|
DZIEŃ SZÓSTY - Przemyśl, Trzciana, droga
powrotna
I nadszedł już dzień wyjazdu - żegnamy się z naszym - pożal się Boże - gospodarzem - sprytnym a wrednym chłopem, który usiłował nam "sprzedać"
pokój z umywalką jako pokój z łazienką, z jego takim sobie pensjonacikiem i
z tymi pokojami na górze,
które nawet nie były takie najgorsze, choć i najlepsze także nie. Niebo jest
zupełnie zasnute chmurami - to nie jest dobra pogoda na jazdę, i to nie tak
przecież krótką, ale trudno - trzeba się zbierać. Musimy jeszcze po coś
pojechać do Przemyśla, pożegnaliśmy się z nim wprawdzie już wczoraj, ale
coś tam mamy do załatwienia, więc wyjezdżamy jak najwcześniej (choć w
naszym przypadku to raczej nie są jakieś szczególnie wczesne pory). W Przemyślu
jeszcze raz idziemy na stare miasto - wchodzimy do rynku taką miłą, dość stromą uliczką,
która bodajże nazywa się Mostowa - choć nie jestem tego pewien - stoi przy
niej dość charakterystyczny czerwony budynek
i patrząc od jej strony bardzo ładnie prezentują się rynkowe kamieniczki.
Z rynku skręcamy na chwilę na miejscowy
deptak - ulicę Kazimierza Wielkiego. Tak
się akurat składa, że tego dnia (w związku oczywiście z tak hucznie
obchodzoną we Lwowie rocznicą Akcji Wisła) jest w
Przemyślu jakiś zjazd Łemków - połączony z prelekcjami i występami - co zapewne byłoby
ciekawe, ale niestety dopiero dziś się to wszystko zaczyna. Na razie na mieście pełno
jest bardzo malowniczo ubranych, starszych ludzi w tradycyjnych łemkowskich
strojach. Jest też radio, telewizja, gazety - w ogóle zamieszanie
panuje niemałe. W katedrze greckokatolickiej od rana odbywają się nabożeństwa,
korzystamy więc z okazji i wchodzimy do środka.
No cóż, połączenie barokowego kościoła z tym ikonostasem może nie jest
najszczęśliwszym pomysłem, ale niech im będzie - co mają robić, skoro taki
akurat budynek im się dostał? Z katedry idziemy pod kościół franciszkanów.
Myślę, ze bezdyskusyjnie pozostanie on dla nas "sztandarową" budowlą
Przemyśla - taką jego wizytówką. Ta jakby ogromna korona
wsparta na prawdziwie "słoniowych" nogach filarów
nie pozostawia innym budowlom wiele do gadania w tej kwestii. Ściany wprawdzie gustownie
upaprały gołębie,
ale co tam góra - ważne jakie ma nogi!
W wyrazie podzięki oraz rewerencji kłaniamy się wielkiemu gmaszysku, a ono -
o dziw nad dziwami! - także pięknie skłania się
przed nami!
I cóż pozostaje? - tylko spędzić jeszcze parę chwil na tym niesamowitym
przemyskim rynku, odejść powoli dziwaczną "ścieżką"
obsadzoną ogłowionymi drzewami, spojrzeć
na podobną do pudełka zapałek kamieniczkę,
pożegnać się ze zziębniętymi, napuszonymi gołębiami,
złożyć uszanowanie katedrze - niech
dobrze uważa, żeby jej w końcu nie dopadły te kosmate tarantule,
które najwyraźniej coś kombinują, bo na załączonym obrazku ewidentnie widać,
że zdradziecko wyciągają
do siebie łapy. A być może one po
prostu żegnają się ze sobą, bo może wiedzą, że już niebawem ich nie będzie?
(jest wprawdzie dopiero maj 2007 roku, a ja piszę te słowa w marcu 2009, i
drzewa wciąż stoją, niemniej już 26
kwietnia tego roku: "Mieszkańcy odpowiedzą na 5 pytań - między innymi jaka ma być nawierzchnia rynku, czy są za zmniejszeniem liczby drzew oraz co sądzą o budowie w centrum sceny i pawilonów handlowych.")
- cóż za znaczenie z punktu widzenia drzewa mają dwa lata? - i być może takie
drzewa umieją nawet przewidywać przyszłość? Nie wiem. Mam nadzieję, że
tak się jednak nie stanie, że nie będzie z drzewami na rynku tak, jak z
pomnikiem na przemyskim cmentarzu, że mieszkańcy zdołają przeciwstawić się
i opanować zapędy szalonych biurokratów, że ten dziwaczny plac w środku
tego piaskowo-morelowo-jajeczno-pigwowego miasta
jednak nie zostanie bezpowrotnie zniszczony i upodobniony do setek innych rynków
w setkach innych miast. Nadzieja jeszcze w kryzysie! - być może nawet gdyby nie
udało się ich powstrzymać, to nie będą mieli skąd wziąć kredytu na swoje
wariactwa! Bo tylko pozornie wydaje się, że ludzie są tu normalni i zdołali
skutecznie przeciwstawić się "ojcom miasta" zbierając ponad sześć tysięcy
podpisów pod wnioskiem o referendum - tylko pozornie - bo na jednym na przykład
forum przemyskim znalazłem taki oto wpis: "To, co rośnie na przemyskim rynku to są tylko upiorne kikuty, które nie mają żadnego pozytywnego wpływu na mikroklimat otoczenia, za to fatalnie świadczą o świadomości ekologicznej decydentów. Ogłowione drzewo żyje rok, kilka, kilkanaście lub w najlepszym wypadku kilkadziesiąt lat. Nawet w ostatniej najbardziej optymistycznej wersji nie jest to dużo, biorąc pod uwagę fakt, że niektóre gatunki drzew mogą żyć kilkaset lat. Ogławianie drzew na przemyskim rynku i nie tylko, obniżyło znacznie ich zdrowotność. Usunięcie poważnej części aparatu asymilacyjnego poskutkowało narastającym deficytem energetycznym, wywołującym zjawisko tzw. diabelskiego kręgu lub
'spirali śmierci', prowadzącym do ich obumierania. Jeśli przyjrzymy się drzewom z bliska, to zauważymy, że ich pnie są często wypróchniałe, pokrzywione i porośnięte hubami. Ten chory drzewostan należy koniecznie wyciąć zastępując go nowym, oczywiście po wcześniejszym uzyskaniu zgody wojewódzkiego konserwatora zabytków, jeśli rośnie on na terenie nieruchomości wpisanej do rejestru zabytków."
No to pa, upiorne kikuty... a nie udusiłybyście
przy sposobnej okazji jakiegoś burmistrza, skoroście takie upiorne?...
***
I to już koniec z Przemyślem, na zakończenie będzie jeszcze tylko parę słów
o tym, co spotkało nas w drodze powrotnej. W jakąś godzinę od wyjazdu z
Przemyśla, mniej więcej pomiędzy Przeworskiem i Rzeszowem pogoda zaczęła się
dość radykalnie poprawiać. Ustąpiły burzowe chmury i zamieniły się w zupełnie
pogodne, miłe (choć nadal ciężkie
jak prawdziwe perszerony) chmurzyska. Okazało się poza tym, że wjechaliśmy w
prawdziwe zagłębie rzepakowe.
Dużo było już widać tego rzepaku wokół Przemyśla - choćby z Kopca
Tatarskiego - jednak tu nastąpiła prawdziwa eksplozja.
Rzepak był wszędzie, jakby otaczał drogę, i nas, i w ogóle cały świat ze
wszystkich stron. Intensywność tej żółtości, żółcieni, żółci, żółtka
i żółtaczki jest nie do opisania słowami - zdjęcie tym razem
naprawdę warte jest tysiąc słów!
Uważam, że ludzi wyczerpanych - a zwłaszcza wyczerpanych nudą, czyli żyjących
w tzw. normalnym społeczeństwie, chodzących do swej beznadziejnej roboty po to, by
zarabiać śmierdzące pieniądze, za które będą kupować gównowarte
"dobra", które już po roku będą musieli wyrzucić po to, żeby móc kupić
nowe - równie hujawarte przedmioty - ludzi, którzy wracają od swej smutnej szarej
pańszczyzny do swych smutnych szarych żon (albo mężów - zależnie od gustu i preferencji)
i z rozdziawioną gębą zasypiają przed smutnymi telewizorami,
które łudzą ich oszukańczym kolorem reklam (a to panie tylko piksele, tylko
pikselki panie dziejku!) - po to, by rano wstać i znowu zapierdalać do swojej
beznadziejnej roboty powinno się leczyć tym niezwykłym gatunkiem "rośliny dwuletniej lub byliny, należącym do rodziny kapustowatych,
który jak wykazały badania genetyczne jest krzyżówką kapusty polnej (Brassica campestris) i kapusty warzywnej (Brassica oleracea)".
Przez cały okres kwitnienia rzepaku powinno się ich prowadzić na te tysiącjajeczne
pola i kazać im patrzeć
jak uwijają się tam miliardy pszczół, które pracują bo po prostu pracują, bo są pszczołami,
a nie po to, by zarobić na nową "plazmę" albo "elcedeka".
A najlepiej, żeby były jeszcze nad tym rzepakiem takie jak dzisiaj chmury.
Szkoda, że nie można tutaj zostać, no ale to niemożliwe - jedziemy więc dalej i
zatrzymujemy się tylko w jednym jeszcze miejscu - w Trzcianie, o kilka kilometrów za
Rzeszowem, która to miejscowość ma dla mnie znaczenie szczególne (jak kto
chce, to niech sobie znajdzie w albumie "Rzeszów"
- dzień ostatni), po
to by przejść się w ten piękny dzień (bo jakoś tak zupełnie znienacka i z
głupia frant zrobił się on piękny!) po porośniętych trzciną trzciańskich
torfowiskach i usiąść nad znajdującym się wprost pośrodku nich stawem-moczarem,
ot przez chwilę - w przerwie w drodze do Krakowa.
KONIEC
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |