie był przestrzegany jakoś szczególnie dokładnie. Co znajduje się wewnątrz kościoła nie wiadomo, gdyż prawie zawsze gdy znajdowaliśmy się w jego pobliżu był zamknięty na głucho. Nieopodal kościoła stoi słynna Kamienica Pod Żabami, które to żaby stanowią niemalże wizytówkę miasta i na pocztówkach znajdują się niemal równie często jak Ratusz. No niewątpliwie - zasługują na uwagę, nie zdarzyło nam się nigdzie indziej zobaczyć niczego podobnego - fajka, mandolina, kolorowe surduty - wszystko to sprawia, że bajkowe stwory rzeczywiście zachęcają do odpoczynku i beztroskiego lenistwa. Spod Kamienicy pod Żabami niedaleko do Ratusza, idziemy tam  by po raz ostatni na niego spojrzeć - to nie jest ratusz, na pewno - to zwykła kremówka, która najpierw spełniała rolę Ratusza miasta Białej, a po drugiej wojnie światowej awansowała do roli siedziby magistratu połączonego miasta-centaura. To niemożliwe, żeby nie była to kremówka! Choć w czasie  chwilowych zachmurzeń zupełnie zwariowanego tego dnia nieba, wieża momentami wygląda wręcz gotycko  i groźnie. Ale to tylko pozory spowodowane przez zupełnie oszalałą aurę - być może i Ratusz sam nawet chciałby wyglądać poważniej, chciałby być groźny i demoniczny, ale niestety - jest zbyt śliczny! Na samym końcu ulicy 11 Listopada znajduje się kolejny charakterystyczny punkt Białej - prawdziwa perełka barokowej architektury - kościół Opatrzności Bożej - ukazuje się powoli za bezlistnymi jeszcze drzewami, jest idealnie odnowiony, wyczyszczony, wypucowany, wyglansowany, wygłaskany - i przez to troszkę męczący. Ale nienaganna linia jego dwóch wież, piękno wręcz modelowo barokowych zdobień - tak zewnętrznych jak wewnętrznych -  przeładowanie detalami jakże odmienne od stylu surowych kościołów ewangelickich sprawia, że można go uznać za jakieś podsumowanie i kwintesencję katolicyzmu na tych terenach, katolicyzmu który być może był mniej spektakularny niż protestantyzm - niemniej pozostawił kościół Opatrzności Bożej jako niewątpliwy dowód swojego znaczenia. Z  kościołem związana jest legenda o tym, że pewien bogaty kupiec miał sen, w którym Matka Boska pokazała mu, gdzie życzy sobie by znajdował się nowy kościół - wola Królowej Niebios została spełniona co do joty - zbudowano z pewnością najbardziej wystawny kościół katolicki w bliskich i dalekich okolicach. Być może nie jest on jakoś szczególnie oryginalny, niemniej - robi wrażenie i na pewno warto go zobaczyć - choćby tak jak teraz - od tyłu, w świetle jaskrawego słońca. Nieco dalej za kościołem Opatrzności Bożej, tam gdzie miasto powoli zamienia się w przedmieście znajduje się obiekt zwany Pałacem Habsburgów, z tego powodu że - podobnie jak miasto Żywiec - przez jakiś czas znajdował się w rękach tej najpotężniejszej niegdyś rodziny w Europie - pałac nie wygląda jednak ciekawie, zresztą - trudno to ocenić, bowiem mieści się w nim obecnie Dom Pomocy Społecznej - jak w wielu innych obiektach pałacowych i dworskich - taka to już jest ironia historii, że takie budynki - mające  niegdyś służyć chwale i wygodzie uprzywilejowanej części społeczeństwa, w warunkach "socjalistycznej gospodarki zasobami mieszkalnymi" przeszły w ręce tych najbardziej upośledzonych, można by wręcz powiedzieć że jest to rodzaj sprawiedliwości dziejowej, niemniej - zwykle ucierpiały na tym same obiekty, niejednokrotnie stanowiące nieocenione źródła dla poznania sposobów życia, pewnych modeli egzystencji, z których w naszych czasach nic już prawie nie pozostało.

Po przeciwnej stronie ulicy znajduje się bialski cmentarz katolicki - niezbyt wielki, choć położony bardzo ładnie, pośród mocno rozrosłej roślinności, przez jego środek prowadzi wspaniała cyprysowa aleja, do której wejście łączy się z jedną z kaplic grobowych rodziny bogatych mieszczan bialskich, kaplica ta tworzy rodzaj bramy prowadzącej do alei. Na cmentarzu znaleźliśmy dość niezwykły nagrobek w kształcie serca, a także grób kogoś o zadziwiającym nazwisku... Człowieczek! Z okolic cmentarza w Białej pojechaliśmy autobusem do miejscowości o nazwie Mikuszowice (jest ona podzielona na Mikuszowice Śląskie i Krakowskie - w nazwie tej odbija się owo swoiste dla tych okolic rozdarcie pomiędzy Śląskiem i Małopolską -  ale dla uproszczenia, w dalszej relacji będziemy miejscowość nazywać po prostu Mikuszowicami), jeszcze niedawno Mikuszowice były zupełnie osobną wsią, a dziś  stanowią odległe przedmieście Bielska-Białej. W Mikuszowicach znajduje się kilka bardzo ciekawych obiektów, dla zobaczenia których przemierzyliśmy drogą, która okazała się o wiele dłuższa i o wiele bardziej wymagająca niż się spodziewaliśmy wyruszając, tym bardziej że nagle (jak zwykle nagle!) zaczął padać śnieg - i to nie jakiś tam lekki, delikatny śnieżek, jaki nikomu krzywdy nie czyniąc może sobie padać wiosną, nie - to był prawdziwy, zasypujący wszystko i wszystkich gruby śnieg, który w ciągu kilkunastu minut pokrył całą okolicę równomierną białą warstwą. Ale właśnie dzięki temu śniegowi główna atrakcja Mikuszowic - drewniany kościół najwyższej wartości zabytkowej ukazał się nam w świetle chyba najbardziej dla niego odpowiednim - jego ciemna, sprawiająca wrażenie masywnej, choć w istocie niewielka bryłą, odcinająca się od białego, nie skażonego jeszcze najlżejszym dotknięciem śniegu zdaje się przenosić w czasy dawne, kiedy kościół ten znajdował się przy drodze prowadzącej do ludnego i bogatego (chyba zawsze dość bogatego) miasta, i który - w podobny dzień jak dzisiejszy, mógł sprawić, że na twarzy znużonego wędrowca przemierzającego te górzyste tereny mógł pojawić się uśmiech ulgi, bo ujrzenie na horyzoncie mikuszowickiego kościoła oznaczało, że to już prawie tu, że  jest się niedaleko, i że niebawem będzie można zasiąść do wieczerzy w ciepłej gospodzie, ogrzać się i wysuszyć przy płonącym ogniu. Znaczyło to, że wilki mają już mniejsze szanse by dopaść pędzące konie, że już nie straszni zbójcy (a było ich zawsze wielu w okolicy, wystarczy wspomnieć, że najsłynniejszy ze wszystkich zbój - Ondraszek (Ondrasz Szebesta 1680-1715, zwany także Ondra - syn wójta ze wsi Janowice, według tradycji zabity obuchem podczas zabawy w karczmie przez kompana - Juraszka, dla wyznaczonej przez władze za głowę "harnasia" nagrody, a następnie, już pośmiertnie - dla wiekopomnego przykładu - poćwiartowany na rynku w niedalekim Frydku) działał właśnie w niedalekiej okolicy Bielska, głównie nieopodal Cieszyna (do dziś zresztą pozostały po nim hotele noszące jego imię w nazwie - jeden w Szczyrku a drugi w samym Bielsku-Białej). Oprócz na wpół mitycznego Ondry na tych terenach działało wielu innych zbójów, zwanych beskidnikami - Klimczok, Bury, Proćpok lub Proćpak - ten ostatni z beskidzkich rozbójników stracony został w 1796 roku, czyli - nie tak dawno... W podwórzu okalającym kościół pod wezwaniem św. Barbary w Mikuszowicach znajdują się bardzo piękne stare nagrobki - w postaci wielkich kamiennych płyt (to dość częsty sposób grzebania ludzi należących do  klasy wyższej w wiekach XVI-XIX). Większość z pochowanych tutaj należy do rodziny Kubiców - być może niegdysiejszych właścicieli wioski, co ciekawe - obecny kierownik znajdującego się nieopodal  cmentarza parafialnego też nosi to nazwisko - trzeba było odgarnąć nieustannie padający śnieg, żeby odczytać inskrypcję na grobie. Wewnątrz czeka na nas niespodzianka - otóż cały kościół pokryty jest polichromią przedstawiającą męczeństwo jego patronki - świętej Barbary - malowidła są naprawdę bardzo piękne i  realistyczne, aż szkoda że przedstawiają takie okrucieństwa jak np. odcinanie piersi piłą... ale cóż - chrześcijaństwo jest zbudowane na kościach męczenników, jak powiedział jeden  z Ojców Kościoła. W środku bardzo miły starszy pan zakrystian sprzedaje nam pięknie wydany folder reklamowy dotyczący kościoła, jego historii i wartości. Msza właśnie się skończyła, ale ludziom jakoś nie spieszno wychodzić - stoją w przedsionku i długo rozmawiają, i chyba nawet nie dlatego, że na dworze wciąż pada gęsty śnieg - widać, że lubią tu przychodzić, że nie robią tego dlatego, że tak trzeba i wypada, czuje się że bez specjalnego przymusu wykonują "zadane" im przez księdza posługi na rzecz kościoła jak mycie i sprzątanie (parafia mikuszowicka dostała nawet kiedyś główną nagrodę państwową za najlepsze użytkowanie obiektu zabytkowego) - być może jest tak dlatego, że kościółek jest naprawdę bardzo pięknym miejscem, miejscem w jakiś sposób niezwykłym - jest stary i drewniany, ale starych, drewnianych kościołów jest wiele, a ten ma w sobie coś szczególnego, coś co sprawia, że wychodząc raz po raz oglądaliśmy się za siebie, jakby chcąc wessać, wchłonąć to miejsce, zapamiętać je na zawsze.

Ale cóż - trzeba iść dalej - teraz czeka nas długa droga w góry, patrząc na mapę, a raczej plan Bielska-Białej nie przypuszczaliśmy nawet, że droga będzie tak trudna. Chcieliśmy dotrzeć do obiektu noszącego bardzo tajemniczą nazwę: "Stół Ofiarny Jan"  - według wyjaśnienia zamieszczonego w przewodniku było to miejsce tajnych nabożeństw protestantów w XVIII bodajże wieku, kiedy tereny te znajdowały się pod panowaniem katolickiej monarchii habsburskiej i nabożeństwa protestanckie zostały całkowicie zakazane. Wierni ewangelicy spotykali się wówczas w tajemnicy, w głębokich lasach i odprawiali swoje modły przy specjalnie do tego celu przygotowanych "stołach ofiarnych" czyli mówiąc inaczej - polowych ołtarzach. Jeden z takich ołtarzy znajdował się właśnie w Mikuszowicach, i został wykonany z kamienia, co spowodowało że zdołał przetrwać o wiele dłużej niż cesarski zakaz dotyczący protestanckich nabożeństw i w ogóle wyznawania wiary innej niż katolicka. W czasach bliższych nam stół stał się miejscem symbolicznym, przy którym spotykano się by czcić pamięć dawnych wieków i ludzi, dzięki którym protestantyzm w tych rejonach przetrwał trudne lata. Po naprawdę długiej i wyczerpującej drodze w końcu udało nam się dotrzeć do miejsca gdzie według przewodnika, a także według pytanych o drogę ludzi miejscowych powinien znajdować się ów zasłużony stół. Ale cóż - nie było go nigdzie widać, choć  w książce napisano, że sam obiekt znajduje się nieco dalej w lesie, zaś przy samej ścieżce umieszczono obelisk pamiątkowy ze stosownym napisem. Nie dawaliśmy jednak za wygraną - okazało się, że walka reformacji z kontrreformacją na ziemi bielskiej nadal trwa! Minęło prawie 500 lat, a noc św. Bartłomieja jakby zdarzyła się wczoraj! Bowiem jakiś pomysłowy przedstawiciel miejscowej kontrreformacji skrzętnie przykrył pamiątkowy obelisk z napisem uciętymi specjalnie w tym celu gałęziami, tak że naprawdę zupełnie nie było go widać! -  po chwili poradziliśmy sobie z gałęziami i odkryliśmy kamień  wraz z napisem, głoszącym, że "miejsce na którym stoisz ziemią świętą jest...." Cóż - może tak, może nie - w każdym razie pamiątkowy głaz odkryliśmy i pozostawiliśmy w stanie odkrytym. Sam leśny ołtarz okazał się być nieco przereklamowany - głównie z tego powodu, że niewiele chyba do dziś pozostało z jego oryginalnej, dawnej postaci - obecnie jest to całkowicie odnowiony, betonowy okrąg ustawiony na betonowych słupach, i raczej nie ma w sobie wiele z atmosfery dawnych wieków - jest wygładzony, wymuskany i nieco nudny, ale trudno - ważne że ktoś o niego dba.
Schodząc drogą przez las do przystanku autobusowego trafiliśmy na inny jeszcze relikt dawnych czasów - pomnik pamiątkowy postawiony dla uczczenia pamięci leśniczego o muzycznym nazwisku Schubert, zmarłego pod koniec XIX wieku, a który to leśniczy nie zasłużył się niczym szczególnym poza tym, że dobrze wypełniał swoje obowiązki, swoją drogę życia - był po prostu dobrym leśniczym. Pomnik ten jest rodzajem kamiennej ławy, na której spocząć może znużony włóczęgą przez lasy wędrowiec - bardzo to ładny pomysł i musiały to też być nie najgorsze czasy, kiedy leśniczym stawiano takie pomniki! Kawałek dalej trafiliśmy na rozległą polanę, z której rozciągał się znakomity widok na zachmurzone, pogrążone w mlecznej mgle, raczej nieprzyjazne dziś góry.
Autobus przyjechał po kilkunastu minutach i zawiózł nas do centrum Bielska-Białej, gdzie czekało nas jeszcze zobaczenie kilku miejsc, których jakoś nie udało nam się zobaczyć dotąd. Pierwszym z nich było Muzeum Techniki, w którym zgromadzono setki eksponatów dotyczących historii przemysłu na ziemi bielskiej, ze szczególnym uwzględnieniem przemysłu odzieżowego, który zawsze był chlubą i jednym z powodów bogactwa i rozwoju miasta (jest nią zresztą do dzisiaj - po sromotnym upadku Bolka, Lolka i Malucha garnitury bielskie cieszą się nie mniejszym niż dawniej powodzeniem i estymą). Maszyny zgromadzone w Muzeum są rozmaite, są wśród nich niewielkie przedmioty domowego użytku jak żelazka z duszą i maszynki do mięsa, a także różnorodne maszyny liczące i piszące, ale  przede wszystkim ogromne, ociekające olejem maszyny szwalnicze z XIX i XX wieku, a obok nich ich pradawne ludowe prototypy - krosna i warsztaty, na których od niepamiętnych czasów w okolicach Bielska wykonywano materiały. Co jest najciekawsze - to, że jak nas poinformowano - znakomita większość maszyn jest do dziś sprawna, są one nieustannie konserwowane, smarowane, oliwione i we wszelki możliwy sposób doglądane. Ważną cześć zbiorów Muzeum stanowi bardzo dokładna historia przemysłu odzieżowego w Bielsku i w Białej, zgromadzono między innymi wielkie ilości materiałów reklamowych, pocztówek a także zwykłych zdjęć albumowych, dzięki którym można dokładnie poznać wygląd miasta w czasach jego największej świetności. 
Po wyjściu ze znajdującego się "po bialskiej stronie" Muzeum Techniki przechodzimy przejściem podziemnym łączącym Białą z Bielskiem, tu - po raz ostatni - nie możemy opanować uśmiechu na widok wprost cudownego plakatu reklamowego firmy kamieniarskiej, o jakże wdzięcznej nazwie - "Najbor-Nagrob" - oczywiście człon pierwszy (Najbor) jest nazwiskiem właściciela, drugi zaś (Nagrob) - gustownym skrótem pochodzącym od symbolu profesji, którą się ów pomysłowy pan Najbor para... Po wyjściu na powierzchnię naszym oczom ukazuje się bielski zamek, w postaci, która z powodu nagłego zachmurzenia nieba bez dwóch zdań przypomina zamek Makbeta - stoimy przez chwilę naprzeciwko czekając na jakieś kolejne przemiany pogodowe, które pozwolą nam zobaczyć zamek w nieco innym świetle - i rzeczywiście - po jakimś czasie niebo się przejaśnia, i zamek ukazuje się o wiele większy niż jest w istocie, jego mocno zarysowane kontury, a zwłaszcza wieża  przypominają trochę Wawel, choć oczywiście Zamek bielski jest nieporównywalnie mniejszy od swego nie tak odległego sąsiada z Krakowa. Jest dość niebrzydki, choć szkoda, że w znajdującym się wewnątrz muzeum jest tak niewiele rzeczy wartych oglądnięcia. Trzeba tu wspomnieć o ciekawostce z tym gmachem związanej. Otóż przez cały XIX i połowę XX wieku zamek znajdował się w rękach właścicieli całego Bielska - rodziny Sułkowskich. Nazwisko to każdemu człowiekowi znającemu choć pobieżnie historię Polski powinno natychmiast skojarzyć się z postacią legendarnego dowódcy - Józefa Sułkowskiego - adiutanta Napoleona Bonaparte, a także bohatera dramatu Stefana Żeromskiego. Sułkowski zginął w wieku 28 lub 25 lat (dokładna data jego urodzin nie jest bowiem znana) w czasie tłumienia powstania antyfrancuskiego w Kairze. Legenda głosi, że Napoleon, bojąc się konkurencji ze strony genialnego młodego Polaka wysłał go na pewną śmierć. Drugim oprócz zazdrości o czynny wojenne powodem krwiożerczego stosunku "Boga Wojny" do Sułkowskiego miał być strach przed niezłomnymi republikańskimi przekonaniami Polaka, który choć arystokrata - był zagorzałym jakobinem - i jako takiego lękał się go generał Bonaparte od czasu, kiedy powziął zamiar ogłoszenia się cesarzem. Jak było naprawdę nie wiadomo, jednak niewątpliwie należy Sułkowski do panteonu polskich postaci tragicznych. Warto wspomnieć, że oprócz wojaczki Sułkowski znalazł w swym bardzo krótkim życiu również czas na napisanie (po francusku)  sporej ilości rozpraw na tematy historyczne, wojskowe a nawet filozoficzne! Nie dość tego - podczas niefortunnej wyprawy egipskiej wykazał wysokie zainteresowanie sprawami archeologii i przyczynił się do znalezienia kilku ciekawych obiektów. Cóż jednak za rozczarowanie musi spotkać miłośnika tradycji niepodległościowych i pamiątek narodowych, kiedy dowiaduje się smutnej prawdy, że ów Józef Sułkowski pochodził z Rydzyny w Wielkopolsce, a z Sułkowskimi z Bielska był wprawdzie spokrewniony dość blisko (warto także wspomnieć, że protoplasta całego rodu - Aleksander Józef herbu Sulima - był naturalnym choć nieślubnym synem króla Polski i Saksonii Augusta II z dynastii Wettinów, zwanego Mocnym, zaś ordynat rydzynski Antoni Paweł Sułkowski - po śmierci księcia Józefa Poniatowskiego w czasie "Bitwy Narodów" pod Lipskiem - został wyznaczony wodzem naczelnym polskiej armii sprzymierzonej z Napoleonem), ale sami bielscy Sułkowscy w ciągu XIX wieku stali się mówiąc wprost - renegatami. Książęta Sułkowscy nie mieli ochoty w żaden sposób być łączonymi z postacią napoleońskiego oficera, mówili wyłącznie po niemiecku, utrzymywali kontakty głównie z ludnością niemiecką - przemysłowcami i kupcami, a ostatni przedstawiciel rodu uciekł z Bielska wraz z wycofującą się armią hitlerowską. Podobno jego potomkowie mieszkają do dziś pod Wiedniem. Tak to czasem bywa, że nazwisko - choć sławne i zasłużone - do niczego nie skłania, nie zobowiązuje ani w ogóle o niczym nie świadczy, bo nazwiska są jak choroby - nieraz zdarza się, że ciężka choroba jednego człowieka skłania do najgorszych niegodziwości, powoduje że wywiera on swoją zemstę na całym świecie i innych ludziach - z innego zaś czyni świętego, albo przynajmniej błogosławionego.
Po obejrzeniu zamkowych zbiorów poszliśmy pospacerować po  uliczkach Starego Miasta w Bielsku, było wprawdzie bardzo zimno, co jakiś czas padał gwałtowny śnieg, ale to tylko dodawało spacerowi specyficznego uroku. Gdyż w niewielu miastach polskich można znaleźć tak dużo tajemniczych zaułków jak w Bielsku - co krok otwierają się tu bramy jak przepaście, ulice zdają się prowadzić w jakichś przedziwnych kierunkach - ni to pod kątem, ni to na wprost, ni to do góry, ni w dół - są niewiarygodnie wąskie, niemożliwe oczywiście do przebycia samochodem - zapewne w lecie idealnie byłoby się tu poruszać rowerem. Uliczki połączone są przejściami, które tworzą istny labirynt, po którym można błądzić i błądzić, wychodząc niespodziewanie z coraz to innej strony. Niektóre bramy otwierają się nagle na jakieś podwórka, albo kończą się ślepo, wychodzą na jakąś ścianę, i nie prowadzą już nigdzie dalej. Większość tych uliczek wygląda raczej bardzo biednie, bogactwo Bielska z dawnych czasów mieściło się w pałacach, które znajdują się bliżej Dworca kolejowego, w starej części miasta mieszkała biedota, a często też Żydzi. Ale wiarą w przyszłość napawa to, że w wielu miejscach pośród tych krętych uliczek znajdują się piwnice, które są adaptowane na kawiarnie, puby, kluby i w ogóle wszelkiego rodzaju miejsca wyszynku, skutkiem czego wieczorami - zwłaszcza w weekendy - miejsce to naprawdę tętni życiem, trochę przypomina tym nagłym ożywieniem krakowski Kazimierz. To dobrze, bo wydaje się, że w Bielsku drzemią zupełnie niewykorzystane możliwości turystyczne, które czekają tylko na jakiegoś sprytnego menadżera, który będzie potrafił pokazać je światu i wykorzystać. Uliczki, przez swoją wąskość przypominają wąwozy, wewnątrz których poruszamy się jak jadący karawanami westernowi wędrowcy z Dzikiego Zachodu. Przypominają  też scenografię niemieckich filmów ekspresjonistycznych z lat 20-tych - szczególnie "Gabinetu Doktora Caligari", bielskie Stare Miasto byłoby wprost idealną scenerią dla jakiejś ekranizacji "Procesu" Kafki - o wiele lepszą chyba niż współczesna, do cna już skomercjalizowana  Praga. Uliczki tworzą prawdziwe tunele, na końcu których majaczy światełko, do którego trzeba się zbliżać powoli i ostrożnie, żeby go nie spłoszyć, żeby gdzieś nie zniknęło i nie zostawiło nas w bezdusznym mroku, pomiędzy zimnymi, grubymi murami. A jako że miasto położone jest na terenie pagórkowatym, toteż w wielu punktach można spotkać dość strome schody, które dodają temu miejscu dodatkowej przestrzeni, powiększając je niejako w górę, schody również skręcają pod czasem wręcz nieprawdopodobnymi kątami, czasem na jakichś zakrętach schodów można spotkać wyłaniające się ni stąd ni zowąd podejrzane indywidua, pytające nas nagle o drobne.  Zdarzają się również uliczki, które wprawdzie nie kończą się schodami, ale opadają pod tak zawrotnymi kątami, że wydaje się wręcz nieprawdopodobne, by można było utrzymać równowagę idąc nimi, zwłaszcza w dniu takim jak dzisiejszy, kiedy wszędzie leży mokry, a na dodatek marznący śnieg. 
Szerokość tych ulic jest tak mała, że wywieszone nad niektórymi sklepami reklamowe transparenty sięgają niemal do ściany przeciwległego budynku. Pokryte teraz tym wczesnowiosennym, niespodziewanym i niechcianym śniegiem, uliczki nabierają wyglądu groźnego, nie są przyjazne - i to nie tylko wieczorem, kiedy zamieniają się w prawdziwy labirynt - ale nawet teraz, w środku dnia pokazują swoją stronę ciemną i raczej ponurą. Wszystkie są wybrukowane kostką - nawet te szersze, na których z biedą mogą się pomieścić samochody - chodzenie nimi powoduje po jakimś czasie uczucie dyskomfortu, gdyż już od tak dawna nasze nogi przyzwyczaiły się do równych i gładkich powierzchni asfaltu i chodników, że są nieco zdziwione tą chropowatością, tym brakiem dbałości o wygodę kroczących nimi przybyszów. Co chwilę zawiewa gwałtowny wiatr, ludzie znikają we wszechobecnych bramach, i wydaje się, że za chwilę zza rogu  wyłoni się powóz Kuby Rozpruwacza
Wprost z rejonów Starego Miasta idziemy na nieodległy plac Marcina Lutra by zobaczyć to miejsce po raz pierwszy w świetle dziennym - jak dotąd zdarzało nam się trafiać na plac tylko głęboką nocą - a raz nawet zdarzyło nam się być śledzonymi przez tajemniczą postać paradującą w jakimś ni to mundurze, ni to ferszalungu - mieliśmy już dzwonić na policję, kiedy okazało się, że podejrzanie wyglądający zbir, jest ni mniej ni więcej tylko - strażnikiem pilnującym przylegającego do Placu Lutra budynku Wyższej Szkoły Zarządzania i Administracji. Kościół pod wezwaniem Zbawiciela wyłania się spoza dość gęstych drzew, jego strzelista sylwetka góruje niepodzielne nad całą okolicą. Wieża, która tak niesamowicie wyglądała w nocy, za dnia wydaje się może nieco mniej tajemnicza, lecz nadal jest bardzo ładna, jej zarys na tle zachmurzonego nieba jest zarazem dostojny, jak i bardzo skromny, ma w sobie coś z wyrafinowanej prostoty budynków angielskich uniwersytetów. Niezwykle wysoki (wobec wielkości całej wieży) hełm, oraz dwa mniejsze hełmy znajdujące się na przylegających do wieży z dwóch stron kaplicach wyglądają jak monstrualnie wysokie czapki na głowach dzieci z obrazów Tadeusza Makowskiego. Czy to widziany nieco z boku, czy też absolutnie en face  bielski, centralny kościół protestancki robi naprawdę wielkie wrażenie - trudno jest porównywać rzeczy i budynki piękne - o wiele łatwiej porównywać kiedy ma się do czynienia z ewidentnym stopniowaniem piękna, ale gdybyśmy musieli wybrać pomiędzy najpiękniejszą (nie licząc oczywiście katedry, ponieważ ona nie należy do kategorii kościołów, tylko raczej statków kosmicznych, który to sąd niebawem zostanie w pełni uzasadniony) katolicką świątynią w mieście  - kościołem Opatrzności Bożej, i protestanckim kościołem Zbawiciela na Placu Lutra - zapewne wybralibyśmy ten ostatni, głównie przez jego surowość i powagę, a także pewien rys zabawny, który nadają mu ponad miarę wysokie, miedziane i zupełnie zzieleniałe od śniedzi "czapki". Cały rejon Placu Lutra wraz z kościołem nazywany bywa ładnie "Bielskim Syjonem", rzeczywiście - miejsce to jest do pewnego stopnia oddzielone od otaczających budynków i ulic, nie jest wprawdzie odseparowane fizycznie jak na przykład Wyspa Katedralna - Ostrów Tumski we Wrocławiu, ale wchodząc w rejon jego oddziaływania wyczuwa się pewną odmienność, jakiś spokój, może nawet nie brak ruchu, ale jakieś jego lekkie wstrzymanie, spowolnienie - oczywiście wszystko to może się bardzo szybko skończyć, jeśli słynna (podobno) na całą Polskę Wyższa Szkoła Zarządzania i Administracji - ta prawdziwa kuźnia przyszłych kadr i kandydatów na ławy oskarżonych w aferach gospodarczych przyszłości - której budynek szpeci całą okolicę, nie zacznie się jakoś szczególnie rozrastać i nie przyćmi swym blaskiem i kościoła i Placu i całej w ogóle Reformacji. Oprócz kościoła wokół Placu mieści się bądź mieściło dawniej wiele budynków związanych z protestancką kulturą Bielska - dwie szkoły, wydawnictwo a także pomnik doktora Marcina Lutra i stary cmentarz protestancki. Pomnik Lutra jest jedynym w Polsce pomnikiem Wielkiego Reformatora - jak nazywają go zwolennicy jego nauk. To dobrze że jest, że stoi sobie tak zaraz obok kościoła, w cieniu drzew, razem z nimi zielony, zzieleniały z brązowo-miedzianej starości, to dobrze, bo on powoduje że do niebezpiecznie ujednoliconego krajobrazu religijnego wprowadza się różnorodność, z której kiedyś słynęło polskie państwo, a która od wielu już dziesiątków lat znikła niemal zupełnie. Nie ma Żydów, nie ma Ormian, prawie wyginęli Cyganie, podobno pod Białystokiem są jeszcze Tatarzy - muzułmanie, ale są to relikty i skanseny. A jak jest z protestantami? Trudno znaleźć dokładną informację o tym, ilu naprawdę wyznawców liczy parafia ewangelicka w Bielsku - chyba nie jest ich szczególnie wielu - miejsca związane z protestantyzmem są tu otoczone rodzajem trwożliwej opieki, która przypomina sposób w jaki traktuje się człowieka ciężko chorego, w obecności którego nie wolno pod żadnym pozorem wymawiać słowa "testament" (nawet jeśli chodzi o Stary bądź Nowy Testament), ani wspominać o czyjeś bytności na jakimś zabytkowym cmentarzu, podczas podróży zagranicznej - co przecież może wyrwać się zupełnie przypadkowo nieświadomemu powagi sytuacji przyjacielowi domu, który właśnie w tej chwili, gdy zaczyna swoją opowieść widzi zaciśnięte usta pani domu i przerażone, ogłuszone spojrzenie skierowane w stronę drzwi pokoju, zza których dobiega być może ciężki kaszel chorego... Niemniej - budynki stoją, wydawnictwo wydaje książki a pomnik Lutra trwa w swoim zaciszu. Z drugiej strony - patrząc na apodyktyczną minę tego człowieka, nadęty wyraz opuchniętej twarzy i święte przekonanie z jakim trzyma swe grube brązowe ręce na równie jak on ciężkiej i grubej Biblii... - nie sądzę byśmy mogli jakoś szczególnie polubić tego człowieka, byśmy w ogóle mieli o czym z nim rozmawiać. Kościół niestety jest już zamknięty - otwierają go tylko w czasie niedzielnych nabożeństw - bardzo wcześnie rano, nie można więc wejść do środka i zobaczyć surowych zapewne i białych wnętrz. Zresztą - jest to regułą, świadczącą niestety o słuszności powyższych podejrzeń -  byliśmy bowiem w pobliżu trzech protestanckich świątyń w Bielsku i w Białej i żadna z nich nie była nigdy nawet trochę otwarta. Zawsze zamknięty jest także znajdujący się bardzo niedaleko od kościoła Zbawiciela protestancki cmentarz - ten sam, którego widok tak nas zauroczył i wręcz przestraszył poprzedniej nocy - w dzień jego monumentalna brama robi nieco inne wrażenie - jest teraz prawdziwą furtą do świata umarłych, jej masywność, a także ewidentne objawy skrajnego upadku i ruiny, powodują że przywodzi na myśl Edgara Allana Poe i "Wichrowe Wzgórza" i opowieści Sheridana Le Fanu. Za kratą stoją smętne aleje cyprysów, a odchodzący w niebyt mieszkańcy tego miejsca ani chybi muszą się trudnić wampiryzmem (według najświeższych badań okultystów wampirami stają się umarli, którym przez jakiś czas bezpośrednio po śmierci oddawano hołdy, składano kwiaty i tak dalej, a którzy niedługo później popadli w całkowite zapomnienie - dlatego szczególnie wielu wampirów rekrutuje się spośród zmarłych przywódców i działaczy politycznych, a także gwiazd estrady i rozrywki - czasem już lepiej co pewien czas zrobić jakąś akademię ku czci jednego z drugim, niżby mieli później latać nocami po ulicach, ukradkiem ocierając z ust resztki krwi rękawem rozpadającego się płaszcza). Dziś można tylko stanąć przy ogrodzeniu i patrzeć w głąb cmentarza pokrytego właśnie topniejącym i jakże przelotnym śniegiem, to co widać przez bramę to głównie rzędy wspaniałych stup z czarnego kamienia, stojących równo, w ordynku, jak prawdziwe wojsko na defiladzie, są wśród nich groby naprawdę bardzo zasłużonych dla miasta ludzi - najbogatszych mieszczan, rajców i burmistrzów. Trudno - nie można ich dziś odwiedzić - może kiedyś się to uda, a może nigdy, trzeba już iść -  jeszcze tylko jedno spojrzenie na bramę - doprawdy, jest wspaniała!

Wracamy do hotelu, by pozbierać ostatnie rzeczy, przygotować się do podróży i po prostu pożegnać, po drodze mijamy jeszcze dwa z bielskich pałaców - pierwszy bardzo ozdobny, choć jednocześnie wdzięczny i trochę ażurowy, pomimo swojej niewątpliwej wagi, i drugi - mocny i twardo stojący na ziemi - teraz występuje w roli bodajże szkoły muzycznej.

****

Jest już dobrze po południu kiedy idziemy jeszcze raz do miasta, co ciekawe  - zima skończyła się w czasie kiedy się pakowaliśmy - śnieg stopniał niemal zupełnie i zrobiło się wręcz gorąco, niebo nieco się przejaśniło i zamieniło w pole walki pomiędzy mlekiem i błękitem, czyli taki rodzaj nieba, jakie chętnie umieszczali w swych dziełach dawni twórcy planów miast, zgodnie z ówczesną konwencją rysujący całe miasta jakby podane na tacy, na jakiejś ogromnej paterze, niby widziane z jakiegoś wyimaginowanego, absolutnego punktu "X", punktu przecięcia się wszystkich możliwych spojrzeń na dane miasto - jakby sklejone, połączone i zunifikowane - jakby wszystkie te spojrzenia zostały zmieszane w jeden doskonały symultaniczny obraz, i tak właśnie na tej kosmicznej paterze gdzie pałace, kościoły, mosty i kamienice ułożono obok siebie zupełnie podobnie jak przeróżne wiktuały, egzotyczne owoce, orzechy kokosowe, fantastyczne ryby i pieczone świńskie ryje -  podane do zjedzenia już zniecierpliwionemu, oczekującemu wybornego smaku oku widza - równie jak obraz  doskonałemu.

Zaraz obok naszego hotelu po raz ostatni widzimy dwa dość niezwykle drzewa, które były chyba pierwszym widokiem, który przykuł naszą uwagę w tym mieście - stoją one naprzeciwko siebie, obydwa mają poobcinane konary, przez co przypominają albo ryczące na afrykańskiej sawannie słonie, albo może raczej gibkie ciała wschodnich tancerek, ukazujące się bezwstydnie, choć zarazem zupełnie przyzwoicie spod półprzeźroczystych, zwiewnych i ulotnych szat. Idziemy do katedry, idziemy się z nią pożegnać, ale po drodze wstępujemy jeszcze na tzw. bielski Rynek - rynek to chyba za wielkie słowo (nawet jeśli pisane z małej litery), jest to raczej smętny placyk, przypominający główne place w zupełnie małych, zapyziałych miasteczkach na głębokiej prowincji, gdzie pośród zacisznych kępek rozrzuconych tu i ówdzie krzaków kwiat miejscowej kawalerii raczy się winem "Zbój" ("Zbój" to taka ogólna nazwa gatunkowa - w Bielsku zapewne winko nazywa się "Ondraszek" albo "Klimczok"). Przy rynku owym stoi wielka, niemałej piękności choć fatalnie zaniedbana kamienica, która wymownie świadczy o tym, że kiedyś to miejsce miało o wiele wyższą rangę niż obecnie. Podobno rajcy bielscy od kilku dobrych kadencji debatują wielce nad tym, jak przywrócić rynek do dawnej świetności, jak dotąd jedynym zauważalnym efektem owych dumań jest wyrwa, która pozostała w zwartej zabudowie rynku po przeznaczonej do gruntownego remontu kamienicy, która pewnej nocy, ni mniej ni więcej, tylko po prostu się zawaliła! - zupełnie, padła i została z niej kupa gruzów, którą następnie wywieziono w nieznanym kierunku - był z tego niegdyś nielichy skandal i pośmiewisko we wszystkich gazetach.
Katedra ukazuje się prześwietlona promieniami zupełnie zwariowanego słońca, które dzisiaj - już pod koniec dnia - postanowiło zrobić sobie chyba jakąś próbę generalną przed zbliżającym się nieuchronnie sezonem urlopowym. Trzeba ją obejść i stanąć na szerokim placu by zobaczyć prawdziwą niezwykłość tej budowli, jej rozmach i niezwykle skomplikowaną konstrukcję, bielska katedra wydaje się bowiem poskładana z kawałków różnych budowli, jest prawdziwym pomieszaniem i poplątaniem stylów, architektoniczną wieżą Babel - dzwonnicą, która dawniej stała sobie grzecznie obok kościoła - jak przystało na pokorną sługę, tak jak wypada zwykłej dzwonnicy, której przeznaczeniem i jedynym szczęściem i życiową misją jest dzwoniąc wzywać wiernych na nabożeństwa. Ale pewnego dnia dzwonnica zaczęła się zastanawiać dlaczego tak się dzieje, z czego to wynika, i czy koniecznie już na wieki wieków amen musi tak być. I tak zaczęła się rewolucja. Najpierw, pewnej nocy porwała i przywłaszczyła sobie znajdujący się na wieży kościoła bezlitosny dla śmiertelników zegar, a potem - wszyscy wiemy, co było potem - stary kościół legł w gruzach, a dzwonnica stanęła na czele przewrotu -  zawsze jednak mało jej było zaszczytów, do których przez całe życie tak tęskniła, i wreszcie, w końcu - już w naszych czasach - ogłosiła się katedrą! Jej wejścia strzeże portal godny jednego z wejść do katedry Marii Panny w Paryżu - na razie wejście jest tylko jedno, ale widząc jaki awans spotkał ambitną wieżę i jak szybko następowały nobilitujące ją przemiany - możemy z całą pewnością spodziewać się dalszych postępów uszlachetniających! Jednak wraz z coraz baczniejszym przyglądaniem się katedrze, dochodzi do nas zaledwie przeczuwana, a jednak coraz bardziej oczywista myśl, że katedra - to wcale nie jest katedra! Że nawet nie jest to w ogóle żadna dzwonnica - no przynajmniej teraz już nie jest, już niewiele ją z dawną dzwonniczą przeszłością łączy - bielska katedra jest bowiem... - statkiem kosmicznym, inaczej mówiąc - jest rakietą, która tego właśnie zimowo-wiosennego dnia czeka na sygnał do startu i nie może się już doczekać, bo zupełnie rozhisteryzowane słońce jakoś na nic nie może się zdecydować - ani by zniknąć, ani by świecić, ani by zachodzić. Ale widać coraz bardziej wysiłek tego ogromnego mechanizmu by jednak utrzymać się na placu, który okazał się być bielskim przylądkiem Canaveral, beskidzkim Bajkonurem, z którego ten bajkowy nur zaraz wzbije się w rozrzedzone i zupełnie źle przygotowane dziś powietrze, w składzie którego znalazło się zdecydowanie zbyt dużo proszku gwiezdnego, który spowodował całe to zamieszanie. Nie pozostaje nam więc nic innego jak tylko skorzystać z tej zupełnie niespodziewanie nadarzającej się okazji by opuścić Bielsko-Białą bez używania jakichkolwiek środków komunikacji lądowej - czyli, znaczy to  że natychmiast trzeba się decydować - wsiadać, zapinać pasy i - startujemy!

 

KONIEC