|
DZIEŃ SIÓDMY - Baranów Sandomierski
Tak bywa czasem, że dzień ostatni
wcale nie jest osiągnięciem szczytu, chwilą kiedy wnika się w materię
jakiegoś miejsca i otwiera ono swe bramy tak szeroko jak się tylko da, niczym
kobieta gotowa na wszystko i nie myśląca już nawet o makijażu. Nie - nie
zawsze tak jest, więcej - zwykle tak nie jest. Bywa tak, i podróżując należy
być na to przygotowanym, pamiętać, że może się to zdarzyć, że ostatniego
dnia zdradzone nam zostaną jakieś nie przeczuwane tajemnice, o których
istnieniu nawet nie wiedzieliśmy, a jeślibyśmy wiedzieli, to balibyśmy się
zapytać. To jest możliwe - to najważniejsze, wiedzieć, że zawsze może się
to stać, że sprawy mogą przybrać taki obrót, ale nie należy nigdy zostawiać
najlepszych (w naszym mniemaniu) rzeczy na koniec - bo może się okazać, że wcale takimi nie będą,
albo, że jakieś sprzysiężenie złych okoliczności zmusi nas do nagłej
zmiany planów i zostanie nam poczucie niespełnienia i żalu za czymś, co być
może nie byłoby wcale tego żalu warte.
Wyjeżdżając z Buska, opuszczając Ponidzie mieliśmy zamiar wpaść niejako
po drodze, choć była to droga raczej bardzo okrężna, do znanego zamku w Baranowie
Sandomierskim - i to się nam udało, ale... sam fakt powodzenia bynajmniej nie
napełnił nas jakąś szczególną radością - a dlaczego - o tym za chwilę, bo
na razie trzeba wyjechać z Buska, a wyjeżdża się z Buska zwykle tylko raz, więc
trzeba to zrobić porządnie. Zatem zapakowawszy wszystko jak należy, pozbierawszy,
posprzątawszy, i pożegnawszy się jak należy zrobiliśmy jeszcze jedno zdjęcie
- bijąc się w piersi trzeba powiedzieć - "pamiątkowe", choćby się
jak psa nienawidziło pamiątkarstwa i robienia zdjęć z innych powodów niż
czysto estetyczne. Na zdjęciu jest dom
i pani domu - żwawa kobieta, której śpiew nieraz napełniał ów dom od rana
do wieczora (wnioskując oczywiście z tego, że kiedy rano wychodziliśmy już
śpiewała, a kiedy wracaliśmy - śpiewała nadal - wniosek to prosty, logiczny i
jednoznaczny). I już jedziemy - nie zatrzymujemy się prawie nigdzie, oprócz maleńkiej
miejscowości o nazwie Sielec, gdzie zainteresował nas kościół, a nawet może
nie tyle sam kościół, co jego otoczenie
i położenie. Sielec ma ciekawą historię, było to niegdyś jedno z miejsc najważniejszych
dla polskich protestantów, wynikało to z faktu, że po założeniu w
Sielcu manufaktury sukienniczej przez księcia Czartoryskiego, sprowadzeni
zostali z Niemiec "majstrowie", którzy mieli miejscowe towarzystwo
szkolić, no i tak szkolili, szkolili, aż się niepomiernie rozmnożyli, zbór
założyli i już tu zostali. Choć oczywiście, w "złotych czasach"
polskiej reformacji, około połowy XVII wieku protestanci także sprawnie tu
działali - jak zresztą w całym regionie - niemieccy koloniści więc tylko kontynuowali ich tradycje. Kościół
ten był więc oryginalnie zborem protestanckim. Więcej o ciekawych
dziejach wsi Sielec można się dowiedzieć tutaj.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze raz - ale nie ma na to żadnego
dowodu, bowiem do obiektu który był naszym celem nie udało nam się w ogóle
dotrzeć. Był to pałac Popielów w Kurozwękach, podobno bardzo piękny, nie tak
dawno odzyskany przez potomków właścicieli i przerobiony na hotel, nieopodal którego
mieści się ciekawostka całego regionu - stadnina bizonów (nie żubrów -
amerykańskich bizonów - żeby było jasne, i żeby se jeden z drugim nie pomyślał,
że się walnąłem!). Niestety, okazało się, że w pałacu właśnie odbywa się
bal, związany z powolnym wchodzeniem do struktur Unii Europejskiej, w związku
z czym Xiążę Pan podejmował dziś okoliczną szlachtę i włościaństwo,
które tłumnie zjechało (bardziej zresztą włościaństwo niż szlachta) starszymi
i nowszymi modelami BMW. Przed pałacem była bramka, gdzie należało uiścić
stosowną opłatę, która raczej nie była słona, ale... widząc rozszalały tłum,
który ani chybi zaraz rzuci się na biedne, choć wielkie zwierzęta - daliśmy
sobie spokój. Jak się komu chce, to o Kurozwękach może poczytać tutaj.
Nam nie pozostało nic innego jak tylko zmierzać do z góry upatrzonego celu -
a oto i on - zamek Leszczyńskich (raczej chyba pałac - miano zamku zdaje się
on jedynie dziedziczyć) w Baranowie Sandomierskim - z daleka prezentuje
się naprawdę pysznie - już widać jego cztery wieże narożne (w istocie widać
oczywiście tylko trzy, czwartą umysł dodaje niejako z pamięci, której
oczywiście nie posiada, dodaje ją z rozpędu, na wyrost - no bo kto to słyszał o
jakichkolwiek budowlach na planie trójkąta? - a jednak takie się zdarzają, i
choć nie jest to właśnie jedna z nich, to taka możliwość zawsze może
przypaść nam w udziale). Zaniepokoiło nas, że strasznie coś dużo ludzi zmierza
w stronę zamku - była to niedziela, dzień - owszem, odpowiedni dla wizyt - ale
żeby aż tak wielu? Wyjaśnienie nadeszło szybko i było bardzo bolesne - otóż, w
Baranowie, podobnie jak w Kurozwękach, a także w wielu innych obiektach
zabytkowych, tego dnia odbywał się "Jarmark Europejski" - impreza mająca
zachęcić lud, aby głosował za wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Lud z
grzeczności przyjął zaproszenie i pozwolił sobie postawić kilka piwek za
friko. Na
dziedzińcu po prostu roiło się od gawiedzi - bigos, kiełbasa i gulasz były
za darmo - prosto z wojskowej garkuchni, staraliśmy się tego nie zauważać i
skupić się na samej budowli, jednak nie było to możliwe. Skutek był taki, że
pałac zupełnie nam się nie podobał - być może w lepszym czasie byłoby
inaczej, ale... widok tych wszystkich spoconych
ludzi, którzy być może już trzeci pałac w tym dniu "oblatywali"
napełnił nas niechęcią do samego miejsca, w którym ta katastrofa się
zdarzyła, podobnie jak wódz w wielu bitwach zwycięski, do późnej starości
unikać będzie widoku małej wioski, nieopodal której sromotnie przegrał swoją
pierwszą, zupełnie nieważną potyczkę. Z bliska zamek
wygląda o wiele gorzej niż z daleka, nie jest tak bajkowy (choć bajkowość
ta, hmmm - raczej z Disneyem się kojarzy niż z braćmi Grimm). Ze wszystkich stron
wygląda dość podobnie - jest to skutek równomiernej, czworobocznej
konstrukcji, w której namolnie wyróżniają się grube, bufiaste
wieże - cztery identyczne. Jedne bardziej, a inne mniej obrośnięte są dzikim
winem, które być może ma w planach opanowanie całego obiektu - na razie
powoli posuwa się
naprzód. Poza wieżami
w zasadzie nie ma tu na co patrzeć, no chyba że na fantazyjne gzymsy,
bardzo przypominające zwieńczenia
krakowskich Sukiennic lub na złocony zegar słoneczny
na fasadzie. Oczywiście, zamek - jak każdy zamek, oprócz strony zewnętrznej
(która zwykle - tak w kościołach jak i w budynkach świeckich - bardziej nas
interesuje) ma również wewnętrzną, która jednak w tym specjalnym dniu była
bardzo trudno dostępna, a to z racji przewalających się po
"pokojach" tłumów "odstrzelonych" na niedzielę włościan
(zwłaszcza młodzi mężczyźni w przepoconych białych koszulach, na który to
aromat nakładała się subtelna nuta wody kolońskiej od "Brutala", oraz
kremu do golenia tejże marki byli trudni do zniesienia), zresztą zbiory muzealne - w tym
wypadku trochę obrazów i starych fotografii, pokazujących pałac zarazem w
stanie przedwojennym (niezłym), jak i powojennym (całkowita ruina, na dziedzińcu
regularne wysypisko śmieci) - nigdy jakoś specjalnie nas nie interesowały.
Najciekawszy był dziedziniec,
z wypisz-wymaluj wawelskimi krużgankami, gdzie spędziliśmy naprawdę sporo
czasu, a to specjalnie w tym celu, by zrobić tam kilka zdjęć, na których nie
będzie ludzi - naprawdę było to trudne zadanie - niemniej, cierpliwość się
opłaciła. Oprócz wspomnianych krużganków,
cały dziedziniec przedstawia widok uroczy, choć zdecydowanie odległy od
naszych surowych raczej gustów - jest jak jakiś filigranowy pałac-
zabawka, wszędzie pełno jest starannie odrestaurowanych zdobień
(patrząc na zachowane zdjęcia zamku w stanie ruiny, naprawdę podziwiać należy
kunszt i cierpliwość tych, którzy doprowadzili Baranów do dzisiejszej
formy!), uwagę zwraca fantazyjna klatka
schodowa, a najładniejsze ze wszystkiego są wielkie, masywne, kręcone
schody, chronione przez grube kolumny - nad schodami namalowane są herby
niegdysiejszych panów zamku i ludzi z nimi spokrewnionych. Kręcąc się po
dziedzińcu odkrywamy przejście do jakby wewnętrznego ogrodu kwiatowego, który
jednak dziś, być może na szczęście dla niego - jest zamknięty - widać jedynie jego
fragment przez otwór w murze, który nazwać można dziurką
od klucza. Przed zamkiem nadal trwa zabawa na całego - trafiamy nawet na loterię!
Przypomina mi się, że angielskie słowo "loot", oznacza "plądrowanie,
łupienie, grabież, łup" i odpowiednio w czasowniku - "grabić,
plądrować, łupić, złupić" - no bo tak to niestety wszystko wygląda
- ten lud z zupełnie innej bajki usiłujący niepostrzeżenie
wrzucić wysmarowaną musztardą papierową tackę po dopiero co z mlaśnięciem
spożytej kiełbasie pomiędzy
rabatki z kwiatami, głupkowato śmiejący się przed obrazem przedstawiającym
panią w gorsecie, z wielkimi piersiami, które jakby chciały
z obrazu wyskoczyć. Z drugiej jednak strony - owszem, jakaś racja
historyczna w tym wszystkim jest na pewno, bo też gdyby np. jacyś potomkowie
ostatnich właścicieli zamku odzyskali go dzisiaj, to zapewne w ciągu kilku
lat stałby się on kolejnym ekskluzywnym hotelem, i nie można byłoby mu robić zdjęć
bez narażania się na szykany ze strony czarno odzianych młodych mężczyzn z
napisem na naszywkach: "COŚ TAM COŚ TAM KURWA JEBANA MAĆ SECURITY", którzy chcieliby
nam np. przeglądnąć zdjęcia w aparacie, żeby sprawdzić czy nie mamy zamiaru
wysadzić w powietrze ich cennego miejsca pracy wraz z pracodawcą (gdyby oczywiście
można było dokonać tej operacji z chirurgiczną precyzją, i wysadzić samego
pracodawcę, to pracobiorcy zapewne nie mieliby nic przeciwko) - taka sytuacja naprawdę onegdaj się nam
zdarzyła! Trudno więc powiedzieć, czy byłoby lepiej. Jednym utaplane w gównie
i błocie
drewniane koło historii przejechało po gardłach - ci zamilkli na zawsze i
chwała im za to - innym zaś zmiażdżyło tylko nogi, i teraz już z
przyzwyczajenia, po sprawnie i skutecznie przeprowadzonej amputacji kikutów i
otrzymaniu dzięki opiece społecznej znakomitych, składanych kul, nadal drą
się wniebogłosy - czy trzeba czy nie trzeba - lamentują, opłakują utracone
raje, przywołują dawne, dobre czasy, których ani nie znali, ani nie rozumieją
- tak to już jest. Niemniej - należy zauważyć to, co jest i co gołym okiem
widać - lud uprawia tu ostry "loot" - to właśnie widać!
Nie mogąc już na to patrzeć idziemy do parku - są to nędzne pozostałości
dawnego parku, który został okrojony, zaśmiecony i też odpowiednio "złupiony".
Nie ma tu wiele do oglądania, choć zapewne też ilość ludzi i dobiegające
spod zamku dźwięki skocznej dyskopolki (od strony parku ustawiono scenę, na
której prezentują się prawdopodobnie przedstawiciele miejscowej fauny artystycznej)
nie nastrajają kontemplacyjnie. Obchodzimy zamek z zupełnie innej strony - stąd
dopiero dobrze widać do jakiego stopnia jest on francuski
w każdym względzie, układ, ale przede wszystkim charakter tego miejsca budzą
skojarzenia francuskie przed wszystkim. Uwagę naszą zwraca nieźle zbudowana "żelazna
dama", która wygląda jakby stała w kąpieli, którą to kąpiel -
niestety - bierze w odchodach ptasich, hojnie jej w tym celu przez miejscowych skrzydłaczy
użyczonych - a być może wie ona coś, czego współczesne kobiety cielesne nie
wiedzą - być może ptasie gówno działa odświeżająco, odmładzająco i upiększająco
na skórę? Jak widać wcale jej to nie przeszkadza, że ją tak ptaszki załatwiły
- więcej nawet, wygląda na bardzo zadowolnioną - mogłaby wręcz wystąpić w
reklamie szamponu, niedwuznacznie sugerującej przeżywanie orgazmu spowodowane używaniem
takiego to, a nie innego szamponu - widać, że nieźle
ją wzięło! Jednak, jak się okazało po bliższej inspekcji - nie ptaki
były sprawcami tego szału podkowińskiego - a raczej młodzi chłopcy, których nic nie jest w
stanie powstrzymać przed ogłoszeniem w sposób symboliczny stanu (s)permanentnego
wybrzuszenia,
w jakim znajdują się ich jądra - subtelnie (przyklejając doń gumę do żucia
-
przedmiot sam w sobie z racji swego zaślinienia i skłonności do rozklejania
się pod wpływem ciepła i ucisku już niezmiernie nasycony
seksualnością) zaakcentowali właściwe
miejsce, ku któremu kierują się ich myśli, modlitwy, pragnienia, dążenia,
aspiracje, medytacje, oczekiwania oraz cała masa innych rzeczowników
abstrakcyjnych. Tak, ale jak się okazuje - do tyłka ma ona też przyklejoną
gumę! Ciekawe - czy to ci sami chłopcy uczynili, czyli też nieco bardziej
wyrafinowani kochankowie? No, chyba że edukacja seksualna osiągnęła już
taki poziom w podstawówce! Oczywiście, żarty na bok - młodzież zawsze
interesuje się otworami, wszystkimi otworami - bez sztucznych podziałów na
lepsze i gorsze.
Gdyby ktoś bardzo chciał się czegoś więcej dowiedzieć na temat zamku - niech
zajrzy tutaj, gdzie dowie
się między innymi, że w jego budowie maczał palce znany nam już z Pińczowa
Santi Gucci, i znany nam skądinąd Tylman z Gameren.
Koniec już tego - dosyć - idziemy jeszcze na plac pod zegarem słonecznym,
przed głównym wejściem na zamkowy dziedziniec, gdzie nadal kłębią się tłumy,
potem robimy rundę wokół całego zamku - a więc żegnamy się z pierwszą
wieżą, drugą wieżą,
trzecią wieżą, czwartą
i ostatnią wieżą, odwracamy się do zamku tyłem, odchodzimy kilkanaście
metrów, obracamy się przodem w jego stronę, rzucamy ostatnie
spojrzenie i już odjeżdżamy w siną dal.
KONIEC
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |