|
DZIEŃ SZÓSTY -
Polesie koło Puław, Czarnolas, Zwoleń
I to już jest ostatni dzień, dzień wyjazdu, ale jako że nasza droga nie jest tak
długa (tzn. droga zawsze jest nieskończenie długa, bo nigdy nie wiadomo gdzie
nas doprowadzi i czy w ogóle kiedykolwiek się skończy - trzeba o tym pamiętać,
zawsze) zdecydowaliśmy zatrzymać się przynajmniej w jednym miejscu. Jak się
okazało, zatrzymaliśmy się aż w trzech. Z Kazimierza wyjechać w w stronę Krakowa
można wcale go (Kazimierza) nie widząc - to znaczy nie widząc rynku, fary i większości miejsc, z którymi chciałoby się
być może nawet zostać. Nie da się
nie widzieć zamku, Góry Trzech Krzyży, no i spichlerzy - trzeba po prostu
twardo patrzeć pod koła (jeśli jest się kierowcą, kierownicą) albo odwrócić głowę
w przeciwną stronę i tak trzymać ją przez przynajmniej pięć minut (jeśli
jest się pasażerem, pasażerką). I dzięki temu sprytnemu zabiegowi można raz jeszcze zobaczyć Wisłę
- jak już mówiliśmy kilkakrotnie - szeroką tu i rozległą jak rzadko, dziką i majestatyczną, wolno sunącą płynną
fokę. I już po dziesięciu kilometrach jesteśmy w Puławach, a tu wcale nie
trzeba się odwracać, bo żadne wzruszenia głębokie tu nikomu nie grożą, co najwyżej
wzruszenie (czy raczej wstrząśnienie) mózgowia w trakcie przejazdu przez skądinąd
przyjemny i znany nam już dobrze most. W
takiej mniej więcej odległości od Puław, jaka dzieli je od Kazimierza
Dolnego zatrzymujemy się na chwilę, spostrzegłszy w oddali jakiś dziwaczny
krzyż betonowy. Podjeżdżamy bliżej i okazuje się, że jest to Cmentarz Żołnierzy
Niemieckich Polesie/Puławy - Deutscher
Soldatenfriedhof. Cóż robić - trzeba wyjść i wejść (cmentarz jest zamknięty,
ale nieopodal znajduje się budka czy raczej domek stróża, który otwiera bramę). I rzeczywiście -
krzyż
dominuje nad całym cmentarzem, widząc go w tym szczególnym, błękitno-różowo-chmurkowatym
świetle wczesnego popołudnia można powiedzieć, że (ale, żeby nie przesadzić!)
nawet (niemniej z pewnymi zastrzeżeniami) wygląda (aczkolwiek można mieć na
ten temat zdanie wręcz przeciwne) całkiem (do pewnego stopnia oczywiście)... ładnie?...
Oprócz tego godnego Stonehenge "kamiennego kręgu" znajduje się
tutaj to samo, co na innych pohitlerowskich (niechże wolno mi będzie się tak wyrazić - no proszę - niechże zostanie mi
to wybaczone!) cmentarzach - to znaczy
okropne tablice z wypisanymi maczkiem rzędami
nazwisk (robiąc zdjęcie naprawdę na "chybił trafił" nie ma
bola - jak to mówią - żeby nie trafić na jedno przynajmniej nazwisko kończące
się na "ski/sky" lub "cki/tzky" - tu jest takich aż dwóch),
okropne, ułożone trójkami betonowe krzyże,
no i na dodatek jeszcze jakaś okropna "mądrościowa" tablica - ta tutaj mówi nam, że
to (ten cmentarz niby) jest, czy raczej powstał: "Poległym ku pamięci,
żywym ku przestrodze" - cóż nie wiem naprawdę co o tym sądzić -
ale uważam jednak, że nie powinno być tych cmentarzy - że kości tych ludzi
powinny rozwiać się na wietrze, jakby ich nigdy nie było - myślę, że to byłoby
dla nich - zwłaszcza dla tych, którzy nie mieli bezpośredniego udziału w
zbrodniach narodowego socjalizmu i zginęli jako zwykli żołnierze - ani
Hitlera nie popierając, ani się z nim nie zgadzając (tylko ilu takich było,
hę??? - ale załóżmy, że byli) - młodzi, dwudziestoletni chłopcy, których
przemocą wzięto na front, i zginęli tam, być może po prostu w walce, i udało
im się dzięki temu nie wykonać rozkazu jaśnie oświeconego pana oficera -
prawnika i muzyka oczywiście - który za cośtam, cośtam niebawem kazałby im
- spędziwszy
do stodoły dwie wsie - stodołę ową podpalić, albo "warstwami"
rozstrzeliwać Żydów czy też wyczyniać inne podobne, a typowe dla niemieckiej sztuki
wojennej brewerie. Otóż uważam, i gotów jestem bronić tego zdania zawzięcie,
że jeśli np. Franz Klein z naszego fragmentu tablicy (wybieram go, bo zginął
13 września 1939) był kimś takim właśnie, i absolutnie nie chciał być na
tej wojnie, i tak bardzo nie chciał, że zginął jak tylko nadarzyła się
okazja, to on na pewno nie chciałby tu być wypisanym na tej samej
tablicy, z np. Erichem Kerstanem (a tego wybieram raz ze względu na
prawdziwie "ostre" aryjsko-nadludzkie nazwisko, a także z uwagi na
fakt, że zginął 15 sierpnia 1944 - być może podczas tłumienia Powstania
Warszawskiego, na co wskazywałaby data śmierci - w chwili owej miał tylko o dwa lata więcej niż wspomniany
Franz Klein,
ale przetrwawszy pięć lat wojny miał jednak dość czasu, żeby przyzwyczaić
się do wielu nowatorskich metod prowadzenia wojny, poskromić nieco znany
niemiecki sentymentalizm i czułostkowość - nabrać krótko mówiąc, pewnej
krzepy frontowej, która pozwoliła mu nie zastanawiać się nad tym, nad czym
zastanawiać się nie było rozkazu...). Tak sądzę - uważam, że nie chciałby, że wolałby aby nazwisko jego zginęło
całkowicie, i żeby było tak, jakby nigdy go nie było - za Hiobem mógłby powtórzyć:
"Quare de vulva eduxísti me? qui útinam consúmptus
essem, ne óculus me vidéret.
Fuíssem quasi non essem, de útero translátus ad túmulum"
("Czemuż wywiodłeś mnie z łona? Bodajbym zginął i nikt mnie nie widział,
jak ktoś, co nigdy nie istniał, od łona złożony do grobu." - Księga
Hioba 10, 18-19, tłumaczenie Biblii Tysiąclecia). Bo jeśli okazałoby się, że Franz był kimś takim jak na
przykład słynny Otto
Schimek (w wersji angielskiej
jest o wiele więcej na temat tej symbolicznej już postaci, są tam także linki do
artykułów o nim w języku polskim) to na pewno nie chciałby, żeby mu teraz
stawiali te potrójne kamienne "krzyżaki". (W razie, gdyby okazało
się, że obydwaj wymienieni żołnierze byli "dobrymi Niemcami"
przepraszam ewentualnych potomków Ericha Kerstana - to był jedynie
zaimprowizowany ad hoc przykład.) A w ogóle, to jeśli Niemcy już
koniecznie te cmentarze mieć muszą, to równie dobrze mogliby "swoich
ludzi" przetransportować do siebie - np. na tym właśnie cmentarzu w
Polesiu pod Puławami leży ich teraz już ponad dwanaście tysięcy - czymś
ich tam przecież przywieziono, nie zostali pochowani tam gdzie zginęli - skądś
ich wykopano i przeniesiono gdzie indziej - biorąc pod uwagę
potęgę gospodarczą naszego zachodniego sąsiada nic nie stałoby na
przeszkodzie, aby owych "truposzczików" przeprowadzić kawałek dalej
jeszcze, i tym sposobem zarazem oszczędzić potomkom kosztownych i męczących
podróży i uwolnić tutejszą ziemię od ich kłopotliwej obecności
- tam na pewno byłoby im lepiej! Taka zresztą powinna być zasada - kto
przegrywa wojnę, ten zabiera swoich ludzi do siebie - nabrudziłeś, posprzątaj
po sobie! - jeśliby wygrali i terytorium okupowali choćby tylko przez czas
potrzebny na rozkład zwłok "do szkieletu" (10-12 lat przynajmniej)
to co innego (dlatego Rosjanom ostatecznie można dać "karty stałego
pobytu"!) - czyste szkielety mogą zostać - zawsze można zrobić z nich
wieszaki albo przerobić na manekiny - ale zgniłki won!
Ruszamy dalej - naszym celem - tym zaplanowanym - jest wizyta w odległym o
kolejnych kilka kilometrów stąd Czarnolesie. Tej nazwy nie ma prawa nie znać nikt,
kto jest w stanie przeczytać niniejszy tekst, ergo posługuje się w ogóle
językiem polskim, a więc chodził kiedykolwiek do jakiejkolwiek szkoły, w której
nauczanie prowadzone było w tymże języku. Czarnolas = Kochanowski - wieś ta
należała do "największego przed wiekiem XIX-tym poety Polski i całej
Słowiańszczyzny " - w niej żył i tworzył, w niej osiadł
w roku 1574, odziedziczywszy majątek po ojcu. W roku 1576 poślubił Dorotę Podlodowską z
Przytyka, herbu Janina, córkę podstolego sandomierskiego, z którą miał sześć córek i jednego
syna i ponoć pędził tu "bukoliczny żywot ziemianina" - cokolwiek
miałoby to znaczyć. Jego bukoliczne pędzenie (według tradycji) miało zostać
brutalnie przerwane przez zgon córki o imieniu Urszula (Orszula), której poświęcił
prawdziwe arcydzieło - cykl pod tytułem "Treny". Ale... bardzo spodobała mi się koncepcja, którą gdzieś napotkałem - nie pamiętam
już gdzie - że słynna "Urszulka"... w ogóle nie istniała! Że rzekomo
nie ma żadnych dowodów na inne niż czysto wirtualne istnienie tego najsłynniejszego
w końcu dziecka polskiej literatury! To bardzo piękna myśl, bo pokazuje że
to nie literatura czerpie z życia, lecz że ono właśnie ją naśladuje. I
żeby już zabrać się porządnie do Kochanowskiego, to ze wstydem i z bólem muszę
przyznać, że niestety miłośnikiem jego twórczości nie jestem w ogóle - mało
tego, staropolszczyzny w ogóle nie trawię - no przepraszam, ale nie - wiem, że
narażę się polonistycznym snobom (jeżeli jaki tu kiedykolwiek zawita), ale
nie - nie i już. Ani Rej, ani Frycz, ani Kochanowski też nie (od biedy może
być Szymonowic, czasem Morsztyn, ale ogólnie wszystko to mi lata). Kochanowski nie
był ani Szekspirem ani Miltonem. Nie był też Dantem ani Boccaciem. Nie był również
Cervantesem ani Molierem - to już wystarczy. Był po prostu niezłym poetą
początkującego w tej materii narodu - i jak na początek był niezły, i to wszystko co mogę
o nim powiedzieć dobrego. Jego liryczne wybuchy raczej mnie śmieszą, jego
"obrazy natury" nużą i męczą, a przekłady "Psalmów" nie
zachwycają. Wolę go pamiętać raczej jako autora utworów swawolnych, by tak
rzec - jak na przykład:
"Znał kto kiedy poetę trzeźwego?
Nie uczyni taki nic dobrego."
czy też:
"Zatym sprzętna gospodyni
O wieczerzej pilność czyni,
Mając doma ten dostatek,
Że się obejdzie bez jatek.
Ona sama bydło liczy,
Kiedy z pola idąc ryczy,
Ona i spuszczać pomoże;
Męża wzmaga, jako może."
- szczególnie podoba mi się fragment końcowy,
opowiadający o tym, jak to owa "sprzętna gospodyni" ryczy idąc
z pola (prawdopodobnie na męża - poetę-moczymordę - ryczy, oczywiście w jakiejś kwestii
gospodarskiej), co nie przeszkadza jej jednocześnie w sprawnym liczeniu bydła.
No i to znakomite zakończenie, zaświadczające o tym, że jest to osoba pełna
wielkoduszności, gdyż pomimo wers wcześniej zakończonego rykiem konfliktu, twardo męża swego "wzmaga" (widać biedaczysko
od miodu - pitnego oczywiście - zaniemógł cokolwiek), i to z takim zaangażowaniem,
że i "spuszczać pomoże" - bravo,
bravissimo! - współczesne małżonki mogłyby się uczyć od tej dzielnej,
renesansowo bezpruderyjnej niewiasty!
Lubię też takie oto:
"Ziemię pomierzył i głębokie morze,
Wie, jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma kurwę w domu."
- słuszne i godne uwagi!
Ale najbardziej chyba lubię takie:
"Proszono jednej wielkimi prośbami,
Nie powiem o co, zgadniecie to sami.
A iż stateczna była białagłowa,
Nie wdawała się z gościem w długie słowa,
Ale mu z mężem do łaźniej kazała,
Aby mu swoję myśl rozumieć dała.
Wnidą do łaźniej, a gospodarz miły
Chodzi by w raju, nie zakrywszy żyły.
A słusznie, bo miał bindasz tak dostały,
Żeby był nie wlazł w żadne famurały.
Gość poglądając dobrze żyw, a ono
Barzo nierówno pany podzielono.
Nie mył się długo i jechał tym chutniej:
Nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej."
- no - i proszę nie robić z
Kochanowskiego "Danta Słowiańszczyzny" - nie był - był jadłopitkiem,
liczyrzepą, kurwołapkiem i dudkiem-smakoszem - i takim niech zostanie!
Ale a propos Kochanowskiego, to przypomniała mi się jedna rzecz z czasów
studiów na wydziale filologii polskiej. Otóż, mieliśmy tam zajęcia z
literatury staropolskiej z niejakim Wiesławem Wieleckim - był to gość, który
Kochanowskiego wręcz pasjami uwielbiał, mówiono o nim wprawdzie powszechnie,
że jest to zwykły naukowy leń, leser i oportunista, ale on się tym bynajmniej
nie przejmował i
wszystko u niego zawsze prowadziło do Kochanowskiego. Razu pewnego powiedział mniej
więcej tak: "Mnie się zdaje, że Państwo nie doceniacie
Kochanowskiego - niesłusznie! - ja napisałem magisterium z Kochanowskiego,
obroniłem doktorat z Kochanowskiego, zrobiłem habilitację z Kochanowskiego, i
profesorem dzięki Kochanowskiemu zostanę!" - śmialiśmy się wtedy z tego -
niesłusznie! - został - dzisiaj jest profesorem!
Na koniec roku "na zaliczenie" musieliśmy napisać jakąś pracę -
zapytał mnie ten pan z czego chcę pisać: "Treny", "Pieśni",
"Fraszki"? Odpowiedziałem, że za staropolszczyzną w ogóle nie
przepadam, więc wybrać mi trudno - zdaję się zatem na jego decyzję - i tu człowiek
okazał klasę, powiedział bowiem: "No to niech Pan napisze o tłumaczeniach
łacińskich utworów Kochanowskiego na język polski. Mam nadzieję, że łacinę
zna Pan w odpowiednim stopniu, aby przeprowadzić analizę porównawczą?" -
i uśmiechnął się szelmowsko - poznał swój swego! Pracę napisałem, dostałem
ocenę bardzo dobrą, a łacinę znałem wówczas na poziomie lektoratowym, to
znaczy żadnym - po prostu zrobiłem kompilację cudzych sądów i opinii, co
zapewne spodobało się owemu "profesorowi in spe". Łaciny dzięki
Kochanowskiemu nie poznałem, ale... być może i coś tam z tego zostało, bo w końcu
sam zacząłem się jej uczyć, i to wtedy, gdy nikt już ode mnie tego nie
wymagał, kiedy w ogóle nikt niczego już ode mnie wymagać nie mógł.
Ale, ale - nie stójmy tak na progu! - wejdźmyż wreszcie do tego
czarodziejskiego Czarnego Lasu! Po wejściu w
bramę parku oczętom naszym nadobnym ukazuje się dwór
w głębi - bardzo piękny i polski niesłychanie. Gwoli ścisłości należy jednak
dodać, że nie jest to dwór, który należał do Mistrza Jana - tamten spłonął
w roku w 1720, obecny zbudowano na początku XIX wieku i był on własnością
znanej skądinąd rodziny Jabłonowskich, która Czarnolas nabyła od
spadkobierców Kochanowskiego. Całą historię dworu można poznać tutaj
(muzeum niestety nie dorobiło się jeszcze własnej prezentacji sieciowej).
