strona główna album Lubań - Dresden - Praha inne albumy

 

DZIEŃ PIĄTY - Lubań i Bolesławiec


Ostatniego dnia - jak to dnia ostatniego się wyjeżdża - wyjeżdża się, żeby (najprawdopodobniej) nigdy już nie znaleźć się w tym właśnie miejscu, bo taka jest zasada, bo tak wiele jest miejsc, że nie sposób byłoby do nich wracać, skoro można pojechać gdzieś indziej i znaleźć jakieś inne drogi, domy, bramy, drzewa, bo tylko idąc wciąż naprzód ma się wrażenie, że Czas nie depcze nam po piętach (choć przecież depcze - i tak depcze, i tylko siebie można oszukać na chwilę - Jego nigdy).
Przed wyjazdem idziemy pożegnać się z kaczkami - bo jakże można by tego nie zrobić - to są nasze zaprzyjaźnione tutaj istoty, stworzenia które potrafią żyć w czymś tak niezachęcającym jak ta płynąca przez Lubań struga wody - śmieszne natłuszczone pączki, które przypływają na samo nasze pojawienie się na mostku, żeby swoimi szufelkowatymi dziobami wyławiać rzucane im kawałki chleba. 
I wsiadamy już do naszego dzielnego wehikułu, który przejechał z nami taki wielki kawał świata (och - ten "świat" to był przecież tylko kawałek Polski - Zakopane, Busko-Zdrój i Ponidzie, Rzeszów, Szklarska Poręba, Kazimierz Dolny, Przemyśl, Ziemia Kłodzka i Nyska, no i wreszcie ten obecny wyjazd - najdalszy z dotychczasowych - Lubań-Drezno-Praga - ale jednak nie było to wszystko tak mało... - ja wiem, serdecznie przepraszam tych, którzy pustynię Gobi i Karakorum i Andów szczyt wysoki... wiem - przepraszam, jak w ogóle śmiałem...), i to będzie jego wyjazd ostatni - w trzy miesiące później nędznie odda ducha na skrzyżowaniu w Wieliczce pod Krakowem, po czym zostanie oddany do "hycla", który po wymontowaniu z niego kilku nadających się jeszcze do czegoś elementów potnie go na zdatną do dalszej przeróbki masę metalu... - wiem, taki jest los starych samochodów, wiem - niemniej nawet dziś - prawie już w dwa lata później, kiedy piszę to, co piszę teraz, jest mi trochę smutno - jego następca okazał się bowiem najgorszym, najbardziej wrednym rzęchem jaki kiedykolwiek jeździł po bezdrożach tego kraju - i dlatego właśnie ten stary wysłużony, czerwony "Poldolot" nabrał większego znaczenia niż miał je wówczas, kiedy jego zadaniem miało być w miarę bezproblemowe dowiezienie nas z powrotem do miejsca, z którego przed kilkoma dniami wyjechaliśmy. I jeszcze tylko rzut oka na tę kolorową "chałupkę", w której mieszkaliśmy w Lubaniu, i możemy już  ruszać w drogę. W mieście musimy zatrzymać się jeszcze na chwilę, stajemy więc pod zieloną kamienicą - siedzibą banku, i przy okazji idziemy obejrzeć stojący tu niedaleko, a dotychczas jakoś omijany pomnik poległych albo pomordowanych - tak zwany przez nas w skrócie "pomord" - tego rodzaju pomniki - zazwyczaj kawał siermiężnego kamyrdoła, do którego doczepiono metalową tablicę - były cechą charakterystyczną krajobrazu miast z lat 60-tych i 70-tych - a tu ciekawa sprawa, bo ten akurat pochodzi z roku... 2003! - jak widać "design" w Lubaniu wcale się nie zmienił. Przechodzimy główną ulicą miasteczka - tą prawdziwą lubańską Marszałkowską, a może raczej Piotrkowską - ona zawsze jest taka sama - w słońcu czy w deszczu - z tą zieloną "podkową" wymalowaną na bloku - taka najzwyklejsza na świecie główna ulica małego miasteczka - przypomniał mi się wiersz Roberta Bly'a "Erotyk":

Kiedy jesteśmy zakochani, kochamy trawę
i stodoły i latarnie uliczne
i małe ulice główne opustoszałe nocą.
/tłumacz nieznany/

- to bez znaczenia dlaczego ta a nie inna ulica (osoba czy też dzieło) komuś się podoba - zupełnie bez znaczenia - mnie podoba się właśnie ta i koniec. Ruszamy już i wtedy okazuje się, że gapi się na nas Baszta Bracka - jakby z wyrzutem - jakby w tych jej kwadratowych oczkach tkwił jakiś żal albo smutek - tak mi się przynajmniej wydaje. Trzeba podejść, dotknąć, pogłaskać - i obyśmy cię już więcej nie mieli zobaczyć - baszto! Przejeżdżamy przez centrum - bo w Lubaniu nawet na rynek można wjechać samochodem - i przez mokre szyby widzimy wieżyczki, kamienice - całe to pudełkowate miasteczko niby bez wyrazu, niby bez duszy, a jednak w jakiś dziwny sposób urzekające. Wreszcie zza drzew wyłania się rozmoczona niczym biszkopt w naparze lipowym (à la Marcel) bryła neogotyckiego kościoła, z tymi "sterczynami" przypominająca trochę jakiś transformator - ot, taka zwykła budowla - zwykła jak na kościół oczywiście - a w tym dziwnym, podmorskim jakby świetle, rozmazana na szybie niczym płaszczka, która rzuciła się nieopatrznie na batyskaf ma w sobie coś z fantomów powołanych do życia przez Edgara Allana Poe.
Zanim oddalimy się stąd na dobre, z krajoznawczej uczciwości musimy jeszcze wspomnieć o miejscach, których w Lubaniu i w jego okolicach nie udało się nam zobaczyć po prostu z braku czasu. Pierwszym z nich jest park na tzw. Kamiennej Górze - góra owa jest (cytujemy za polską Wikipedią): "pozostałością trzeciorzędowych wulkanów. Na jej szczycie pośród bazaltowych kamieniołomów w II poł. XIX wieku założono 14 hektarowy park. Można w nim obejrzeć, oprócz malowniczego drzewostanu, ciekawe formy geologiczne, jak bomby wulkaniczne czy słupy bazaltowe o wysokości 10 - 15 metrów. W parku znajduje się amfiteatr oraz tzw. Dom Górski (obecnie Zameczek, siedziba Szkoły Muzycznej) z 1824 r., przebudowany w 1909 r." Natomiast w odległości około piętnastu kilometrów od Lubania znajduje się wspaniały, rozsławiony przez wiele polskich filmów i seriali (m.in. "Gdzie jest generał?", "Wiedźmin", "Tajemnica twierdzy szyfrów", "Pierwsza Miłość") zamek Czocha. Nie można zobaczyć wszystkiego - czasem wydaje mi się, że niczego tak naprawdę zobaczyć nie można.

***

Tuż przed Bolesławcem (niegdyś zwanym Bunzlau - w mieście tym, w roku 1597 urodził się poeta Martin Opitz - współtwórca nowożytnej poezji niemieckiej, obrońca czystości języka, nadworny historiograf króla Polski Władysława IV Wazy - pisarz ten dla poezji niemieckiej odegrał rolę nieco podobną jak wcześniej w Polsce Jan Kochanowski) zatrzymujemy się, aby obejrzeć dokładnie obiekt, który widzieliśmy oczywiście jadąc do Lubania, wtedy jednak śpieszyliśmy się i byliśmy zbyt zmęczeni, żeby móc się zatrzymać - a trzeba wspomnieć, że nocą bolesławiecki wiadukt kolejowy nad rzeką Bóbr (bo o niego to właśnie chodzi) jest pięknie oświetlony. Jest to jedna z najpotężniejszych konstrukcji inżynierskich z jakimi mieliśmy dotąd do czynienia - prawdziwy kolos ciągnący się na przestrzeni około pięciuset metrów! Zgodnie z duchem pruskiego neoklasycyzmu przypomina oczywiście rzymski akwedukt, ma przęsła o szerokości ośmiu metrów i sprawia wrażenie niepokonanego - jakby "siły piekielne" nie mogły go "przemóc" - nie jest to jednak prawda - w roku 1945 o mały włos, a zostałby w całej okazałości wysadzony w powietrze (i to przez "swoich"!) - zabrakło ponoć materiałów wybuchowych i wycofująca się armia hitlerowska uszkodziła tylko centralne przęsło przeprawy oraz trzy sklepienia. Wiadukt w całości wykonany został z piaskowca, co nadaje mu ten jakby "lisi" kolor. Kiedy tak stoi w ten mroźny, brzydki jak skaranie boskie dzień wśród tych nieogarniętych pustkowi, prowadząc gdzieś, nie wiadomo gdzie - do Niemiec oczywiście, bo i dziś dojechać stąd można nawet do Drezna (a warto przy okazji wspomnieć, że wiadukt został oficjalnie otwarty w roku 1846 przez samego króla Prus Fryderyka Wilhelma IV), jest w nim coś zarazem niesamowicie majestatycznego - to prawdziwy pomnik potęgi gospodarczej i technicznej niegdysiejszych władców tych ziem - a zarazem śmiesznego i biednego - jest jak dziwaczna kamienna narośl, niespodziewana pośród tych martwych zimowych przestrzeni - smutna i niepotrzebna - jakby ktoś wielkim głosem wołał: "Chwała! Chwała! Chwała!" - biegnąc wśród pól w szlafroku i w domowych kapciach.
Mijamy Bolesławiec i przy szosie w stronę Wrocławia w oddali widzimy kolejną kamienną konstrukcję - produkt niewątpliwie już "nasz" - jakżeby! - olbrzymi kamienny krzyż w szczerych polach pod lasem - na co to komu tutaj? Kto wpadł na taki pomysł? Ech... - Polacy oczywiście, Polacy - zostaną po nich głównie krzyże - małe i wielkie jak ten - mostów niewiele, niewiele dróg, wiaduktów prawie wcale, ale krzyże na pewno. Jedźmy - nikt nie woła - jednak nikt w tych polach nie woła - to tylko świszczy styczniowy już wiatr, i tam właśnie - w tych pustkowiach za Bolesławcem, na drodze w stronę Wrocławia - zaskakuje nas tego wyjazdu nieuchronny


KONIEC