|
DZIEŃ PIERWSZY - Lubań
Jest tak czasami, czasami tak bywa, że trafiamy gdzieś, gdzie nigdy wcześniej
nie byliśmy, gdzie nawet do głowy by nam nie przyszło, że będziemy, że być
możemy, i nagle, będąc tam przez przypadek, przez nieuwagę, przez tak zwany
niesłusznie zbieg okoliczności (bo w końcu, jeśli w istocie jest on
zbiegiem, to należałoby zastanowić się nad kwestią przed czym, a
przede wszystkim dokąd tak uciekając on zmierza), znajdujemy się w miejscu, o
którym mówimy: "Jak to - czemu ja nic o tym nie wiedziałem?",
"Dlaczego nikt mi nie powiedział?", albo wręcz przeciwnie - próbujemy
udawać, że to oto miejsce, które w jednej chwili stało się dla nas ważne,
w poprzedniej wcale jeszcze nie istniejąc, albo raczej o swoim istnieniu nie
wiedząc, jest nam w jakiś sposób znane - a to ze słyszenia, a to z widzenia,
a to dlatego, że mieszkał tu taki czy owaki. W ten sposób właśnie próbujemy
oszukać innych, lecz wiadomo, że siebie oszukać trudniej, sobie wmówić nie
nada - wysiłek to nie lada, bo sam siebie człowiek tyle słucha, co kazań w kościele
brzęcząca w nim mucha. A w sekretnej tajni swego serca lub mówiąc inaczej w
głębi duszy, czyli po prostu nachylając się nad strumieniem swej świadomości,
nie możemy wyjść z zadziwienia - dlaczego tak naprawdę nic nie wiedzieliśmy o
tym miejscu?
Lubań.
To jest nazwa liczącego około dwadzieścia tysięcy mieszkańców miasteczka,
leżącego na skraju województwa dolnośląskiego, odległego o paręnaście kilometrów
tak od granicy czeskiej jak i od niemieckiej, o którym nigdy wcześniej, nigdy
zanim podjęliśmy decyzję, że się w nim znajdziemy, nie słyszeliśmy ani
jednego słowa. A znaleźliśmy się tam w taki oto sposób: pragnąc uciec
przed przykrością bycia w miejscu dobrze sobie znanym w owej nieszczęsnej
chwili zmiany daty (widzieć poruszające się wskazówki na doskonale sobie
znanym zegarze jest smutniejsze niż widzieć je na zegarze nieznanym - zamiast
na ich ruchu można się bowiem wówczas skupić na oglądaniu samego zegara i jakoś
przez to przejść niedostrzegalnie i nie dostrzegając) postanowiliśmy opuścić granice
przydzielonej nam klatki (chodzi tu o granice państwa i języka, których czuję
się dobrowolnym więźniem, choć nikt nie zabraniałby mi ich opuścić - jest
to kwestia tego, co islam określa słowem kismet, a co wiąże się dla
mnie z poczuciem wymuszonej przynależności i płynącej z niej konieczności
poznawania swojej klatki, czego skromnym, acz niewątpliwym efektem są właśnie
niniejsze strony) i udać się w ten smutny wieczór z wizytą do klatki sąsiedniej, to
znaczy do Czech, do Pragi. Nie mając jednak zamiaru wydawać bajońskich sum za
droższe zapewne jeszcze niż zwykle w te dni hotele w "Złotym Mieście",
nie mając zamiaru spać "pod obcym niebem" (niebo jest dla nas jednakże
- jako dla istot zdecydowanie naziemnych - miejscem obcym zawsze i wszędzie), a
poza tym chcąc spędzić kilka dni w bezpośrednim pobliżu, i korzystając z
okazji, oprócz braci dzielnego wojaka odwiedzić również wojaków nie mniej
dzielnych, choć na pewno nieporównanie bardziej skutecznych - tych zza naszej zachodniej
granicy - wytypowaliśmy miejsce, leżące w jak najbardziej dogodnym dla spełnienia
tych wyznaczonych sobie celów punkcie. Punkt ten ma współrzędne: 51°07'N 15°18'E,
i nazywa się
Lubań.
Poza tą nazwą nic więcej nie było nam wiadome - sprawdziliśmy tylko, że
miejsce takie istnieje, że można wynająć w nim pokój (ten punkt jak się
niebawem okazało, był nieco bardziej skomplikowany, o tym jednak w stosownym
czasie). Niemniej, już z początkowego - wirtualnego
kontaktu, wyłonił się obraz miasteczka ciekawego, niewątpliwie mającego co pokazać,
a przy tym zupełnie, całkowicie, kompletnie, i na amen w pacierzu nieznanego.
Dotarliśmy do Lubania już nocą, i po trudach opisanej i pokazanej we wstępie
podróży kraftwerkową autostradą prawie nie widząc na oczy, a skutkiem tego
nie mogąc właściwie ocenić miejsca, w którym się znaleźliśmy - tym
bardziej, że już na początku pojawiły się pewne nieprzewidziane przeszkody,
które omal nie doprowadziły nas do podjęcia decyzji o natychmiastowym
powrocie. Mianowicie, oczywiście nic się nie zgadzało - to znaczy pokój
był nie taki jak miał być, łazienka nie osobna lecz wspólna, za ścianą zaś
w najlepsze dokazywała żwawa brygada robotnicza, która - wedle zapewnień osoby odpowiedzialnej
- miała
się wprawdzie "wynieść przed Sylwestrem". Cóż - było źle, było
już na granicy awantury, niemniej skończyło się dobrze i dlatego nie będziemy
tu pisać gdzie dokładnie akcja się rozgrywała - żeby osobie owej nie robić
antyreklamy - nie napiszemy jednak także gdzie się zakończyła (żeby osobie nie robić z kolei
reklamy, bo za początkowe dziadostwo - nawet w świetle szczęśliwego zakończenia
- po prostu jej się ona nie należy). Mówiąc tak prosto jak to tylko możliwe
- osoba powiedziała, że "to tutaj" (czyli miejsce, w którym się
znajdowaliśmy), to jest jej (używam rodzaju żeńskiego w stosunku do
"osoby", nie zaś realnej postaci) by tak rzec "oficjalna
praca", ale oprócz tej ma osoba owa również pracę "prywatną", która jest o
wiele przyjemniejsza, i z której można skorzystać, co znaczyło tyle, że oprócz
tej budy, której osoba tylko pilnuje, ma jeszcze drugą - własną, gdzie będzie
przyjemniej, a już na pewno nie będzie tam brygady robotniczej (która miała się
wprawdzie "wynieść przed Sylwestrem"); hmmm... dziwne to było
wszystko, i w jakiś czas później doszliśmy do wniosku, że rzecz cała była
ukartowana celowo po to, żeby nas "przenieść" na ten zupełnie już
osobisty (do osoby bowiem niepodzielnie należący) rachunek. Niemniej miejsce, do którego trafiliśmy było na tyle miłe, że zupełnie wybaczyliśmy osobie
wstępne krętactwo i lawiranctwo, i pozostały czas w Lubaniu spędziliśmy nie pamiętając
nawet jak głęboko zrazu ostrze noża, na którego krawędzi stanęliśmy,
wraziło się nam było w stopy.
***
A kiedy rano, a raczej już wczesnym popołudniem - bo po tych
wszystkich emocjach przespaliśmy kawał dnia - wyszliśmy na świat boży, to
zamiast smętnej dziury, której się spodziewaliśmy, która miała być tylko
miejscem, gdzie się śpi, dokąd się wraca, ale nie po to by w nim być, lecz
aby z niego jak najszybciej wyjechać, oczom naszym ukazało się miasteczko, do którego
zastosować można idiotyczne skądinąd określenie "pełne uroku".
Zaraz po wyjściu okazało się, że nawet ta leżąca nieco poza centrum
nowoczesna jego część, w której mieszkamy, jest jakaś dziwnie wesoła i kolorowa,
a przez to zupełnie niezgodna z naszym dotychczasowym obrazem Dolnego Śląska
(poza samym "królem Wrocławiem" oczywiście) jako miejsca, które oderwane niewątpliwie
od jednej macierzy, przez drugą - matkę, by tak rzec zastępczą - nie zostało należycie przyjęte,
co powoduje, iż jest ono wychowankiem raczej trudnym i krnąbrnym, i od pięćdziesięciu
z górą lat uwalanym w błocie. Po drodze do
centrum mijamy rzeczkę o nazwie Kwisa, którą będziemy mijać już
codziennie, a której niewątpliwą atrakcją są mieszkające tutaj kaczki, które
na każde pojawienie się na mostku człowieka reagują wprost zawrotnym wodnym pędem w
jego stronę. Staraliśmy się codziennie dostarczać im coś do jedzenia,
nie tylko my zresztą - można tam było nieraz spotkać okolicznych mieszkańców, co już
dobrze świadczy o miasteczku. Po drodze do centrum mijamy zarówno piękne
wille, świadczące wymownie o niegdysiejszym
bogactwie Lubania, jak i przerażająco-porażające podwórka kamienic, którym
podobnych nie brakuje w żadnym z polskich miast, lecz które w miejscu tak małym
jak Lubań budzą odrazę szczególną. Lubań
był niegdyś ważnym punktem na handlowej mapie Łużyc, należał do tzw. Związku
Sześciu Miast, i to spowodowało, że zachowało się w nim kilka tej
handlowej mocy dowodów, a mianowicie dwa olbrzymie spichlerze, z których
pierwszy na naszej drodze - tak zwany Dom
pod Okrętem, po wypełnieniu swej misji handlowej przez lata pełnił różne
zaszczytne role, między innymi przed II wojną światową i w jej trakcie był
Muzeum Miejskim, a dziś jest chyba siedzibą jakichś urzędów - niewątpliwie
miejsca jest w nim niemało. Następny
spichrz to mroczny, ponury niemalże "Dom Solny" - ogromna budowla z ciemnego
kamienia - bazaltu, przywodząca na myśl angielskie budynki
kamienne - myślę, że dom Wuthering Heights z powieści Emily Brontë mógłby
wyglądać dość podobnie. Lecz o ile "Dom pod Okrętem" miał niemało
dosyć sporych okien, to ten zwraca uwagę zarówno niewielką ich ilością,
jak i ich bardzo małymi rozmiarami - bardziej to jak fort jakiś wygląda niż
jak spichlerz, i nie
jest to skojarzenie tak bardzo od rzeczy, gdyż w wieku XIX pełnił on rolę
miejskiego więzienia. Dziś "Dom Solny" stoi niezagospodarowany i czeka na
inwestora - szkoda, że nie może go znaleźć, bo oczywiście niszczeje - w
Krakowie zapewne przerobiono by go rychło na kilkupoziomową knajpę, a we Wrocławiu
na hotel. Cóż - jednak do Lubania mało kto trafia - a niesłusznie!
Obchodzimy ten Lubań tak "bockiem, bockiem" i stajemy przed jedną z trzech
jego wieży (nie licząc kościelnej) - w zasadzie jest to baszta,
ale nazwaliśmy ją wieżą, jako że jest wysoka i wyniosła i jak to o niej na
oficjalnej, turystycznej stronie miasta (zresztą bardzo godnej
polecenia) napisano: "stanowi dominantę architektoniczną od południowej strony miasta"
- zaiste stanowi. Nazywa się ona Basztą
Bracką i jako żywo przypomina nam baszty widziane tak niedawno w Paczkowie
(album Ziemia Kłodzka i Nyska). Oczywiście jest to typowa dla Dolnego Śląska
budowla warowna, ale wydaje się o wiele od paczkowskich sympatyczniejsza
- i kto to wie właściwie dlaczego? Ulicą od Baszty Brackiej zmierzamy do
serca miasteczka, z dala już widać wieżę
ratusza, witają nas tutaj piękne, jakby z nieco innej bajki, z miasta potężniejszego
pochodzące figury - we Wrocławiu
nie zrobiłyby zapewne większego wrażenia, ale tutaj wydają się wklejone trochę na
wyrost - ale taki właśnie jest urok Lubania - ma w sobie jakąś
szlachetną krew, jakby lepsze nieco niż by się można spodziewać
pochodzenie. To jednak nie koniec ratuszowych cudów, przechodzimy bowiem na
jego drugą stronę - jednym z najładniejszych tego rodzaju przejść,
jakie zdarzyło się nam dotąd zobaczyć, które jest tak ładne, że chciałbym,
abyśmy byli tymi dwoma postaciami, które przedstawia następne zdjęcie, choć
to niemożliwe, bo jesteśmy przecież z tej strony obiektywu - naprawdę
życzyłbym sobie, abyśmy zostali w ten sposób uchwyceni i w cyfrowej wieczności
uwiecznieni jak motyle, nie gdzie indziej, lecz właśnie w tym przejściu pod
ratuszem na rynku w Lubaniu, które jak widać na załączonym obrazku jest
niczym innym jak przejściem świetlistą drogą do
wieczności. Z drugiej strony na ratuszu jest olbrzymi (znowu większy niż by się
człowiek w tym miejscu mógł spodziewać) zegar,
a pod nim... pod nim jest jeden z najwspanialszych portali jaki można zobaczyć
w tym kraju, i nie jest to bynajmniej portal informacyjny ani literacki - nic z
tych rzeczy - jest to prawdziwy, masywny portal
kamienny! (opatrzony oczywiście herbem miasta w postaci dwóch skrzyżowanych
kluczy). Cały w ogóle ratusz jest "najcenniejszym zabytkiem Lubania i jedną z najpiękniejszych budowli renesansu na Śląsku",
a swoją drogą trochę przypomina on ratusz
zupełnie innego miasta, w zupełnie innym zakątku kraju, a mianowicie ratusz sandomierski
- no, w końcu to też jest renesans, ale ciekawe są te tak oczywiście "rymujące się" ze sobą
dwie białe wieże. Niestety, pod ratuszem stoi jakichś pięciu kompletnie wyrąbanych
typów i bezpośrednio z balii sprzedaje karpie (mimo, że już po Wigilii)... -
żywe albo i nieżywe - na wprost okien magistratu zabijają je na miejscu młotkiem,
trzymając się na nogach tylko o-tyle-o-ile...
Naprzeciwko ratusza znajduje się zaś kolejna wątpliwa chluba miasteczka
- tak zwana Galeria Łużycka, czyli szwarc-mydło-i-powidło - sklep sklepów, choć
jasna sprawa, że może on robić jakiekolwiek wrażenie tylko tutaj - dla kogoś natomiast, kto
widział Galerię Krakowską... Galeria Łużycka mieści się w kamienicy
przylegającej do tzw. Wieży
Kramarskiej, czyli ostatniej pozostałości pierwszego lubańskiego ratusza, który - jak
podaje oficjalna strona miasta - spłonął w roku 1487. Pośrodku
niewielkiego ryneczku (okalające go kamienice niestety nie zachowały się w
komplecie i zostały częściowo zastąpione przez szkaradne komunistyczne
bloczyska) stoi dawny drogowskaz pocztowy, czyli wysoki słup kamienny w kształcie
stupy, na którym umieszczono wykaz
odległości z Lubania do kilkunastu miast - miasta te są oczywiście (jakby dziś się powiedziało)
"niemieckie", to znaczy takie, które w owym czasie były
nie tyle niemieckie
- bo
Niemiec jako takich przecież nie było - lecz niemieckojęzyczne; znamy nawet dokładną datę narodzin słupa, gdyż została ona na nim
wyryta - był to więc rok 1725.
Z tego też słupa możemy się dowiedzieć, że niemiecka nazwa Lubania brzmiała
Lauban - też niebrzydko (znając możliwości mowy niemieckiej w tym względzie)
- ciekawe zresztą jaka była historia tej nazwy, bo nie udało mi się jej wyśledzić
- czy niemieckie "Lauban" spolszczono? czy też raczej stara słowiańska
nazwa została tutaj na niemiecką modłę nieco "utwardzona"? - tak,
raczej tak - podobnie jak z Cottbus (Chociebuż) czy z Bautzen (Budziszyn) było
i z Lubaniem. To
ciekawa sprawa, bo nazwa Lubań jest naprawdę miła dla ucha, i jakby zaprasza
do wyrażenia sympatii wobec tego miejsca. Oczywiście, nie należy przypuszczać,
żeby słup ten stał sobie tutaj bezkarnie przez cały okres realnego
socjalizmu z tymi bezczelnie germańskimi nazwami - co to, to nie! - jest to po
prostu kopia, replika słupa, który stał w tym miejscu przed II wojną światową
(dla porządku należy wspomnieć, że jest to słup poczty saksońskiej - Górne
Łużyce należały bowiem do Księstwa Saksonii od roku 1635).
Parę
słów o tym, jak to II wojna światowa poczęła sobie z Lubaniem - w wieku XIX miasto stało
się bardzo ważnym ośrodkiem włókienniczo-tekstylnym, specjalizującym się
w produkcji... chusteczek do nosa (mieli tu nawet taki slogan reklamowy: "Lauban putzt der Welt die Nase",
czyli: "Lubań wyciera światu nos" - podobno w czasie II wojny
95% używanych w Niemczech chusteczek do nosa pochodziło właśnie z Lubania - a
chusteczka to rzecz ważna, chusteczek należy bronić ze wszystkich
sił! - poza chusteczkami z Lubania pochodził również bardzo ważny dygnitarz
hitlerowski Karl Hanke - sekretarz osobisty Josepha Goebbelsa a także kochanek jego żony
Magdy, późniejszy Gauleiter Śląska, prawdopodobnie osobiście odpowiedzialny za
zniszczenie Wrocławia w wyniku "Festung Breslau"). Skutkiem tego
wszystkiego Lubania Niemcy bronili nie dość, że zaciekle, to jeszcze bardzo
skutecznie, gdyż po początkowej utracie miasta udało im się je nawet odzyskać.
Właśnie dzięki temu
sukcesowi Joseph Goebbels mógł w Lubaniu nakręcić jedną ze swych ostatnich
kronik filmowych, sławiących bohaterstwo niemieckiego żołnierza i wzywających
do wytrwania w oporze - tyle, że ci bohaterscy żołnierze, to byli już w
znacznym procencie wcześni nastolatkowie - a oto i zdjęcie pochodzące z tej kroniki.
Armia Czerwona rychło oczywiście do Lubania powróciła, a w wyniku tej
szarpaniny w gruzach legło około 60% zabudowy miasteczka, co oczywiście
widać do dziś (choćby te bloki wokół rynku). Z okresu tuż-powojennego, kiedy Niemców z Lubania wysiedlono, pochodzi
bardzo ciekawe
zjawisko, po którym na rynku pozostała taka oto tablica:
"...ja przepraszam, Lubań jestem - najważniejsze miasto dnia"
- głosi fragment umieszczonego na niej wierszyka - wspomniane tam "Siódme
Niebo" było rodzajem teatru-kabaretu, którego założycielem był Włodzimierz Boruński
- najwybitniejszy chyba odtwórca postaci Żydów w
polskim kinie powojennym - grał ich między innymi w "Sprawie Gorgonowej",
"Lalce", "Zazdrości i medycynie", "Ziemi
obiecanej", "Polskich drogach", "Zaklętych rewirach" i
w "Dolinie Issy" - galerię jego zdjęć można zobaczyć tutaj
- na jednym z nich wygląda on wypisz-wymaluj jak inny wielki aktor pochodzenia żydowskiego
- Louis de Funes. Poza tym, że był aktorem filmowym, teatralnym i
kabaretowym był też poetą, a także bratem stryjecznym samego Juliana Tuwima!
Co ciekawe, to większość ludzi znających filmy produkowane za czasów PRL-u
kojarzy jego
twarz, lecz prawie nikt - poza specjalistami w tej dziedzinie - nie zna jego
nazwiska, i spore zdziwienie budzi zwykle fakt, że miał on tak piękne, polskie
(zapewne "okupacyjne", czyli przybrane) nazwisko bez żadnego
-bauma, -blatta, -steina, ani też -felda w końcówce.
W Lubaniu
Boruński oprócz "Siódmego Nieba" zajmował się również
organizacją kiełkującego szkolnictwa. Dziś nieopodal dawnego teatru mieści
się kawiarnia i restauracja pod nazwą "Siódme Niebo" - cóż, dobre
i to. Zostawiamy za sobą rynek i ruszamy dalej - kolejną atrakcją Lubania są
zachowane fragmenty murów obronnych -
być może nie są one zbyt imponujące, ale jednak to średniowieczne mury i już z
tej racji należy im się chwila uwagi.
Nieopodal murów znajduje się taka raczej bieda-dzielnica, pełna jakichś
blaszanych garaży, pomiędzy którymi wykryliśmy najbardziej chyba zadziwiający
mikro-domek wielkości namiotu, jaki widzieliśmy kiedykolwiek - dziwadło
prawdziwe!- wydaje się, że jest to domek jednoosobowy! Z tej to okolicy patrząc
dostrzegamy wynurzającą się wieżę, za
którą niebawem podąży cały wielki kościół
- jest to największa świątynia Lubania, powstała w latach 1859-1861 - wzorcowo neogotycka bryła ze strzelistą wieżą,
która ma na pewno wiele wspólnego z kościołem
św.Michała we Wrocławiu - szlachetne
to pokrewieństwo. Jako, że kościół zbudowano w okresie największej
prosperity Lubania, miał on też odpowiednie rozmiary,
które wydają się nieco przesadzone w stosunku do obecnego stanu
miasteczka. Wyniosła wieża szczególnie
okazale prezentuje się, gdy wchodzi w nielegalne zapewne stosunki z rosnącym w
pobliżu drzewem. Szlachetny kształt kościoła
został niestety zupełnie zepsuty przez idiotyczne dobudowanie od jednej strony
czegoś w rodzaju niewielkiego bloku - jak
się domyślam, pomysł ten miał coś wspólnego z jakimiś idiotycznymi
komunistycznymi zakazami w dziedzinie budownictwa sakralnego (bo zapewne jest to
jakiś klasztor czy inny dom rekolekcyjny), wskutek których nieodwołalnie zniszczono jedną z
najładniejszych budowli miasta.
Wracając już do centrum skręcamy w lewo z ulicy Wrocławskiej (a jakże!),
żeby zobaczyć coś, co stanie się dla nas niewątpliwie "landmarkiem"
Lubania - jest to tak zwana Wieża Trynitarska, której poświęcimy być może
więcej uwagi niżby to było potrzebne, ale (prawdopodobnie z racji szczególnego w
tym dniu oświetlenia) zrobiła ona na nas wielkie wrażenie. Z daleka wcale nie wygląda
na swoich najprawdopodobniej 700 lat - wygląda na
znacznie więcej! Jest "starta" niczym jakiś stojący przy polnej drodze
słup drogowy z wapienia. No normalnie Mysia
Wieża, w której gryzonie króla Popiela zjadły! Co ciekawe, dołem
normalnie czworograniasta, w części górnej
jest sześciokątna, a to w końcu
nie każdej wieży się zdarza. Gdybym ją zobaczył na
fotografii powiedziałbym, że stoi ona raczej w Rawennie i pamięta nie
tyle nawet Franków z Karolami, co wręcz Ostrogotów i Wizygotów z Teodorykami
i Alarykami na czele. Jest w niej coś niesłychanie buńczucznego i dostojnego - jest jak z
gruba ciosana, wsparta pod boki wiejska
baba, która wie doskonale, że rodowód jej wcale nie gorszy jest od
rodowodu największych figur w państwie, gdyż sięga ni mniej ni więcej, a do samej
naszej praprzodkini Ewy Rajskiej (z domu Ziobro). I jak to baba - ma nasza
wieżyca takie oto, Bóg raczy wiedzieć czemu służące wgłębienie.
W swych dobrych czasach była Wieża Trynitarska "częścią większej całości",
jak to głosi obiegowy, paskudny słowozlep - była to bowiem po prostu
dzwonnica kościoła parafialnego św. Trójcy (i stąd właśnie jest ona "Trynitarska"). Kościół
spłonął w połowie XVIII wieku i już go
nie odbudowano - pozostała po nim jedynie ta wieża. Ciekawostką jest zachowana w
jej murze "przedwieczna" tablica nagrobna niejakiego Johanna
Vinoklena - mnie on przypomina człowieka z głową... lwa! Najciekawsze są
jednak interakcje zachodzące pomiędzy wieżą a okolicznymi drzewami - zaczyna
się niby niewinnie - ot, gałązki na
tle starożytnego muru, z drugiej jednak strony budowli gałęzie zaczynają
sobie poczynać coraz śmielej,
a już po chwili zmasowany atak
konarów-komandosów postawiłby niechybnie wieżę pod ścianą (gdyby
oczywiście wieże mogły być stawiane pod ścianami, i gdyby nie był to
wierutny - choć jakże przecież uroczy - absurd). Fakt pozostaje faktem, że na
fasadzie naszej ulubionej (bo jest taką niewątpliwie) lubańskiej wieży te rozgałęzione
stwory w najlepsze wyświetlają sobie jakieś pokazy cieniowych slajdów.
Do odpowiedzi na
pytanie, jaki może być ewentualny wpływ tych niewątpliwie nie uzgodnionych w
Urzędzie Miasta projekcji
na kondycję wiekowej fasady Wieży Trynitarskiej wzywamy Wojewódzkiego Konserwatora
Zabytków!
DZIEŃ DRUGI
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |