strona główna album Lubań - Dresden - Praha inne albumy

 

DZIEŃ PIERWSZY - Lubań

Jest tak czasami, czasami tak bywa, że trafiamy gdzieś, gdzie nigdy wcześniej nie byliśmy, gdzie nawet do głowy by nam nie przyszło, że będziemy, że być możemy, i nagle, będąc tam przez przypadek, przez nieuwagę, przez tak zwany niesłusznie zbieg okoliczności (bo w końcu, jeśli w istocie jest on zbiegiem, to należałoby zastanowić się nad kwestią przed czym, a przede wszystkim dokąd tak uciekając on zmierza), znajdujemy się w miejscu, o którym mówimy: "Jak to - czemu ja nic o tym nie wiedziałem?", "Dlaczego nikt mi nie powiedział?", albo wręcz przeciwnie - próbujemy udawać, że to oto miejsce, które w jednej chwili stało się dla nas ważne, w poprzedniej wcale jeszcze nie istniejąc, albo raczej o swoim istnieniu nie wiedząc, jest nam w jakiś sposób znane - a to ze słyszenia, a to z widzenia, a to dlatego, że mieszkał tu taki czy owaki. W ten sposób właśnie próbujemy oszukać innych, lecz wiadomo, że siebie oszukać trudniej, sobie wmówić nie nada - wysiłek to nie lada, bo sam siebie człowiek tyle słucha, co kazań w kościele brzęcząca w nim mucha. A w sekretnej tajni swego serca lub mówiąc inaczej w głębi duszy, czyli po prostu nachylając się nad strumieniem swej świadomości, nie możemy wyjść z zadziwienia - dlaczego tak naprawdę nic nie wiedzieliśmy o tym miejscu?
Lubań.
To jest nazwa liczącego około dwadzieścia tysięcy mieszkańców miasteczka, leżącego na skraju województwa dolnośląskiego, odległego o paręnaście kilometrów tak od granicy czeskiej jak i od niemieckiej, o którym nigdy wcześniej, nigdy zanim podjęliśmy decyzję, że się w nim znajdziemy, nie słyszeliśmy ani jednego słowa. A znaleźliśmy się tam w taki oto sposób: pragnąc uciec przed przykrością bycia w miejscu dobrze sobie znanym w owej nieszczęsnej chwili zmiany daty (widzieć poruszające się wskazówki na doskonale sobie znanym zegarze jest smutniejsze niż widzieć je na zegarze nieznanym - zamiast na ich ruchu można się bowiem wówczas skupić na oglądaniu samego zegara i jakoś przez to przejść niedostrzegalnie i nie dostrzegając) postanowiliśmy opuścić granice przydzielonej nam klatki (chodzi tu o granice państwa i języka, których czuję się dobrowolnym więźniem, choć nikt nie zabraniałby mi ich opuścić - jest to kwestia tego, co islam określa słowem kismet, a co wiąże się dla mnie z poczuciem wymuszonej przynależności i płynącej z niej konieczności poznawania swojej klatki, czego skromnym, acz niewątpliwym efektem są właśnie niniejsze strony) i udać się w ten smutny wieczór z wizytą do klatki sąsiedniej, to znaczy do Czech, do Pragi. Nie mając jednak zamiaru wydawać bajońskich sum za droższe zapewne jeszcze niż zwykle w te dni hotele w "Złotym Mieście", nie mając zamiaru spać "pod obcym niebem" (niebo jest dla nas jednakże - jako dla istot zdecydowanie naziemnych - miejscem obcym zawsze i wszędzie), a poza tym chcąc spędzić kilka dni w bezpośrednim pobliżu, i korzystając z okazji, oprócz braci dzielnego wojaka odwiedzić również wojaków nie mniej dzielnych, choć na pewno nieporównanie bardziej skutecznych - tych zza naszej zachodniej granicy - wytypowaliśmy miejsce, leżące w jak najbardziej dogodnym dla spełnienia tych wyznaczonych sobie celów punkcie. Punkt ten ma współrzędne: 51°07'N 15°18'E, i nazywa się Lubań.
Poza tą nazwą nic więcej nie było nam wiadome - sprawdziliśmy tylko, że miejsce takie istnieje, że można wynająć w nim pokój (ten punkt jak się niebawem okazało, był nieco bardziej skomplikowany, o tym jednak w stosownym czasie). Niemniej, już z początkowego - wirtualnego kontaktu, wyłonił się obraz miasteczka ciekawego, niewątpliwie mającego co pokazać, a przy tym zupełnie, całkowicie, kompletnie, i na amen w pacierzu nieznanego. Dotarliśmy do Lubania już nocą, i po trudach opisanej i pokazanej we wstępie podróży kraftwerkową autostradą prawie nie widząc na oczy, a skutkiem tego nie mogąc właściwie ocenić miejsca, w którym się znaleźliśmy - tym bardziej, że już na początku pojawiły się pewne nieprzewidziane przeszkody, które omal nie doprowadziły nas do podjęcia decyzji o natychmiastowym powrocie. Mianowicie, oczywiście nic się nie zgadzało - to znaczy pokój był nie taki jak miał być, łazienka nie osobna lecz wspólna, za ścianą zaś w najlepsze dokazywała żwawa brygada robotnicza, która - wedle zapewnień osoby odpowiedzialnej - miała się wprawdzie "wynieść przed Sylwestrem". Cóż - było źle, było już na granicy awantury, niemniej skończyło się dobrze i dlatego nie będziemy tu pisać gdzie dokładnie akcja się rozgrywała - żeby osobie owej nie robić antyreklamy - nie napiszemy jednak także gdzie się zakończyła (żeby osobie nie robić z kolei reklamy, bo za początkowe dziadostwo - nawet w świetle szczęśliwego zakończenia - po prostu jej się ona nie należy). Mówiąc tak prosto jak to tylko możliwe - osoba powiedziała, że "to tutaj" (czyli miejsce, w którym się znajdowaliśmy), to jest jej (używam rodzaju żeńskiego w stosunku do "osoby", nie zaś realnej postaci) by tak rzec "oficjalna praca", ale oprócz tej ma osoba owa również pracę "prywatną", która jest o wiele przyjemniejsza, i z której można skorzystać, co znaczyło tyle, że oprócz tej budy, której osoba tylko pilnuje, ma jeszcze drugą - własną, gdzie będzie przyjemniej, a już na pewno nie będzie tam brygady robotniczej (która miała się wprawdzie "wynieść przed Sylwestrem"); hmmm... dziwne to było wszystko, i w jakiś czas później doszliśmy do wniosku, że rzecz cała była ukartowana celowo po to, żeby nas "przenieść" na ten zupełnie już osobisty (do osoby bowiem niepodzielnie należący) rachunek. Niemniej miejsce, do którego trafiliśmy było na tyle miłe, że zupełnie wybaczyliśmy osobie wstępne krętactwo i lawiranctwo, i pozostały czas w Lubaniu spędziliśmy nie pamiętając nawet jak głęboko zrazu ostrze noża, na którego krawędzi stanęliśmy, wraziło się nam było w stopy.

***

 A kiedy rano, a raczej już wczesnym popołudniem - bo po tych wszystkich emocjach przespaliśmy kawał dnia - wyszliśmy na świat boży, to zamiast smętnej dziury, której się spodziewaliśmy, która miała być tylko miejscem, gdzie się śpi, dokąd się wraca, ale nie po to by w nim być, lecz aby z niego jak najszybciej wyjechać, oczom naszym ukazało się miasteczko, do którego zastosować można idiotyczne skądinąd określenie "pełne uroku". Zaraz po wyjściu okazało się, że nawet ta leżąca nieco poza centrum nowoczesna jego część, w której mieszkamy, jest jakaś dziwnie wesoła i kolorowa, a przez to zupełnie niezgodna z naszym dotychczasowym obrazem Dolnego Śląska (poza samym "królem Wrocławiem" oczywiście) jako miejsca, które oderwane niewątpliwie od jednej macierzy, przez drugą - matkę, by tak rzec zastępczą - nie zostało należycie przyjęte, co powoduje, iż jest ono wychowankiem raczej trudnym i krnąbrnym, i od pięćdziesięciu z górą lat uwalanym w błocie. Po drodze do centrum mijamy rzeczkę o nazwie Kwisa, którą będziemy mijać już codziennie, a której niewątpliwą atrakcją są mieszkające tutaj kaczki, które na każde pojawienie się na mostku człowieka reagują wprost zawrotnym wodnym pędem w jego stronę. Staraliśmy się codziennie dostarczać im coś do jedzenia, nie tylko my zresztą - można tam było nieraz spotkać okolicznych mieszkańców, co już dobrze świadczy o miasteczku. Po drodze do centrum mijamy zarówno piękne wille, świadczące wymownie o niegdysiejszym bogactwie Lubania, jak i przerażająco-porażające podwórka kamienic, którym podobnych nie brakuje w żadnym z polskich miast, lecz które w miejscu tak małym jak Lubań budzą odrazę szczególną. Lubań był niegdyś ważnym punktem na handlowej mapie Łużyc, należał do tzw. Związku Sześciu Miast, i to spowodowało, że zachowało się w nim kilka tej handlowej mocy dowodów, a mianowicie dwa olbrzymie spichlerze, z których pierwszy na naszej drodze - tak zwany Dom pod Okrętem, po wypełnieniu swej misji handlowej przez lata pełnił różne zaszczytne role, między innymi przed II wojną światową i w jej trakcie był Muzeum Miejskim, a dziś jest chyba siedzibą jakichś urzędów - niewątpliwie miejsca jest w nim niemało. Następny spichrz to mroczny, ponury niemalże "Dom Solny" - ogromna budowla z ciemnego kamienia - bazaltu, przywodząca na myśl angielskie budynki kamienne - myślę, że dom Wuthering Heights z powieści Emily Brontë mógłby wyglądać dość podobnie. Lecz o ile "Dom pod Okrętem" miał niemało dosyć sporych okien, to ten zwraca uwagę zarówno niewielką ich ilością, jak i ich bardzo małymi rozmiarami - bardziej to jak fort jakiś wygląda niż jak spichlerz, i nie jest to skojarzenie tak bardzo od rzeczy, gdyż w wieku XIX pełnił on rolę miejskiego więzienia. Dziś "Dom Solny" stoi niezagospodarowany i czeka na inwestora - szkoda, że nie może go znaleźć, bo oczywiście niszczeje - w Krakowie zapewne przerobiono by go rychło na kilkupoziomową knajpę, a we Wrocławiu na hotel. Cóż - jednak do Lubania mało kto trafia - a niesłusznie! Obchodzimy ten Lubań tak "bockiem, bockiem" i stajemy przed jedną z trzech jego wieży (nie licząc kościelnej) - w zasadzie jest to baszta, ale nazwaliśmy ją wieżą, jako że jest wysoka i wyniosła i jak to o niej na oficjalnej, turystycznej stronie miasta (zresztą bardzo godnej polecenia) napisano: "stanowi dominantę architektoniczną od południowej strony miasta" - zaiste stanowi. Nazywa się ona  Basztą Bracką i jako żywo przypomina nam baszty widziane tak niedawno w Paczkowie (album Ziemia Kłodzka i Nyska). Oczywiście jest to typowa dla Dolnego Śląska budowla warowna, ale wydaje się o wiele od paczkowskich sympatyczniejsza - i kto to wie właściwie dlaczego? Ulicą od Baszty Brackiej zmierzamy do serca miasteczka, z dala już widać wieżę ratusza, witają nas tutaj piękne, jakby z nieco innej bajki, z miasta potężniejszego pochodzące figury - we Wrocławiu nie zrobiłyby zapewne większego wrażenia, ale tutaj wydają się wklejone trochę na wyrost - ale taki właśnie jest urok Lubania - ma w sobie jakąś szlachetną krew, jakby lepsze nieco niż by się można spodziewać pochodzenie. To jednak nie koniec ratuszowych cudów, przechodzimy bowiem na jego drugą stronę - jednym z najładniejszych tego rodzaju przejść, jakie zdarzyło się nam dotąd zobaczyć, które jest tak ładne, że chciałbym, abyśmy byli tymi dwoma postaciami, które przedstawia następne zdjęcie, choć to niemożliwe, bo jesteśmy przecież  z tej strony obiektywu - naprawdę życzyłbym sobie, abyśmy zostali w ten sposób uchwyceni i w cyfrowej wieczności uwiecznieni jak motyle, nie gdzie indziej, lecz właśnie w tym przejściu pod ratuszem na rynku w Lubaniu, które jak widać na załączonym obrazku jest niczym innym jak przejściem świetlistą drogą do wieczności. Z drugiej strony na ratuszu jest olbrzymi (znowu większy niż by się człowiek w tym miejscu mógł spodziewać) zegar, a pod nim... pod nim jest jeden z najwspanialszych portali jaki można zobaczyć w tym kraju, i nie jest to bynajmniej portal informacyjny ani literacki - nic z tych rzeczy - jest to prawdziwy, masywny portal kamienny! (opatrzony oczywiście herbem miasta w postaci dwóch skrzyżowanych kluczy). Cały w ogóle ratusz jest "najcenniejszym zabytkiem Lubania i jedną z najpiękniejszych budowli renesansu na Śląsku", a swoją drogą trochę przypomina on ratusz zupełnie innego miasta, w zupełnie innym zakątku kraju, a mianowicie ratusz sandomierski - no, w końcu to też jest renesans, ale ciekawe są te tak oczywiście "rymujące się" ze sobą dwie białe wieże. Niestety, pod ratuszem stoi jakichś pięciu kompletnie wyrąbanych typów i bezpośrednio z balii sprzedaje karpie (mimo, że już po Wigilii)... - żywe albo i nieżywe - na wprost okien magistratu zabijają je na miejscu młotkiem, trzymając się na nogach tylko o-tyle-o-ile...
Naprzeciwko ratusza znajduje się zaś kolejna wątpliwa chluba miasteczka - tak zwana Galeria Łużycka, czyli szwarc-mydło-i-powidło - sklep sklepów, choć jasna sprawa, że może on robić jakiekolwiek wrażenie tylko tutaj - dla kogoś natomiast, kto widział Galerię Krakowską... Galeria Łużycka mieści się w kamienicy przylegającej do tzw. Wieży Kramarskiej, czyli ostatniej pozostałości pierwszego lubańskiego ratusza, który - jak podaje oficjalna strona miasta - spłonął w roku 1487. Pośrodku niewielkiego ryneczku (okalające go kamienice niestety nie zachowały się w komplecie i zostały częściowo zastąpione przez szkaradne komunistyczne bloczyska) stoi dawny drogowskaz pocztowy, czyli wysoki słup kamienny w kształcie stupy, na którym umieszczono wykaz odległości z Lubania do kilkunastu miast - miasta te są oczywiście (jakby dziś się powiedziało) "niemieckie", to znaczy takie, które w owym czasie były nie tyle niemieckie - bo Niemiec jako takich przecież nie było - lecz niemieckojęzyczne; znamy nawet dokładną datę narodzin słupa, gdyż została ona na nim wyryta - był to więc rok 1725. Z tego też słupa możemy się dowiedzieć, że niemiecka nazwa Lubania brzmiała Lauban - też niebrzydko (znając możliwości mowy niemieckiej w tym względzie) - ciekawe zresztą jaka była historia tej nazwy, bo nie udało mi się jej wyśledzić - czy niemieckie "Lauban" spolszczono? czy też raczej stara słowiańska nazwa została tutaj na niemiecką modłę nieco "utwardzona"? - tak, raczej tak - podobnie jak z Cottbus (Chociebuż) czy z Bautzen (Budziszyn) było i z Lubaniem. To ciekawa sprawa, bo nazwa Lubań jest naprawdę miła dla ucha, i jakby zaprasza do wyrażenia sympatii wobec tego miejsca. Oczywiście, nie należy przypuszczać, żeby słup ten stał sobie  tutaj bezkarnie przez cały okres realnego socjalizmu z tymi bezczelnie germańskimi nazwami - co to, to nie! - jest to po prostu kopia, replika słupa, który stał w tym miejscu przed II wojną światową (dla porządku należy wspomnieć, że jest to słup poczty saksońskiej - Górne Łużyce należały bowiem do Księstwa Saksonii od roku 1635). 
Parę słów o tym, jak to II wojna światowa poczęła sobie z Lubaniem - w wieku XIX miasto stało się bardzo ważnym ośrodkiem włókienniczo-tekstylnym, specjalizującym się w produkcji... chusteczek do nosa (mieli tu nawet taki slogan reklamowy: "Lauban putzt der Welt die Nase", czyli: "Lubań wyciera światu nos" - podobno w czasie II wojny 95% używanych w Niemczech chusteczek do nosa pochodziło właśnie z Lubania - a chusteczka to rzecz ważna, chusteczek należy bronić ze wszystkich sił! - poza chusteczkami z Lubania pochodził również bardzo ważny dygnitarz hitlerowski Karl Hanke - sekretarz osobisty Josepha Goebbelsa a także kochanek jego żony Magdy, późniejszy Gauleiter Śląska, prawdopodobnie osobiście odpowiedzialny za zniszczenie Wrocławia w wyniku "Festung Breslau"). Skutkiem tego wszystkiego Lubania Niemcy bronili nie dość, że zaciekle, to jeszcze bardzo skutecznie, gdyż po początkowej utracie miasta udało im się je nawet odzyskać. Właśnie dzięki temu sukcesowi Joseph Goebbels mógł w Lubaniu nakręcić jedną ze swych ostatnich kronik filmowych, sławiących bohaterstwo niemieckiego żołnierza i wzywających do wytrwania w oporze - tyle, że ci bohaterscy żołnierze, to byli już w znacznym procencie wcześni nastolatkowie - a oto i zdjęcie pochodzące z tej kroniki. Armia Czerwona rychło oczywiście do Lubania powróciła, a w wyniku tej szarpaniny w gruzach legło około 60% zabudowy miasteczka, co oczywiście widać do dziś (choćby te bloki wokół rynku). Z okresu tuż-powojennego, kiedy Niemców z Lubania wysiedlono, pochodzi bardzo ciekawe zjawisko, po którym na rynku pozostała taka oto tablica: "...ja przepraszam, Lubań jestem - najważniejsze miasto dnia" - głosi fragment umieszczonego na niej wierszyka - wspomniane tam "Siódme Niebo" było rodzajem teatru-kabaretu, którego założycielem był Włodzimierz Boruński - najwybitniejszy chyba odtwórca postaci Żydów w polskim kinie powojennym - grał ich między innymi w "Sprawie Gorgonowej", "Lalce", "Zazdrości i medycynie", "Ziemi obiecanej", "Polskich drogach", "Zaklętych rewirach" i w "Dolinie Issy" - galerię jego zdjęć można zobaczyć tutaj - na jednym z nich wygląda on wypisz-wymaluj jak inny wielki aktor pochodzenia żydowskiego - Louis de Funes. Poza tym, że był aktorem filmowym, teatralnym i kabaretowym był też poetą, a także bratem stryjecznym samego Juliana Tuwima! Co ciekawe, to większość ludzi znających filmy produkowane za czasów PRL-u kojarzy jego twarz, lecz prawie nikt - poza specjalistami w tej dziedzinie - nie zna jego nazwiska, i spore zdziwienie budzi zwykle fakt, że miał on tak piękne, polskie (zapewne "okupacyjne", czyli przybrane) nazwisko bez żadnego -bauma, -blatta, -steina, ani też -felda w końcówce. W Lubaniu Boruński oprócz "Siódmego Nieba" zajmował się również organizacją kiełkującego szkolnictwa. Dziś nieopodal dawnego teatru mieści się kawiarnia i restauracja pod nazwą "Siódme Niebo" - cóż, dobre i to. Zostawiamy za sobą rynek i ruszamy dalej - kolejną atrakcją Lubania są zachowane fragmenty murów obronnych - być może nie są one zbyt imponujące, ale jednak to średniowieczne mury i już z tej racji należy im się chwila uwagi. Nieopodal murów znajduje się taka raczej bieda-dzielnica, pełna jakichś blaszanych garaży, pomiędzy którymi wykryliśmy najbardziej chyba zadziwiający mikro-domek wielkości namiotu, jaki widzieliśmy kiedykolwiek - dziwadło prawdziwe!- wydaje się, że jest to domek jednoosobowy! Z tej to okolicy patrząc dostrzegamy wynurzającą się wieżę, za którą niebawem podąży cały wielki kościół - jest to największa świątynia Lubania, powstała w latach 1859-1861 - wzorcowo neogotycka bryła ze strzelistą wieżą, która ma na pewno wiele wspólnego z kościołem św.Michała we Wrocławiu - szlachetne to pokrewieństwo. Jako, że kościół zbudowano w okresie największej prosperity Lubania, miał on też odpowiednie rozmiary, które wydają się nieco przesadzone w stosunku do obecnego stanu miasteczka. Wyniosła wieża szczególnie okazale prezentuje się, gdy wchodzi w nielegalne zapewne stosunki z rosnącym w pobliżu drzewem. Szlachetny kształt kościoła został niestety zupełnie zepsuty przez idiotyczne dobudowanie od jednej strony czegoś w rodzaju niewielkiego bloku - jak się domyślam, pomysł ten miał coś wspólnego z jakimiś idiotycznymi komunistycznymi zakazami w dziedzinie budownictwa sakralnego (bo zapewne jest to jakiś klasztor czy inny dom rekolekcyjny), wskutek których nieodwołalnie zniszczono jedną z najładniejszych budowli miasta.
Wracając już do centrum skręcamy w lewo z ulicy Wrocławskiej (a jakże!), żeby zobaczyć coś, co stanie się dla nas niewątpliwie "landmarkiem" Lubania - jest to tak zwana Wieża Trynitarska, której poświęcimy być może więcej uwagi niżby to było potrzebne, ale (prawdopodobnie z racji szczególnego w tym dniu oświetlenia) zrobiła ona na nas wielkie wrażenie. Z daleka wcale nie wygląda na swoich najprawdopodobniej 700 lat - wygląda na znacznie więcej! Jest "starta" niczym jakiś stojący przy polnej drodze słup drogowy z wapienia. No normalnie Mysia Wieża, w której gryzonie króla Popiela zjadły! Co ciekawe, dołem normalnie czworograniasta, w części górnej jest sześciokątna, a to w końcu nie każdej wieży się zdarza. Gdybym ją zobaczył na fotografii powiedziałbym, że stoi ona raczej w Rawennie i pamięta nie tyle nawet Franków z Karolami, co wręcz Ostrogotów i Wizygotów z Teodorykami i Alarykami na czele. Jest w niej coś niesłychanie buńczucznego i dostojnego - jest jak z gruba ciosana, wsparta pod boki wiejska baba, która wie doskonale, że rodowód jej wcale nie gorszy jest od rodowodu największych figur w państwie, gdyż sięga ni mniej ni więcej, a do samej naszej praprzodkini Ewy Rajskiej (z domu Ziobro). I jak to baba - ma nasza wieżyca takie oto, Bóg raczy wiedzieć czemu służące wgłębienie. W swych dobrych czasach była Wieża Trynitarska "częścią większej całości", jak to głosi obiegowy, paskudny słowozlep - była to bowiem po prostu dzwonnica kościoła parafialnego św. Trójcy (i stąd właśnie jest ona "Trynitarska"). Kościół spłonął w połowie XVIII wieku i już go nie odbudowano - pozostała po nim jedynie ta wieża. Ciekawostką jest zachowana w jej murze "przedwieczna" tablica nagrobna niejakiego Johanna Vinoklena - mnie on przypomina człowieka z głową... lwa! Najciekawsze są jednak interakcje zachodzące pomiędzy wieżą a okolicznymi drzewami - zaczyna się niby niewinnie - ot, gałązki na tle starożytnego muru, z drugiej jednak strony budowli gałęzie zaczynają sobie poczynać coraz śmielej, a już po chwili zmasowany atak konarów-komandosów postawiłby niechybnie wieżę pod ścianą (gdyby oczywiście wieże mogły być stawiane pod ścianami, i gdyby nie był to wierutny - choć jakże przecież uroczy - absurd). Fakt pozostaje faktem, że na fasadzie naszej ulubionej (bo jest taką niewątpliwie) lubańskiej wieży te rozgałęzione stwory w najlepsze wyświetlają sobie  jakieś pokazy cieniowych slajdów. Do odpowiedzi na pytanie, jaki może być ewentualny wpływ tych niewątpliwie nie uzgodnionych w Urzędzie Miasta projekcji na kondycję wiekowej fasady Wieży Trynitarskiej wzywamy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków!


DZIEŃ DRUGI