Nieustraszenie podchodzimy bliżej i oto wita nas sam gospodarz
- strasznie nabzdyczony, bufiasty i bufonowaty, można powiedzieć. Niemniej dworek jest
naprawdę uroczy - zwłaszcza w ten piękny, słoneczny dzień nieodparcie
kojarzy się z jakąś białą meksykańską hacjendą, aż czeka się by na
schodkach pojawiła się Doña Zosia. Ale się nie
pojawia - trudno - wchodzimy do muzeum.
Jest ono naprawdę bogate i ciekawe, co rzadko można powiedzieć o muzeach, a
już zwłaszcza o biograficznych (na pewno lepsze jest niż widziana kilka dni wcześniej
"Kuncewiczówka"). Układ jest przejrzysty, pokazane jest życie
poety, jego podróże, miejsca, w których pobierał nauki, sprawy polityczne w których brał udział
etc. Jest dużo fragmentów utworów, starych wydań książek - dobre muzeum krótko
mówiąc, godne polecenia. Z drugiej strony dworku jest ekspozycja dodatkowa -
znajdują się tam mianowicie dwie kaplice - mniejsza
i większa, z których
jedna stoi ponoć dokładnie w miejscu, gdzie ongi stał dworek Kochanowskiego -
nie wiem jednak która to z nich. W jednej z kaplic urządzono coś w
rodzaju staropolskiego muzeum figur woskowych Madame Tussaud. Można w nim
zobaczyć na przykład (nad)naturalnej wielkości Kochanowskiego (bo to chyba ma być
on!) grającego w
szachy-giganty z jakimś drugim woskowym cymbałem - pewnie jakimś Rejem albo innym
Modrzewskim - no szopka prawdziwa! W innym miejscu raczej zdołowany król
Zygmunt August z powykręcanymi z rozpaczy rękami siedzi na tronie
obok swej małżonki (chyba już wówczas nieboszczki!) - swoją drogą trudno się dziwić, że
w takiej "psychotycznej"
sytuacji tak się załatwił. Zaś dookoła siedzi i stoi cała grupa - kardynały, posły i kto bądź
jeszcze - zaplątała
się między tych Staro-Polan nawet jakaś zupełnie nowożytnie wyglądająca
postać, najwyraźniej przebrana za
muchę. Co ciekawe, to podobnie jak stojący za nią poseł również i ona trzyma
w ręku kawałek papieru - o co tu może chodzić? Czyżby miała to być to
jakaś dyskretna petycja do władz powiatowych i wojewódzkich o zwiększenie
dotacji dla muzeum?
Wychodzimy do parku - tu również wiele ciekawych rzeczy - jest popiersie
(poety - Jana Kochanowskiego oczywiście) na takim jakby wysokim palu, z wyrytym
na nim (na palu) "Threnem".
Jest niby-że trumienka-urnienka-wanienka
Orszulki. Jest sakramencko wielgaśne, ścięte na amen drzewo,
do którego z powodzeniem może wejść człowiek, a jeszcze i miejsca dla
krokodyla zostanie (bo krokodyl płaski, to się ułoży). Jest sadzawka, gdzie mieszkają łabędzie
(w tym jeden czarny). Jest też horrendalnie wielki kamyrdoł
przy którym napisano, że według tradycji leży on w tym dokładnie miejscu,
gdzie rosła słynna lipa. I w ogóle cały park
jest bardzo przyjemnym miejscem, i widać, że wielu mieszkańców wsi Czarnolas
jako park właśnie
go traktuje - w ten piękny wiosenny dzień widzimy bowiem pod drzewami piknikujące
w najlepsze pary i rodziny całe - tak to kultura jednak w jakiś sposób służy
społeczeństwu - nie, że to tylko niepotrzebny wydatek z budżetu, ale czasem
i na coś może się komu sprzydać! - w sobótkowy wieczór "Gdy słońce Raka
zagrzewa" powinni tu urządzać regularne orgie pogańskie! Okrążamy dwór i zatrzymujemy się,
aby spojrzeć na niego jeszcze
raz (hacjenda psiakrew!) i jedziemy już, w jeszcze jedno miejsce - znowu
nie planowane wcześniej - ale w muzeum wyczytaliśmy, że Kochanowski pochowany
został w pobliskim miasteczku Zwoleń, i jako że już tu jesteśmy, i że
zapewne nigdy już więcej nie będziemy, to uznajemy, iż należy tam podjechać, tym
bardziej że to zaledwie parę kilometrów stąd.
Jadąc zastanawiamy się nad podróżami Jana Kochanowskiego, o których czytaliśmy
przed chwilą w muzeum - studiował w Krakowie, w Królewcu, w Padwie, był we
Francji (poznał Pierre Ronsarda), w Niemczech, a urodził się w pobliskiej wsi Sycyna
(tam już nie chce się nam jechać), mieszkał w Czarnolesie, pochowano go w
Zwoleniu. Dzieli te trzy miejscowości osiemnaście kilometrów - z Sycyny
do Zwolenia jest ich sześć, ze Zwolenia do Czarnolasu dwanaście. Całe jego
życie zamknęło się więc w promieniu dziewięciu kilometrów - dystans ten można przejść spokojnym krokiem w trzy godziny. Nam droga ta (przez
przemiłe o tej porze, zupełnie spokojne krajobrazy) zajmuje kilkanaście
minut. A przecież "Ziemię pomierzył i głębokie
morze"
- był w tak wielu miejscach i ze wszystkich powrócił (jedno z najładniejszych
jego wyrażeń znajduje się w słynnej "Pieśni XXV" - tak
zwraca się w nim do Boga: "Tyś fundament założył nieobeszłej
ziemi"); widział tak wiele, a jednak chciał widzieć to, co znał wcześniej; i był w tym wszystkim absolutnie
prawidłowym, współczesnym Europejczykiem - można powiedzieć, że zgodnie z
popularnym ostatnio, debilnym sloganem, był zarazem globalny i lokalny... I tu
pojawia się jeszcze jedna refleksja na temat
samego procesu podróżowania - nam droga ta zajęła kilkanaście minut, jemu,
w jego czasach, zajmowała zapewne o wiele więcej. Droga do Włoch była wędrówką
na drugi koniec świata niemalże, a wraz z nim podróż tak ogromną przebył również
i polski język. A żył Kochanowski zaledwie 54 lata! Sporo więc zdążył zrobić,
łącznie z pisaniem po łacinie i przetłumaczeniem z niej "Księgi Psalmów"
- może jednak trzeba go będzie trochę bardziej docenić? Przy okazji dygresja
całkowita - w niektórych hiszpańskojęzycznych źródłach, zgodnie ze
stosowaną tam modą czy metodą "shiszpańszcza" się nazwisko
naszego polnego barda i podaje się je w formie Juan Cocanovio!
Oto jest i zwoleński kościół - piękna
budowla w raczej nieciekawym miasteczku (podczas II wojny miasto to zostało zniszczone w 90%,
bardzo wielu mieszkańców zginęło w katowniach gestapo i w egzekucjach na
rynku - notabene dziś "Placu Jana Kochanowskiego" - gdzie teraz, na
pamiątkę, znajduje się
"ściana straceń" - i czyż nie byłby to dobry powód, żeby jednak kazać
z okolicy odmaszerować "Deutschen Soldaten"?). W środku jest bardzo ciemno,
ledwie rozpoznać można na ścianie tablicę
poświęconą poecie - on sam pochowany został gdzieś w podziemiach, a
kości tak jego samego, jak i reszty jego bliższej i dalszej rodziny
wymieszane są dziś z kośćmi spokrewnionej z Kochanowskimi rodziny Owadowskich
- przez lata jakoś nikogo nie obchodziło, żeby naszą chlubę narodową w
wyraźny i jasny sposób oddzielić od innych, mniej wybitnych postaci... W
czasach stanu wojennego (1983 r.) w kaplicy umieszczono za to inną tablicę, na której
można przeczytać fragment z 'Pieśni VII "O cnocie"':
"A jeśli komu droga otwarta do nieba
Tym, co służą ojczyźnie"
- tak to już jest psiakrew - komuniści, katoliści, onaniści i marksiści - wszyscy oni zajebiści!
- i prędzej czy później wszyscy chcą do nieba!
Ale pocieszmy się tym, że Kochanowski napisał wiele innych słów i zdań, których
nie da się tak łatwo "zaprząc" do tej ich larwiej roboty.
Och, wielki nam czas jechać (zacytujmy tu więc jeszcze raz - na zakończenie -
"naszą panią K.") bo już...
"nockom się śpieszy"...
KONIEC
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |