|
DZIEŃ SZÓSTY - Ścibórz, Moszna, Krapkowice, Rogów
Opolski
Dzień ostatni jest tym razem dniem bardzo bogatym - nie czeka nas szczególnie
forsowna droga powrotna, toteż zaplanowaliśmy w jej trakcie kilka przystanków.
Pierwszym z nich będzie - na zakończenie i pożegnanie - miejsce, w którym
mieszkaliśmy przez tych kilka dni, i które było być może tylko "bazą
wypadową", gdyż w trakcie tego wyjazdu przejechaliśmy naprawdę
masę kilometrów, ale do którego zawsze miło było wracać - i to tak bardzo,
że po raz pierwszy robię tutaj coś, czego nie zrobiłem nigdy dotąd - robię
otóż reklamę
naszej Pani Gospodyni, która mogłaby stanowić prawdziwy wzór w swojej
profesji, a jej pensjonat stał się odtąd dla nas modelem, do którego przyrównujemy
wszystkie kolejne miejsca, w których zdarza się nam znaleźć. I zupełnie słusznie
"Pokoje Hotelowe 'U Alicji'" w roku 2006 otrzymały wyróżnienie specjalne
Marszałka Województwa Opolskiego - oby więcej było takich miejsc i takich
gospodarzy! Zabawne, bo dopiero dziś, opracowując te dość już dawne przecież
materiały zajrzałem na stronę pensjonatu i w pierwszym zdaniu przeczytałem,
że: "Położenie ośrodka sprawia, że jest on wspaniałą bazą wypadową w zwiedzaniu Kotliny Kłodzkiej,
Ziemi Opolskiej, Nysy, Paczkowa i Otmuchowa." - i to jest prawda, sprawdziło się
to doskonale - był on dla nas faktycznie "bazą" dla wyjazdów we wszystkie
te miejsca. Czas więc pokazać choć trochę ten Ścibórz (niem. Stübendorf),
a raczej bezpośrednią okolicę pensjonatu,
z którego przez teren
"użytkowany" przez konie i ich miłośników, minąwszy niezbyt może
urodziwą, ale za to nadzwyczaj funkcjonalną niemiecką wieżę
ciśnień wyjść można po stromych schodkach
wprost na brzeg zadziwiająco dużego sztucznego
jeziora. W jedną stronę ciągnie się ono do Otmuchowa,
w drugą zaś sięga aż po Paczków.
"Jest to zbiornik zaporowy, zbiornik retencyjny - wybudowany w latach 1928-33 (nosił wówczas nazwę Staubecken Ottmachau) na rzece Nysa Kłodzka.
Uroczyste oddanie zbiornika do użytku oraz uruchomienie elektrowni wodnej nastąpiło 17 czerwca 1933."
(za polską Wikipedią). Hmm... Adolf Hitler wygrał wybory 30 stycznia 1933
roku, a
więc oddanie zbiornika zostało zapewne uznane przez ówczesne gazety niemieckie
za jeden z pierwszych przykładów narodowosocjalistycznego "cudu
gospodarczego". Brzegi jeziora pokryte są jakimś rodzajem kamienia
łupanego, co nadaje im wygląd kamienistych plaż Bretanii albo Normandii
(tyle, że te "ściborskie" galets są jeszcze bardzo kanciaste - ale
już za paręset
tysięcy lat będą całkiem dobre...). Są tu także kręgi
kamienne wykonane z większych nieco okazów - zapewne przez jakieś
pozaziemskie cywilizacje, a także czekające na zbłąkanych kochanków
romantyczne kłody drzewa - zupełnie jakby je na brzeg wyrzuciło morze - patrząc
na nie aż
chciałoby się zaśpiewać: "Już
nie ma dzikich plaż". Wracając spoglądamy z góry, z tego otaczającego
sztuczne jezioro wału na znajdujące się w dole gospodarstwa - te charakterystycznie
ozdobione "szachulcami" białe stajnie i stodoły - ależ to wszystko jest do
szpiku kości niemieckie!
Zbieramy co nasze i wyjeżdżamy - tym razem naprawdę z żalem żegnając
samo miejsce, w którym mieszkaliśmy, co raczej nam się nie zdarza - i to nie
dlatego, byśmy byli w jakiś sposób szczególnie kłótliwi czy konfliktowi -
po prostu mieszkając zazwyczaj w tzw. kwaterach agroturystycznych notorycznie
niestety spotykamy się z sytuacjami, kiedy to, co zastajemy na miejscu, nie odpowiada nie dość, że
opisowi zamieszczonemu "na wabia" w Internecie, to nie odpowiada nawet
telefonicznym deklaracjom właścicieli - np. nasz przemyski gospodarz uważał,
że klitka z umywalką wielkości spodka do herbaty i toaletą na korytarzu to jest
"pokój z łazienką", zaś za prawdziwy pokój z łazienką (bo
oczywiście miał taki "w zanadrzu") zażądał dopłaty jako za
"superkomfort"! Tak - "Pokoje Hotelowe 'U Alicji'" na pewno zapamiętamy na zawsze jako prawdziwy
wzorzec dla tego rodzaju kwater - Pani Gospodyni mogłaby prowadzić jakieś
agroturystyczne warsztaty dla chcących się czegoś w tej dziedzinie nauczyć!
Po drodze do Krakowa zatrzymujemy się trzy razy - pierwszy przystanek ma miejsce we
wsi o niezbyt urokliwie brzmiącej nazwie Moszna (no nic na to nie
poradzimy - jest miejscowość o tej nazwie i jest "worek mosznowy /łac. scrotum/
- obecne u samców wielu ssaków lądowych, w tym u człowieka, uwypuklenie ściany jamy brzusznej w kształcie skórno-mięśniowego worka, w którym znajdują się jądra.")
Po niemiecku brzmiało to Moschen i Niemcom się być może z Żydami raczej to słowo
kojarzyło (Mosche = Mose = Mojżesz). Co ciekawe, to ponoć nazwa wsi pochodzić
ma od rodziny, która ją założyła, a która zwała się Mosce lub Moschin.
Wieś w roku 1866 została zakupiona przez przedstawiciela rodu Tiele-Winckler,
który to ród był (jak pisze to ich biograf)
"arystokracją węgla i stali" - byli to zatem dorobkiewicze, których
do fortuny wyniosło gwałtowne uprzemysłowienie Śląska. Tiele-Wincklerowie
przebudowali dawniejszy - barokowy - pałac w duchu iście disneyowskim.
Skutkiem tego powstał jeden z najbardziej znanych zabytków Opolszczyzny a także...
jeden z najlepszych przykładów nowobogackiego kiczu w architekturze obecnej
Polski. Tak się jakoś
przedziwnie składa, że wracając ze Ściborza do Krakowa zatrzymujemy się w
"zamku" (oczywiście zamkiem jest on tylko z nazwy - to po prostu
wydziwaczony pałac - tak samo jak ten w Kamieńcu Ząbkowickim) podobnie jak
wracając z Buska zatrzymaliśmy się w Baranowie Sandomierskim (patrz inne
albumy - Busko-Zdrój - dzień ostatni), by trafić tam na "dzień otwartych
drzwi", w trakcie którego szalał jakiś festyn ludowy, którego pobratymca dziś właśnie rządzi
Moszną (w tym przypadku odmiana zgadza się z tą tyczącą się "worka skórno-mięśniowego", ale
pojechaliśmy już "do Mosznej" a bynajmniej nie "do
Moszny"!). Skutkiem bezpośrednim owego festynu jest obecność spragnionych kiełbasek
i innych atrakcji tłumów, które przewalają się przez pałac w ilościach wprost zastraszających.
Ale cóż - trzeba to dzielnie znieść. Co ciekawe, to w tym prawdziwie bajkowym
cudactwie na co dzień działa Centrum Terapii Nerwic - rozumiem, że na czas
dzisiejszej prezentacji dla gawiedzi raczej nie usunięto z pałacu wszystkich
"chorych" (gwoli wyjaśnienia cudzysłowu: nie uważam nerwicy za
chorobę, nie uznaję istnienia jednostki chorobowej o nazwie
"nerwica", nie wierzę w jej istnienie, wierzę natomiast głęboko w ignorancję
tzw. lekarzy, którzy nie umiejąc postawić diagnozy, co drugą dolegliwość
uznają za nerwicę) - a jeśli nie - to o ile dotąd są oni takimi tylko w cudzysłowie, to
zobaczywszy tę czeredę luda czarnego mogą się nie na żarty przestraszyć i zostać takimi
naprawdę! Pałac jest naprawdę cudaczny -
ma mieć rzekomo 365 pomieszczeń i 99 wieży oraz wieżyczek
(tak o nim "się mówi" i tak być miało w pierwotnym założeniu, ale w obecnej chwili nie
jest to prawda). W przeciwieństwie do Kamieńca, tutaj nawet okna zrobiono na modłę
średniowieczną - są bardzo wąskie. Ciekawe jaka też jest powierzchnia całkowita
pałacu (myślę tu o powierzchni jego "powłoki zewnętrznej" nie zaś pomieszczeń)?
Przypuszczam, że naprawdę ogromna - oko może tu sobie swobodnie pochodzić po wieżach,
po balkonikach i hełmach, może do
woli poskakać sobie po
wypustkach i balustradach - oj, ma ono co
tutaj robić, ma doprawdy! Pałac z jednej strony obrośnięty jest
gruntownie jakąś odmianą dzikiego
wina, które tworzy na nim coś w rodzaju rudej
peruki. Zasadniczo budowla ta sprawia wrażenie dziecięcej i dziecinnej -
ot, taki sobie zamek-tort, zabawka
architektoniczna można powiedzieć - żaden poważny Sinobrody nie więziłby na poważnie
poważnej królewny w takim okienku - na
pewno nie. Na miejscu zaproszonej do takiego "zamku" królewny czy innej
księżniczki, albo nawet zwykłej zarwanej na balu laski, uznałbym taki kształt
wieży - niczym szyja gąsiora - za wymowną aluzję
seksualną i zapowiedź, która tak bardzo rozbudza oczekiwania, że aż może okazać
się trudną do spełnienia! Ogólnie pałac-zamek w Mosznej sprawia bardzo
pogodne, wręcz sielskie wrażenie - a zwłaszcza dziś, w ten piękny, słoneczny
dzień, gdy - nie tak nawet straszne jak się z początku obawialiśmy - tłumy publiczności
przechadzają się, a wręcz wylegują u jego stóp,
depcząc niemiłosiernie wypielęgnowane trawniki
w oczekiwaniu na swoją kolej - bo nie dość, że można dziś w ogóle tu wejść
(normalnie teren Centrum Leczenia Nerwic powinien być chyba zamknięty?), to -
jakby tej łaski było jeszcze mało - pod okiem przewodnika można zwiedzić
także wnętrza pałacu!
My jednak nie mamy na to czasu - jeśli ktoś bardzo chce je zobaczyć,
to albo niech zachoruje na nerwicę i jedzie się tam z niej leczyć (to
nietrudne
- wystarczy zapaść na jakąś chorobę nie poddającą się bezpośredniej
interwencji noża chirurgicznego albo leczeniu za pomocą "szybko działających
środków" typu antybiotyki - zaraz uznani zostaniemy za nieuleczalnego
neurotyka i przy odrobinie szczęścia odesłani do Mosznej), albo niech zajrzy sobie na tę
stronę albo może lepiej na tę,
jeśli zaś życzy ktoś sobie zapoznać się gruntownie z historią tego obiektu, niech
sobie o niej poczyta na oficjalnej stronie
zamku. To pogodne i bajkowe wrażenie (takie samo wywierają podobno słynne
zamki szalonego Ludwika II, króla Bawarii, a zwłaszcza ten o łamiącej
wszystkie nie-niemieckie języki nazwie Neuschwanstein, który był bezpośrednią
inspiracją dla zamku Śpiącej Królewny z disneyowskiej kreskówki - notabene
bardzo do mosznieńskiego /???/ podobny, a na mój gust wręcz brzydszy, choć
oczywiście daleko lepiej - tzn. wyżej - położony) jest prawdopodobnie w
znacznej mierze dziełem
dzisiejszego dnia - bo kiedy nad tymi wszystkimi wieżyczkami unoszą się takie
białe obłoczki, to wszystko wygląda miło
i uroczo, ale... wystarczyła chwila zmiany, lekkie zasnucie nieba i oto
nagle... nasz zamek Śpiącej Królewny zaczął niebezpiecznie przypominać
"Dom Usherów" z opowiadania
Edgara Allana Poe! Po chwili jednak wszystko wróciło do postaci pierwotnej, my
zaś poszliśmy jeszcze na przechadzkę po wielkim i dobrze utrzymanym parku,
gdzie znajduje się do dziś rodowy cmentarz Tiele-Wincklerów
(z powodu zniszczenia własnego, zdjęcie "pożyczyliśmy" sobie od tego
pana). Szybko jednak z parku wróciliśmy, gdyż po pierwsze gonił nasz
czas - a to jak wiadomo powszechnie - bydlę gończe okrutnie, a po drugie z
daleka zobaczyliśmy, że przed zamkiem zaczęło coś
się dziać, podeszliśmy więc bliżej i okazało się, że oto włączono nagle
wszystkie fontanny - teraz będzie krótki filmik ukazujący to wydarzenie.
I takie oto było apogeum naszej wizyty w zamku w Mosznej. Nie pozostało nic innego
jak tylko ładnie się ukłonić, pożegnać i pomachać na do widzenia tej
bajecznej stworze pod opolskiej. Z Mosznej pojechaliśmy do Krapkowic (niem. Krappitz, cz. Krapkovice lub Chrapkovice) - jest to miasteczko
senne, niemal wymarłe, choć z ładnym rynkiem (na którym nie uświadczysz żywego
ducha), znajdują się w nim średniowieczne mury
obronne, których zwieńczenie stanowi ogromna brama, jako żywo
przypominająca krakowską Floriańską
- zdecydowanie za wielka dla tego miasteczka i stanowiąca przypomnienie, że
niegdyś Krapkowice były ważniejsze niż są obecnie. Oprócz tego
znajdują się w Krapkowicach jeszcze inne ciekawe zabytki - m.in. zamek
Hohenzollernów (znowu oni - psiakrew!), ruiny drugiego zamku oraz gotycki kościół,
my jednak nie maieliśmy już na to wszystko czasu. Warto tu wspomnieć, że w niedługi czas
po naszej tam wizycie mało komu znane Krapkowice stały się sławne w całym
kraju, a to za sprawą słynnej "opolskiej pumy" - tajemniczego
zwierza, o którym wszyscy słyszeli, a którego nikt nie widział - echa jego
odysei być może znajdują się jeszcze (przysypane wirtualnym popiołem) tutaj
albo tutaj. Z Krapkowic jedziemy jeszcze do Rogowa Opolskiego (niem. Rogau) -
jest to maleńka miejscowość położona tuż przy wjeździe na tzw.
"autostradę", której atrakcją jest zamek
- tym razem jednak jest to zamek prawdziwy - budowla renesansowa,
która zachowała w formie praktycznie niezmienionej podstawowe cechy tego stylu.
Zamek rogowski przez bardzo długi czas należał do ważnego niemieckiego rodu von Haugwitz,
a dziś
mieści się w tym obiekcie (pomalowanym na sympatyczny i raczej u zamków niespotykany,
mocny żółty
kolor) filia opolskiej biblioteki wojewódzkiej. Niestety - za późno
już było na zwiedzenie zamku w środku, a szkoda, gdyż jest
tam podobno ciekawa wystawa na temat dziejów książki od czasów papirusu po księgi
XVIII-wieczne, a także nie lada atrakcja - oryginalny list lorda Georga Gordona
Byrona do hrabiego von Haugwitz. Trudno - pozostał nam spacer po niewielkim, lecz
bardzo ładnie utrzymanym parku, w którym
znajdują się takie oto kręte
schodki i taki masywny, kamienny most,
a w istocie "wiadukt" (gdyż nie płynie pod nim żadna rzeczka ani
nawet struga, a tylko przebiega ścieżka - kiedyś jednak zapewne znajdowała
się tu zamkowa fosa) - no, to jest przęsło
co się zowie! Ogólnie miejsce to jest prawdziwą oazą ciszy i spokoju,
i wydaje się wręcz nierealne, że zaledwie o kilka kilometrów stąd przebiega jedyny
w tym kraju odcinek płatnej drogi, czyli tzw. "wyrób
autostradopodobny", po którym wte i wewte o każdej porze dnia i nocy
przetaczają się setki ton blachy, gumy oraz ludzkiego mięsa. Jeśli ktoś życzy
sobie dowiedzieć się więcej o Rogowie
niech skorzysta z nieocenionej strony Zamki
Polskie, my zaś jedziemy już do Krakowa, odwracając się jeszcze na jedno
spojrzenie w stronę tego sympatycznego budynku, który tak nieodparcie
przypomina... no cóż on przypomina? Tak, tak - on przypomina po prostu kremówkę!
KONIEC
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |