|
DZIEŃ SZÓSTY - Rzeszów, Świlcza, Mrowla, Trzciana
I to już jest dzień ostatni - dzień wyjazdu - i
na ten właśnie dzień zostawiliśmy to najtrudniejsze, to co właściwie było
celem przyjazdu tutaj, co być może było odkładane celowo, trochę z nieśmiałości,
niechęci może, strachu przed rozczarowaniem wreszcie - trudno powiedzieć. I
tak się złożyło, że dzień dzisiejszy akurat bardzo mało nadaje się na
wyjazd do Świlczy, Mrowli i Trzciany - trzech wsi położonych przy drodze w
stronę Krakowa, z których w jakiś sposób wywodzi się mój "ród".
Bo wieś to wieś - wiadomo - błotnista, raczej trudno przejezdna, zdradliwie
wodnista bywa , a dziś - leje jak z cebra!
Zaraz rano, przy pakowaniu rzeczy, krajobraz za oknem (mieszkaliśmy bardzo
blisko, wręcz o "rzut kamieniem" od Świlczy, w granicach administracyjnych
tej gminy, w miejscowości o nazwie Przybyszówka) przedstawia się naprawdę bardzo
smętnie! Nie zanosi się dziś na jakieś przejaśnienie, oj nie!
Na początek jednak jedziemy do Rzeszowa - coś jeszcze załatwić, coś kupić, coś
wreszcie zobaczyć. Kościół
farny i ulica 3 Maja - znów prezentują się w deszczowej scenerii - i tak
zapewne już zostanie na zawsze, raczej trudno nam będzie wyobrazić sobie
Rzeszów w palącym słońcu czy w śniegu (co przecież jest możliwe, więcej
nawet - zdarza się okresowo!), to miasto pozostanie miastem deszczu, miastem
papkowatej brei, w którą wbito jak hak wieżę kościoła farnego, a całość
przyduszono niczym przyciskiem do papieru masywnym gmaszyskiem zamku. Zaczyna naprawdę
bardzo mocno padać - wręcz można powiedzieć, że leje - niedobrze - kryjemy
się pod parasolami jakiejś kawiarni - naprzeciwko, zaraz pod kościołem, w
strugach bezustannie padającego deszczu zatrzymują się i patrzą na nas jacyś dziwni ludzie -
żółtozielony i czerwona
- przebierańcy? W końcu przestaje lać - można stąd odjechać. Jeszcze
jedna sprawa pozostała tu nieodnaleziona, nie zobaczona - grób Leopolda Lisa-Kuli -
legendarnego bohatera legionowego - pochowano go na nowym wówczas cmentarzu w
dzielnicy Pobitno, do dnia dzisiejszego miasto pochłonęło te wówczas dalekie przedmieścia,
więcej nawet - rozrosło się tak bardzo, że dziś cmentarz leży niemal
w centrum "wielkiego" Rzeszowa. A teraz jeszcze jeden rzut oka na kościół
i szkołę pijarów - o - tak zapamiętać.
Na cmentarzu udaje się nam odnaleźć mogiłę bohatera raczej bez trudności,
z niewielką pomocą jakiegoś człowieka, który pokazuje nam właściwy
kierunek, chwaląc się przy okazji, że jest spokrewniony ze sławnym pułkownikiem
- wymienia jakieś dość mętne koligacje rodzinne mające to udowodnić, kto
wie - może to i nawet jest prawda? Grobowiec odcina się zdecydowanie od
innych nagrobków, choć nie jest w jakiś szczególny sposób "imponujący",
przesadzony - jest to solidny grób wykonany chyba z różowego porfiru - masywny
i dostojny. Podobno "w czasie uroczystości pogrzebowych złożono wieniec z napisem: "Memu dzielnemu chłopcu - Józef Piłsudski".
Lis-Kula był w przedwojennej Polsce jednym z najbardziej czczonych bohaterów,
układano o nim pieśni, a przy jego grobie odbywały się patriotyczne
manifestacje, w których uczestniczyły masy młodzieży, i na które przyjeżdżały
wielkie osobistości ówczesnego świata politycznego, z samym Piłsudskim na
czele. Więcej faktów historycznych na jego temat można znaleźć tutaj,
ja ograniczę się jedynie do wiadomości niejako impresyjnych, związanych z wpływem
tej postaci na moje własne życie, który dzięki pośrednictwu mojej babki,
wychowanej w klimacie prawdziwego kultu owego "Lisa" stał się ważną częścią
bohaterskiej legendy mojego wczesnego dzieciństwa. Słyszałem wciąż o jego
dzielnych czynach, młodym życiu oddanym za Ojczyznę, w pewnym momencie nawet chciałem
go naśladować - do pewnego stopnia oczywiście, bo przeszkadzało mi to, że
nie był głównym dowódcą - zawsze gdzieś nad nim polatywał ten
Piłsudski,
który jakoś nie wzbudzał mojej sympatii - sam nie wiedziałem dlaczego, ale
nie wzbudzał i już. I w zasadzie najbliższy był mi jednak Napoleon. W powojennej
Polsce został Lis-Kula celowo zapomniany, rzeszowski pomnik już wcześniej zburzyli Niemcy
(odbudowano go dopiero w latach 90-tych), legendę pokrył tzw. proch zapomnienia.
Obecnie raczej trudno byłoby ją odkurzyć - czasy już nie dla bohaterów - w
jakimś sensie to dobrze, a w jakimś trochę szkoda. Na grobowcu znajduje się zdjęcie
Leopolda - chłopca i gołowąsa prawdziwego, którego doprawdy trudno sobie
wyobrazić szarżującego z szablą na Ukraińców, czy też dowodzącego
sporymi oddziałami o wiele starszych i bardziej od siebie doświadczonych żołnierzy
- tak jednak było. Z boku pomnika umieszczono wykaz
jego "przewag" militarnych - rzeczywiście jest imponujący, biorąc pod
uwagę, że zginął w wieku lat zaledwie dwudziestu trzech! Przed grobem nawet dziś (w dniu, w którym
nie ma jakiejś szczególnej okazji, ani który z okazjami nie sąsiaduje) można
znaleźć wiązanki świeżych
kwiatów - zapewne nie jest to spontaniczna akcja społeczeństwa, ale
raczej jakiś szkolny prikaz, świadczy to jednak o tym, że pamiętają
tu o nim. Trudno powiedzieć - dobrze to czy źle, z jednej
bowiem strony dla człowieka całkowicie indyferentnego pod względem narodowym,
którego wszelkie boje i rozboje tyle obchodzą co zeszłoroczny śnieg (o - ten
nawet o wiele bardziej - a już zwłaszcza jeśli został sfotografowany!), tzw.
"cześć" oddawana co lepszym bojownikom i rozbójnikom jest śmiesznym
bałwo- i barba-chwalstwem, ale z drugiej... - jeśli potraktować tego
homeryckiego chłopca, tego rzeszowskiego Patroklosa (czyżby miał "nad
sobą" jakowegoś Achilla? - samego Komendanta może?...) jako postać
mitologiczną (którą do pewnego stopnia przecież jest - jego nazwisko złożone
z dwu, zupełnie ze sobą nie związanych rzeczowników zawsze mnie zastanawiało
jako rodzaj rebusu do rozwiązania, kalamburu jakiegoś - lis i kula - lis
kulisty? - kula z lisiej sierści - coś w ten deseń zawsze mi po głowie
chodziło), to zaczyna się wydawać, że podobnie jak - wraz z
nieubłaganym pochodem cywilizacji - wyrzekając się takich rozrywek naszych
pradziadów i prabab jak
publiczne tortury i egzekucje, przestając łożyć na rozmaite organizacje pasożytnicze
jak kościoły (no, przynajmniej niektórzy powoli przestają), wyzbywając się wreszcie
chorobliwych przywiązań nacjonalistycznych - przez takie właśnie Lisy i Kule
symbolizowanych, coś nieodwołalnie tracimy, podobnie jak coś straciliśmy
porzucając wiarę w uzdrawiającą moc relikwii, które można było kupić na
bazarze przed katedrą, gdzieś tak w wiekach zwanych średnimi...
Dość już historiozofii - trzeba jechać, bo pół świata i podróż do Krakowa jeszcze
przed nami - żegnaj Kulolisie ustrzelony przez psubratów! - niech ci ten
porfir różowy lekkim będzie - zapisałeś się w moim życiu, a więc cię nawiedziłem
- mam nadzieję, że ty nie zrobisz tego samego w ramach rewanżu.
Wyjeżdżając już na drogę do Krakowa zauważamy po stronie lewej przedziwny
pomnik - dziw aż bierze, że dotychczas się nam on nie objawił (wyjaśnienie tego
fenomenu jest proste - jeździliśmy tą drogą zawsze po ciemku, a pomnik raczej
nie fosforyzuje) - obiekt ten niewątpliwie musi należeć do kategorii
ogólnie określanej przez nas mianem "pomordów" - do której
zaliczamy wszystkie obiekty o charakterze rzeźbiarskim lub architektonicznym
(albo i jedno i drugie), mające za temat upamiętnienie miejsc jakichś
zbrodni, bitew czy innych awantur, i postawione przeważnie w czasach komunizmu
(choć niekoniecznie - ostatnio takich pomników pojawia się coraz więcej).
Niepomierne zdziwienie nasze budzi jednak fakt, że pomnik ten ni mniej ni więcej
tylko przypomina, wypisz-wymaluj, czarno na białym, w mordę jeża, nic dodać
nic ująć, jako żywo w pysk strzelił babcię kocham, jak fiks mówiąc krótko
- kształt
zewnętrznych, kobiecych narządów płciowych, potocznie i wulgarnie (za co
serdecznie przepraszam), zwanych - w pewnych (zaklętych) kręgach - cipą.
Skojarzenie to jest tak oczywiste, że by tak rzec - nie budzi najmniejszej wątpliwości
- ludzie pozbawieni wyobraźni mogliby wziąć pomnik za jakiś taki niby to rozpłatany
liść (miał on być "podobno" laurowy), lub ewentualnie trylobit - co jednak
- jak rozumiem ma służyć pewnemu kamuflażowi,
nieznany artysta (lub artystka) bowiem nie chciał(a) być zbyt nachalny(a) i
dlatego zastosował(a) tę niewinną zmyłkę wizualną. Z bliższej nieco odległości
(choć bez wysiadania z samochodu), pomnik wygląda jeszcze bardziej kusząco.
Nie mogliśmy dojść do ładu z tym - no jaja po prostu! Jak można coś
takiego postawić w ogóle! W końcu okazało
się (po powrocie już), że pomnik ma upamiętniać "czyn
rewolucyjny" (o ile mi wiadomo, to - jak dotąd - w Rzeszowie żadnej
rewolucji nie było), a mieszkańcy miasta powszechnie nazywają toto Wielką
Cipą - po więcej naprawdę ekscytujących informacji odsyłamy do Wikipedii,
gdzie można się między innymi dowiedzieć, że już w czasach "wolności",
na szczycie pomnika zamontowano: "herb miasta, który przez większość ludzi kojarzony jest z łechtaczką"
- cóż, niefrasobliwość, a czasem głupkowatość wielu artykułów polskiej
zwłaszcza wersji Wikipedii jest czasem porażająca - tak się kończy, chciałoby
się powiedzieć, kiedy każdy może redagować "encyklopedię".
Zafrapowany tym tematem zacząłem grzebać po sieci i znalazłem w niej taki
oto wierszyk. Cóż - to chyba już wszystko co nas czekało
w Rzeszowie - ten humorystyczny akcent na koniec nieco rozwiał smętny, spowodowany tak przez pogodę jak i przez niewielką atrakcyjność tego
miasta
- choć może to sąd nieco pochopny? Może trzeba było przyjechać tu w lecie
lub na wiosnę? Tylko, że - nie wszędzie można przyjechać na wiosnę,
i ileż wiosen zajęłoby to przyjeżdżanie wszędzie gdzie można przyjechać?
Lepiej jedźmy już - w stronę Krakowa - a to znaczy w stronę tych wsi, z których
pochodził mój dziadek, i gdzie mieszkała moja babka, jako młoda panna lat
nastu i gdzie się poznali i tak dalej, i tak dalej...
Pierwsza z brzegu jest Świlcza - jest to wieś największa i zarazem siedziba
gminy - warto wspomnieć, że jest to bardzo dobra gmina, posiadająca na swoim
koncie kilka wyróżnień, w tym między innymi dla bardzo dobrze zrobionej strony
internetowej, która notorycznie dostaje jakieś nagrody w konkursach na
najlepszą stronę gminną. Gmina wydaje swoje pisemko o nazwie "Trzcionka"
(chodzi chyba o kalambur na słowie "czcionka" - niezbyt udany moim
zdaniem), które można z ich strony pobrać w PDF-ie, i z którego sam dowiedziałem
się mnóstwa rzeczy na temat regionu, które zaraz tu wykorzystam. Świlcza jako taka nie interesuje nas
specjalnie - niemniej wstąpimy tu, jako że często pojawiała się ta nazwa w
opowieściach dziadka mojego, i prawdopodobnie stąd wywodziła się rodzina skoligaconego
z Grzesikami Henryka Cacha - wspomnianego już tu parokrotnie siostrzeńca dziadka i
mojego niegdysiejszego osobistego wroga nr 1. Zaraz przy drodze znajdujemy kościół,
wysiadamy i udajemy się na leżący tuż za nim cmentarz - niebawem w oczy
rzuca się nazwisko - Czach - dziecko zapewne - Władzia
Czach, nieopodal zmarły w 1935 r. osiemnastoletni chłopak o tym samym
nazwisku - Stanisław
- wyrazista, demoniczna nieco nawet twarz patrzy z glazurowanej fotografii.
Zastanawia mnie niezwykle kwestia tego podobieństwa, a zarazem odmienności
nazwiska - Czach-Cach - z pewnością chodzi o tę samą rodzinę, na tak małym
obszarze nie mogłoby być inaczej - niemniej coś tu jest dziwnego. No chyba,
że tamten naprawdę nazywał się Czach, i sobie nazwisko zmienił, bo się z
czachą kojarzyło... (a to by było do niego podobne - był to człowiek, który
"Matkę Boską" nosił w legitymacji partyjnej!). Tu Grzesików jak na lekarstwo,
nawet nie za bardzo chce nam się szukać, bo znowu pada deszcz, ale, ale - jest -
jeden przynajmniej, ale za to grób
podwójny. Idziemy do auta, kościół w siąpiącym miarowo deszczu rysuje się na
horyzoncie niczym gotyckie opactwo, pod płotem
leżą porzucone, rozwalone szczątki grobu kogoś
znacznego - ale nazwisko niemożliwe do odczytania. Już prawie ruszamy, kiedy
dzwony zaczynają bić, a z kościoła wysypują się ludzie - z
daleka, i w padającym deszczu nie bardzo widać co oni robią - trzeba było
zdjęcie dopiero rozjaśnić,
żeby zrozumieć - trumnę niosą - chyba to zły omen, wrócić do - jakby na to nie
patrzeć - kolebki, i trafić od razu akurat na pogrzeb! Przy okazji warto
wspomnieć, że świleckie korzenie miał pułkownik Leopold Lis-Kula, którego matka, Elżbieta z Czajkowskich była świlczanką.
Jedziemy "opłotkami"
w stronę Mrowli - przed samą Mrowlą jednak skręcamy w stronę przysiółka o
nazwie Kamyszyn - nie ma tam jednak nic, co - zwłaszcza przy takiej pogodzie! -
nadawałoby się do oglądania i opisywania. Dopiero później, przeczytawszy
książkę Franciszka Kotuli "Tamten Rzeszów", dowiedziałem się, że: "wielu
nauczycieli uczących w Świlczy, dokąd uczęszczają dzieci z Kamyszyna, zauważyło
u tychże dzieci, a szczególnie u dziewcząt, wybitnie mongolskie rysy.
Miejscowa tradycja mówi, że Kamysz to osada tatarska. I łączy ją z rokiem
1624, kiedy to Tatarzy pod wodzą Kantymira-Murzy spalili wieś łącznie z kościołem."
Mieli rzekomo zostać w tym miejscu osadzeni złapani do niewoli jeńcy
tatarscy - cóż, piękna to historia, a biorąc pod uwagę możliwość
przeniknięcia owego mongolskiego elementu do pobliskiej Mrowli, i zmieszania się
go drogą gwałtu, podstępu, namowy lubo też ochoczego przyzwolenia z jakimś pragenem mojego
praprzodka, to aże się serce me(eee) w piersi raduje pochodzenie swe częściowo od
Tuhaj-Beja wywieść mógłszy - Ot, ryby siną barwą kłute... Jednak
nic w tej hipotezie nie jest pewne, a my w Kamyszynie nie widzieliśmy nic -
nawet dziewczęcia, nie mówiąc już o dziewczęciu o mongolskich (wybitnie)
rysach. Wracamy na drogę główną - i teraz już prosto do Mrowli. Nazwę Mrowla (Kotula
próbuje ją wywieść od "mrówki", ale wątpię by etymologia taka
była zasadna) nosi także rzeczka, a właściwie potok,
który płynie sobie przez środek wsi. W niewielkiej stamtąd odległości trafiamy na wyglądający
dość okazale budynek, w którym obecnie mieści się szkoła - pomimo szpetnej
"odnowy" można się domyślić (choć bezpieczniej jest być o tym
wcześniej poinformowanym), że budynek ma już swoje lata, i że
kiedyś był po prostu dworem (dworkiem raczej). Po powrocie udało mi się
ustalić, że dom ów należał na początku wieku XX (czyli wtedy właśnie, kiedy
urodził się mój dziadek) do ówczesnych dziedziców Mrowli o nazwisku Doliński
(przed nimi właścicielami wsi byli Stadniccy). Nieopodal znaleźliśmy
dziwne pozostałości
jakichś dawnych zabudowań - zapewne należących niegdyś do dworu - takie
ceglane łuki, podparte
przez kogoś, nie wiadomo właściwie w jakim celu cegłami, w końcu do remontu
się już nie nadają, a znając chłopską mentalność, oczywistym byłoby je rozebrać, a cegły wykorzystać -
jednak stało się, można powiedzieć,
wręcz odwrotnie - dlaczego? We wspomnianym piśmie "Trzcionka" znalazłem
taką oto ciekawą historię na temat znajdującej się w mrowelskim kościele
kopii obrazu Matki Boskiej Kochawińskiej: "oryginał znajduje się w sanktuarium Matki Boskiej Kochawińskiej w Gliwicach. Kopię podarowała
mieszkająca wówczas we Lwowie właścicielka dóbr mrowelskich jaśniepani Dolińska. Z
obrazem wiąże się niezwykła historia ocalenia, którą przekazał ks. Feliks Cozel
- jezuita, misjonarz i kaznodzieja - 'Ten obraz miała u siebie we Lwowie W.P Dolińska, która w
chwilowej rozpaczy przed tym obrazem - owinąwszy rękę różańcem, chciała popełnić
samobójstwo i wystrzeliła z rewolweru wielkiego kalibru w usta - a kula ugrzęzła
cudem w podniebieniu! I tak cudem od śmierci a nawet większej rany ocalona została.'
W taki oto sposób obraz Matki Bożej Kochawińskiej w Mrowli wzbogacił się o swą
dramatyczną i naznaczoną cudem historię." - ciekawa opowieść, szkoda
tylko, że nie wiadomo czemuż to Jaśnie Wielmożna Dolińska dziedziczka się
"strzelała" - zawiedziona miłość? długi? ennui? Jak widać
także w Mrowli bywały dramaty, a nawet cuda! Kościół widzimy już z
daleka. Nic specjalnego - ot, neogotyk z niezbyt wysoką wieżą.
Podchodzimy bliżej i odkrywamy jednak coś ciekawego, coś, czego się tutaj
nie spodziewaliśmy - w ogrodzenie "wmontowana" jest okazała rzeźba
o bardzo wyrazistych rysach - jest to popiersie papieża Piusa X, który rozpoczął swoje
panowanie w roku 1903 - czyli
w roku ostatecznego ukończenia budowy obecnego kościoła (poprzedni był oczywiście
drewniany). Zupełnie jak na filmie "Psychoza" Alfreda Hitchcocka
powoli się odwracamy i... nie - nie czaszka, ale prawie - na drzwiach kościoła
- Grzesik jak wół! - Ludwik w dodatku - nekrolog
- to się nazywa powitanie co się zowie! Lepiej nawet niż w Świlczy z tym
pogrzebem - to jest klasa naprawdę! - znaleźć własne nazwisko na nekrologu
przyjechawszy w odwiedziny pierwszy raz! Chociaż, z drugiej strony patrząc
oczywiście trochę przesadzam, bo zapewne o jakiejkolwiek by porze roku do
Mrowli przyjechać, to "w miejscu umówionym", dobrze już schłodzony,
na pewno czekałby jakiś jeden przynajmniej Grzesik, bowiem (jak się niebawem przekonamy)
tego surowca tu nie brakuje! Ów Ludwik urodzony w 1929 r. mógłby być
kolejnym bratankiem
mojego dziadka - np. synem któregoś starszego brata, nawet pamiętam, że jakiś
Ludwik pomiędzy nimi był... ale czy to ten - nie mam pojęcia i mieć nie będę,
bo na pogrzeb jednak nie pójdziemy - jesteśmy tu tylko na chwilę, na godzinę.
Spod kościoła prosta jak drut droga prowadzi na cmentarz
- przepraszam, niewiele widać - trzeba poprawić ostrość
- teraz zdecydowanie lepiej, choć znowu nieprawdziwie. Pierwsze, co rzuciło nam się
w oczy zaraz po wejściu na cmentarz, to że prawie wszystkie groby są w jakiś
sposób przybrane, są na
nich kwiaty, znicze - a do 1 listopada jeszcze przecież nie tak blisko -
podobnie było w Świlczy, choć niewątpliwie Mrowla - jako położona głębiej
w leśnych ostępach, bardziej oddalona od zgubnego zapewne wpływu cywilizacyjnego
szlaku Kraków-Ruś - w większym stopniu zachowała stare, plemienne tradycje.
Widać, że miejscowi Indianie chodzą na cmentarz odwiedzać swoich przodków o wiele częściej niż ich
osadzeni w miejskich rezerwatach pobratymcy. Uwagę naszą zwróciła stara
kaplica cmentarna - ciekawy obiekt.
A co do poszukiwania Grzesików, no to przeszło ono moje najśmielsze
oczekiwania, chyba połowa grobów
nosi tu wypisane to nazwisko. Trochę
przerażające,
uświadomić sobie, że wszędzie w tej ziemi leżą pozostałości istot, po
pobraniu z których próbek DNA (a ziemia jest tu torfowa, więc może zachowało
się coś więcej niż same tylko kości) okazałoby się, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
Straszny jest związek krwi i trudno się z niego wydobyć. Oczywiście wszystko
to są bzdury, zapewne z nikim z tych ludzi (tzn. nie umarłych, tylko żywych)
nie byłbym w ogóle w stanie rozmawiać, albo zakończyłoby się to na jakichś
mniej czy bardziej niezrozumiałych dla obu stron pochrząkiwaniach - "Cóż
mnie i tobie, kobieto?" - jak to bodajże powiedział
Prestidigitator z Galilei. Niemniej, chodzi raczej o świadomość tego leżenia
ich tutaj, pod moimi stopami - tych całych warstw Grzesików, całych połaci Grzesików
- trasowych, kredowych, jurajskich wreszcie gadów o nazwie gressicus - coś w tym
zarazem straszliwego i nieodparcie zabawnego jest. Są tu całe ich skupiska
(niczym owadów zbitych w kokon aby przetrwać zimę), są tabliczki
świadczące o raczej niskim statusie zmarłego, a są też całkiem
przyzwoite bazalty. Na przykład
tych dwoje pochodzi dokładnie z
tego samego czasu co mój dziadek - chłop urodzony w 1906 r., baba w 1914 r. - kim byli
dla niego? Do jakiego stopnia ten "klan" jest ze sobą dziś powiązany?
Podobnie następna para - urodzeni
w pierwszym dziesiątku XX wieku - rzadkie wówczas (zwłaszcza
na wsi) imię kobiece Monika. Po
jakimś czasie zaczynam mieć już ich dość - i Tadeusza,
i Marii, i całej reszty (a było
ich tam jeszcze baaardzo wielu!). Nie wiem jak miał na imię ojciec mojego
dziadka, ani jak na imię miała moja prababka z tej strony, więc nawet gdybym stał
nad ich grobem, to nie wiedziałbym, że stoję - po datach urodzenia raczej trudno byłoby się
zorientować, wiele grobów tutaj jest jeszcze z XIX wieku - dobrze to
(powtarzam po raz kolejny) świadczy o mieszkańcach wsi, którzy potrafią dbać
o groby ludzi, którzy urodzili się i pomarli tyle lat przed ich własnym
przybyciem do kolonii karnej. Dość o nich - są na cmentarzu i inni, warci
wspomnienia - ksiądz Henryk
Siarkowski, jak z dat wynika był proboszczem wtedy, kiedy urodził się mój
dziadek, i zapewne to on właśnie chrzcił go i uczył religii - jak się
dowiaduję z "Trzcionki", był on inicjatorem wzniesienia
nowego kościoła,
najpierw jako wikary, a potem już jako proboszcz sprawował funkcję
przewodniczącego komitetu budowy. Jego zastępcą był właściciel
wsi Mrowla - Kazimierz Doliński (grobów Dolińskich nie ma na cmentarzu, zapewne
"chowali się" w jakimś większym mieście, być może w Rzeszowie,
albo we Lwowie, czy nawet w Krakowie), o owych tajemniczych Dolińskich
niewiele udało mi się zgromadzić wiadomości - ale jedna była bardzo
ciekawa, otóż podobno należeli oni do rodzin posługujących się herbem Sas,
który to herb otrzymywali ludzie wywodzący się z plemienia zwanego u nas Wołochami
(a w ich własnym języku - Drago-Sasami - stąd nazwa herbu), od których
wywodzą się między innymi współcześni górale podhalańscy, a nazwisko
samo pochodzi od "doliny" - czyli inaczej zboru - a zatem małej
zbiorowości, wioski po prostu. Poza nimi dwoma do komitetu należeli też właściciele
majątków Bratkowice - Kajetan Babecki, i majątku Budy - doktor Gustaw Holtzer -
"adwokat i właściciel dóbr" - który zaraz tu
nieopodal teraz leżakuje, a niedaleko
od niego prawdopodobnie jego matka, pochodząca z Nałęczów-Chwalibogowskich
- nie ma co - zacna rodzinka! Trochę dalej okazały, stylizowany na pień
drzewa krzyż - to grób księdza
Heynara, zmarłego w 1944 r., żelazna tabliczka na jego grobie istotnie
pasuje do "żelaznego czasu" - troszkę czyżby tylko nie za bardzo
jest ona militarna i nieco nawet "teutońska"? Przecież te litery
wypisz wymaluj wyglądają niczym
znaki runiczne! - oj coś chyba jest tu "na rzeczy"! Na cmentarzu w
Mrowli najwięcej, zdecydowanie najwięcej jest Grzesików, ale zaraz na drugim
miejscu są Cachowie - i tu
tajemnica się wyjaśniła, nazwisko nie zostało zmienione - po prostu mrowelska
gałąź "rodu" nosi nazwisko Cach, a
świlecka - Czach - to bardzo ciekawe, że na przestrzeni niespełna pięciu
kilometrów może się zmienić forma nazwiska! Podejrzewam, że wywodzi się
ono od słowa "Czech", co może oznaczać, że praprzodkowie
Cachów z tamtych stron właśnie pochodzili. I tu mała opowieść będąca
sama w sobie opowieścią wielką - otóż, wspomniana we wstępie Agnieszka
Cach, matka Henryka, a siostra mojego dziadka, która prorokowała mi, że "bede
ksiendzem", osiągnęła nie lada sukces życiowy - oto bowiem, co
donosi nieoceniona "Trzcionka": "28 marca 2004 roku, mieszkanka Mrowli, pani Agnieszka Czach ukończyła setny rok życia."
- (proszę zwrócić uwagę na nazwisko, podejrzewam, że kolumna
jest redagowana przez kogoś ze Świlczy, dla kogo oczywista jest taka właśnie
jego pisownia). Dalej link prowadzi do krótkiego artykułu, w którym
nazwisko pisane jest już "po mrowelsku" - a oto i on:
"Jakie życzenia składamy chyba najczęściej, odśpiewujemy przy wielu
okazjach, powtarzamy przy niezliczonych toastach. Ale statystyki demograficzne są nieubłagane. Znakomita większość z tych życzeń nie spełnia się. A jednak...
28 marca 2004 roku mieszkanka Mrowli, pani Agnieszka Cach ukończyła setny rok życia. Dla jubilatki i jej całej rodziny – dwóch synów, pięciu wnuków, ośmioro prawnuków i czworo pra-prawnucząt było to doniosłe wydarzenie i wielkie święto. Pani Agnieszka mieszka obecnie z jednym z wnuków i jego rodziną. Niestety, trudy i niedostatki życia w niełatwych czasach, jakie było dane oglądać w ciągu ostatnich stu lat dostojnej Jubilatce, odcisnęły piętno na jej stanie zdrowia i nie codziennie
już może się ona cieszyć dobrym samopoczuciem.
Setne urodziny są wydarzeniem niecodziennym i radosnym dla całej lokalnej społeczności. Gminny Wydział Ewidencji Ludności nie odnotował w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat takiego przypadku. Z tej okazji samorząd i władze gminy wystosowały okolicznościowy list gratulacyjny. W ich imieniu list, serdeczne życzenia oraz urodzinowy prezent przekazał pani Agnieszce osobiście wójt Gminy Świlcza Wojciech Wdowik.
Jubilatka otrzymała również życzenia od premiera RP, od Zakładu Ubezpieczeń Społecznych oraz
"Caritas" z Mrowli.
Czegóż można życzyć pani Agnieszce w takim dniu? Już nie stu lat, ale doczekania wielu jeszcze następnych urodzin w jak najlepszym zdrowiu. A czego będziemy życzyć wszystkim pozostałym mieszkańcom Gminy Świlcza? Aby właśnie powiększyli grono stulatków. Obecnie kilkoro z nich zbliża się do tego wieku i tych właśnie zachęcamy gorąco, aby nam, młodszym, dali okazję do radosnego świętowania."
( napisała Małgorzata Świderska)
- wydaje mi się to wręcz nieprawdopodobne! - znaczy
to ni mniej ni więcej, tylko tyle, że ona może jeszcze żyć! W żadnym
kolejnym numerze pisemka nie znalazłem informacji o jej śmierci, a skoro jest
tak znana w okolicy, to zapewne byłaby przynajmniej wzmianka o śmierci
najstarszej mieszkanki gminy. Sądząc ze słów artykułu, to już w momencie
ukończenia "setki" nie była ona w najlepszej formie (notabene - taka
forma w jakiej ja ją pamiętam sprzed lat trzydziestu, już nie była zbyt
dobra)
- nie sądzę, by pamiętała kim w ogóle jestem, zresztą o historii tej
dowiedziałem się już sporo po powrocie z Rzeszowa, i nie sądzę też bym był w
stanie ją "odwiedzić" - ją, a zwłaszcza jej bliższą i dalszą
rodzinę, niemniej - to ciekawe, to wręcz bardzo inspirujące - niezły genotyp,
można powiedzieć - a pewna jego część należy też i do mnie!
Powoli trzeba się nam stąd zabierać - za cmentarzem stoi samotny krzyż, za
którym rozciągają się wielkie, melancholijne (zwłaszcza przy takiej
pogodzie) pola,
miejsce to wydaje się smutne i proste, i takie zapewne było i nadal jest życie
mieszkających tu ludzi. W przepastnych archiwach albumów zdjęć mojej babki
(niestety, wiele fotografii przed śmiercią bezlitośnie zniszczyła, zwłaszcza
takie, na których znajdowała się ona sama) zachowało się zdjęcie,
przedstawiające mojego dziadka z kolegami z gimnazjum - zapewne zdjęcie zostało
wykonane gdzieś w pobliżu Rzeszowa, na jakiejś łączce nad Wisłokiem, gdzie
pewnie chodzili podglądać kąpiące się kobiety - taka z pewnością była
"prawda historyczna", ale - jako, że przynajmniej dwóch z jego kolegów
na pewno pochodziło z Mrowli (codziennie odbywali drogę - kilka dobrych
kilometrów, tam i z powrotem - do o wiele wówczas mniejszego Rzeszowa), lubię
myśleć, że ta fotografia wykonana została gdzieś w bezpośrednim pobliżu
Mrowli, na tych właśnie polach za cmentarzem - chłopaki jak dęby, tury
prawdziwe - jurne i pełne chłopskiej krzepy - witalni są jak czarne rzepy,
niczym rozbuchane konie na polu pełnym świeżych, cycatych koniczynek - i tak pełni
wiary w niezmącone szczęście w całym swoim przyszłym życiu, głupawo uśmiechnięci
od ucha o ucha. Czy dzisiejsi rozwydrzeni i zblazowani nastoletni chłopcy
umieją się tak szczerze szczerzyć? Bardzo wątpię. W końcu byli oni
"pokoleniem odzyskania wolności" - wchodzili w życie zaraz po 1918
r., może dlatego właśnie taki koński optymizm bije z ich twarzy, a może to po
prostu chłopska krzepa zaprzężona z ochotą w jarzmo wiedzy? Zanim
wyjedziemy z Mrowli jeszcze jedna refleksja - mój dziadek codziennie rano szedł stąd do
szkoły, a wieczorem wracał - kawał drogi! Myślę, że dziś mało komu
chciałoby się coś takiego robić dla samej nauki, która w tamtych czasach była
wartością samą w sobie, nie tylko dlatego, że po ukończeniu nawet gimnazjum
można było liczyć na lepszą pracę i wyższą płacę niż po
przysposobieniu czeladniczym (wprost przeciwnie niż w czasach obecnych) - ważne
było też, że nauka dawała klucz do lepszego świata, do elity. W naszych
czasach klucze do niej dzierżą wszechwładne media ze swoją bełkotliwą papką
przemielonych ćwierć-cytatów wypowiadanych przez pół-mózgi. A to przejście,
jakiego mój dziadek dokonał wówczas (choć później stoczył się znów do
zajęć, można rzec - rolnych - ale to jest już zupełnie inna
historia), równe było jakiemuś niemal uszlachceniu, wyniesieniu do wyższej
godności - zdjęcie domu w Mrowli, w którym mieszkała cała jego rodzina - z
lat prawdopodobnie trzydziestych, ukazuje smętną chałupinę z drabinką dla kur w jednej części, i
z wejściem dla ludzi w drugiej - już samo wyjście z tej budy i wejście do gimnazjum
rzeszowskiego stanowiło skok cywilizacyjny, ale skok ten był uzasadniony, bo własnowolny
- w przeciwieństwie do mniemanego skoku, który dokonał się po II wojnie światowej,
kiedy to masy chłopskie wyniesione zostały sztucznie do godności, po które
nie śmiałyby nigdy same sięgnąć - i to bynajmniej nie ci najlepsi, wybrani spośród
nich - ale wszyscy. A wszyscy nie mogą zostać uszlachceni, bo nie będzie już
wtedy "szlachty". Skutki tej narzuconej z góry, nieprawdziwej rewolucji społecznej
widoczne są do dziś, zwłaszcza u ludzi "wykształconych" - czasem
nawet wielce - specjalistów w swoich dziedzinach, którzy nie mają za grosz tego, co kiedyś
nazywano "kinderzsztubą", tego jakiegoś trudnego do określenia, ale
natychmiast zauważalnego (jako brak) wyczucia - najwymowniej świadczą o tym
ich gusta artystyczne, niespecjalnie różniące się od gustów zwykłych,
prostych ludzi - tzn. i brat-mechanik i brat-docent fizyk jądrowy, kiedy się raz na rok
spotykają, lubią sobie razem posłuchać np. Budki Suflera (nie, żebym jej jakoś
szczególnie nienawidził, ale chodzi o przykład, a ten jest chyba dobry). A
gustu nie można się nauczyć przez jedno pokolenie - trzeba na to kilku wieków,
i chyba jesteśmy teraz dopiero na progu tej nowej epoki rozwarstwiania się społeczeństwa
według najprostszych zasad - na tych, którzy widząc pierwszy śnieg idą po
aparat fotograficzny, i tych, którzy natychmiast łapią za szuflę, żeby go
odgarnąć.
Wychodzimy z cmentarza - o znowu Grzesik
- Franciszek tym razem, gdyby nie to, że data śmierci się nie zgadza, pomyślałbym,
że to starszy o 15 lat brat dziadka - najwybitniejszy przedstawiciel rodziny
Grzesików, który doszedł w latach przedwojennych do godności starosty
wadowickiego! Z takiej chałupy! - zmarł w latach 60-tych, więc to na pewno
nie on - ale imię i nazwisko jest dokładnie to samo. Jest z tym Franciszkiem związana
naprawdę makabryczna historia, otóż w domu u nas były dwa leżaki - tzw. "nowy" i
tzw. "stary" - wolno było używać tylko
"nowego", "stary" zaś cieszył się złą sławą -
mianowicie obciął on palec Wujowi Frankowi! - tak przynajmniej opowiadała
babka. Stało się to w ten sposób, że Wuj (oczywiście nie był on dla mnie
żadnym wujem, ani nigdy w życiu go nie widziałem) usiadł sobie na tym leżaku,
niefrasobliwie włożył
palec pomiędzy deseczki... i wtedy leżak się złożył... Palca niestety
nie udało się przyszyć. Makabra. Leżak jak leżak - może trochę
przybrudzony, bo nikt go nie używał, ale bałem się go jak ognia, wydawało
mi się czasami, że goni mnie po "łączce" (takim otwartym kawałku ziemi,
bez drzew, gdzie w lecie można się było opalać) w palącym bezlitośnie słońcu. Wydawało mi się, że widzę na nim ślady
zakrzepłej, zaschniętej krwi Wuja Franka... Na horyzoncie znów kościół
mrowelski - zatem - mam nadzieję, że do zobaczenia jeszcze kiedyś, może.
Nie jest to najlepszy czas na zdjęcia, toteż są one takie, jakie są - ale
gdyby ktoś chciał zobaczyć jak wygląda Mrowla w nieco lepszym fotograficznie
czasie niech zajrzy tutaj.
Do Trzciany jedzie się przez Bratkowice, ta miejscowość w ogóle nigdy nie
pojawiała się w opowiadaniach mojej babki, sądzę zatem, że ani ona, ani
dziadek nie mieli z nią nic wspólnego, a to dziwne, bo leży przecież tak blisko.
Z Bratkowic do Trzciany jest już nawet bardzo blisko, przy drodze trafiamy na jakiś
ni to głaz, ni to pomnik, zatrzymujemy się - w padającym znów naprawdę
porządnie deszczu odczytuję napis na kamieniu: "w tym miejscu takiego to
a takiego dnia, miesiąca, roku, oprawcy hitlerowscy zamordowali iluś tam iluś
mieszkańców..." - i nazwiska. Jak podaje historyk tych okolic Artur Szary
(z "Trzcionki" ponownie ściągam):
"Podczas II wojny światowej Bratkowice były mocno zaangażowane w ruch oporu. Funkcjonowała tu placówka Armii Krajowej zorganizowana i dowodzona przez ppor. Józefa Rzepkę, ps. Rekin. W ostatnich dniach lipca 1944 roku, podczas akcji
'Burza', oddział ppor. Rzepki stoczył w rejonie Bratkowic kilka potyczek z wycofującymi się Niemcami. 27 lipca hitlerowcy bestialsko zamordowali 9 miejscowych partyzantów, kilku innych zginęło w potyczkach z Niemcami. Ich ofiarę upamiętniają dwa pomniki: jeden w centrum Bratkowic, drugi (w miejscu kaźni) przy drodze z Bratkowic do Trzciany."
Czyli w tych spokojnych wydawałoby się wioskach
także szalał terror niemiecki. Zresztą - jak się dowiedziałem z "Trzcionki"
- na obecnych terenach gminy Świlcza, a zwłaszcza w samej wsi Świlcza mieszkało
sporo Żydów, którzy oczywiście wyjechali kominem. Bezpośrednio przed
pierwszą wojną światową Żyd nazwiskiem Mendel Kuduk był nawet właścicielem
majątku dworskiego w Świlczy, który kupił od jakiegoś zrujnowanego
arystokraty, a potem podzielił i rozprzedał okolicznym chłopom, zanim to
jednak nastąpiło założył w Świlczy garbarnię, o której Artur Szary pisze
co następuje:
"Rozwinięcie w Świlczy już nie rzemiosła, a przemysłu garbarskiego miało także negatywne strony. Skóry
pozyskiwano ze starych, nie nadających się już do pracy koni, które masowo zabijano i obłupywano ze skór. Ówczesna rzeszowska prasa utyskiwała na niehumanitarność takiego procederu oraz na niechlujstwo i sanitarne zagrożenia z tego wynikające. Pisano między innymi:
'[…] właściciel wsi Świlcza, żyd, trudnił się we dworze zabijaniem starych koni [tak], że pełno kości i przegniłego mięsa otaczało dwór roznosząc zabójcze wyziewy, póki to do wiadomości odnośnych władz nie doszło' [Tygodnik Rzeszowski, R. II, nr 97 (z 7 maja 1887 r.), s. 2.]. Reakcja prasy była uzasadniona, gdyż jak podawał wcześniejszy Kuryer Rzeszowski [R. IV, nr 35 z 5 XII 1886 r.] Mendel Kukuk rozwijając interes garbarski w 1886 r., w tymże roku, sprowadził do Świlczy i zabił około 3 tys. koni!"
- cóż - jak widać traktowali oni te konie nie
lepiej niż ich synów i wnuków mieli potraktować niebieskoocy nadludzie. Moja
babka ani dziadek raczej nie wspominali nigdy o żadnych Żydach - ale to
zrozumiałe - należeli bowiem do starej, przedwojennej jeszcze szkoły
antysemickiej, której ulubioną bronią było przemilczenie. Dobrze, że się
tu zatrzymaliśmy, bo okazuje się, że kawałek dalej znajduje się tablica informująca, że
tu można wejść na szlak ścieżki ekologicznej, wytyczonej na terenie zbiornika
wodnego "Trzciana-Olszyny", owa ścieżka napotyka na swojej drodze
podobno około 500 rzadkich, a nawet zagrożonych wyginięciem roślin! Jest wśród
nich coś tak egzotycznego jak np. skrzyp olbrzymi czy też pióropusznik strusi! Osią
ścieżki jest widziana przez nas niedawno rzeczka Mrowla. Na całych
tych terenach przez wieki wydobywano torf, służący zarazem jako paliwo (po
wysuszeniu), i jako nawóz. Mieszkańcy tych okolic przez wieki trudnili się
jego pozyskiwaniem - "w latach 1907 – 1913 Antoni Smagała, razem ze wspólnikami, prowadził spółkę włościańską, zajmującą się eksploatacją torfu na opał."
Po II wojnie zaprzestano wydobycia, dawne wyrobiska powoli zaczęły więc z
powrotem zarastać roślinnością szuwarową i kępami drzew. Mniemam, że mój
dziadek i babka musieli się spotykać gdzieś w tych polach (oczywiście nie
sam na sam, w tamtych czasach - i jeszcze znając moją babkę - to było raczej nie do pomyślenia!), być może tak właśnie
się poznali, albo tylko po raz pierwszy zobaczyli - ona na przechadzce na
"bagna" wraz z np. dwiema siostrami, on razem z jednym ze starszych
braci i jakimś jego kolegą - wysłani przez matkę po torf, ale już jednak z
tą urodą prawie filmową, i pewną
natychmiast zauważalną dystynkcją, która sprawiła, że - według słów mojej
babki - jej matka miała o nim kiedyś powiedzieć: "chłopski syn z chałupy, a
wychowany jak książę!" (w zależności od tego, czy położy się nacisk
na pierwszą, czy na drugą część zdania, można tę wypowiedź uznać albo
za wielkie pochlebstwo, albo za niegroźną ironię) - tak chciałbym, żeby
to wyglądało, trochę może jak na początku "Tess of the d'Urbervilles" Thomasa
Hardy'ego - w nieco podobnym, rolniczym i płaskim krajobrazie - choć bez
tak tragicznych konsekwencji.
Jedziemy
dalej, i po chwili już jesteśmy w Trzcianie, najpierw na cmentarz - ciekawe, nie
ma tu ani jednego Grzesika, i ani jednego Cacha, ani nawet Czacha! Przedziwne, że
ludność jest tutaj tak mocno osiadła, tak mało się przemieszcza, że przedstawiciele
dwóch, bardzo do tego rozległych rodzin zupełnie nie pojawiają się we
wsi odległej o zaledwie kilka kilometrów! Z daleka uwagę przyciągają dwa
bliźniacze, masywne grobowce,
w pierwszym z nich spoczywa wybitny podobno - jak pisze pani Zofia Dziedzic, z
której artykułów w "Trzcionce" i gdzie indziej zamieszczonych
zaczerpnąłem nieco informacji na temat Trzciany - właściciel ziemski Romuald
Woyciechowski. Woyciechowscy byli dziedzicami wsi o nazwie Dąbrowa, położonej
na południe od drogi Kraków-Lwów, w odległości kilku kilometrów od
Trzciany, zapewne w Dąbrowie nie ma cmentarza, i dlatego pochowano ich właśnie
tutaj. Właściwie nic nie byłoby w tym (nawet dla mnie!) interesującego,
gdyby nie to, że drugi grobowiec mieści zwłoki niejakiej Augusty
Woyciechowskiej-Jędrzejowiczowej - Jędrzejowiczów pamiętamy z Hyżnego,
z tego miejsca gdzie wychował się generał Sikorski, wiem że moja babka do Hyżnego jeździła
nieraz - zapewne nie sama, pewnie z ojcem. Otóż - wtedy, kiedy byliśmy
w Świlczy, Mrowli i Trzcianie nie za bardzo się orientowałem w historii tych
miejsc, ważnych rzeczy dowiedziałem się o wiele później, a zatem pierwsze
skrzypce zagrała niestrudzona wyobraźnia, i skoro tylko zobaczyłem
na grobie nazwisko Jędrzejowicz, pomyślałem, że już jestem w ogródku - wszystko ułożyło się
tak ładnie - Woyciechowscy pochowani są w najbardziej wyróżniającym się
grobie na cmentarzu w Trzcianie, musieli zatem być jej dziedzicami.
Woyciechowska nosi drugie nazwisko Jędrzejowicz, a Jędrzejowicze mieli siedzibę
w Hyżnem, moja babka jeździła do Hyżnego, a jej ojciec, a mój
pradziad był zarządcą we dworze w Trzcianie - prosty wniosek, że owa Woyciechowska była jakąś siostrą,
a może kuzynką "pana na pałacu"
w Trzcianie, który
odwiedzając ją co jakiś czas zabierał ze sobą rządcę oraz jego córk(ę)i
- wniosek godny porucznika Columbo, ale jak się później okazało - całkowicie błędny,
wychodzący bowiem z założenia, że Woyciechowscy "panowali" w
Trzcianie, podczas gdy byli oni właścicielami o wiele mniejszej wsi Dąbrowa.
Oczywiście - możliwe są kontakty mojego pradziadka z nimi i wynikających z
tego wizyt w Hyżnem - to nie jest wykluczone, a nawet prawdopodobne, nie byli oni
jednak na pewno jego pracodawcami. Na temat owej Augusty udało mi się znaleźć
m.in. takie informacje, że: "Augusta Jędrzejowiczowa nie dbała o majątek, powierzając go dzierżawcom, pełnomocnikom. Sama podróżowała po Europie, a w latach 30-tych XX w. była już bardzo chora. Małżeństwo Augusty Woyciechowskiej z Jędrzejowiczem z Hyżnego zostało unieważnione
w 1936 r. gdy Augusta została ubezwłasnowolniona ze względu na
chorobę nerwową. Zmarła bezpotomnie w 1943 r. zapisując Dąbrowę bratankowi byłego męża Janowi Jędrzejowiczowi ze Staromieścia."
Niedaleko od grobu Woyciechowskich stoi raczej nie zwracająca
uwagi, wyglądającą bardziej na szopkę na narzędzia grabarza, kaplica
rodziny o egzotycznie brzmiącym nazwisku Christiani. Jest ona tak nieciekawa, że nawet nie zrobiłem jej zdjęcia,
sfotografowałem tylko mieszczącą się przy wejściu tablicę
- zapewne spoczywają tu dwa pokolenia tej rodziny. Jak się okazało - to właśnie
byli "panowie na Trzcianie" - przynajmniej od połowy wieku XIX. W
momencie urodzenia mojej babki (1908), żyła jeszcze pani Luidgarda, a panem był
prawdopodobnie jej syn Henryk - i to on zapewne był chlebodawcą mojego
pradziadka Michała Biernackiego. Rodzina o nazwisku Christiani - jak na tablicy
nagrobnej napisano - w istocie miała dwa lub nawet trzy nazwiska: Grabieński-Kronauge
(vel Kronwald)
- i pod tym wieloczłonowym mianem weszli oni do annałów historii. Nie wyróżnili
się - z tego co mi wiadomo - w niej jakoś szczególnie, była to szlachta "drugiego
rzutu", a może nawet trzeciego - niemniej nosili tytuł baronów (o
czym oczywiście na tablicy nagrobnej - wykonanej chyba już w czasach komuny - raczej nie mogło być
mowy), zostali podniesieni do tej godności przez cesarza Austrii, który
rozmaite tytuły hojnie nadawał za różnego rodzaju zasługi (ciekawe, czymże to się
tak zasłużyli?), w każdym razie stało się to w roku 1868:
"Christiani-Grabieński Teodor syn Jana zezwolenie na używanie nazwiska i herbu adoptującego ojca Franciszka Kronauge v.
Kronwald 293 1868.
Christiani-Grabieński-Kronauge v. Kronwald Teodor - prezes Wyższego Sądu kraj. na pensji, Ż K. II. mianowany baronem 284 1868, n. im."
- Teodor, o którym tutaj mowa, jest to właśnie urodzony w 1815 r. i zmarły w
1896 r. Teodor Christiani z tablicy nagrobnej - jak widać na drugą stronę
postanowił się on wybrać pod jednym tylko nazwiskiem, opuścił więc i
Grabieńskiego i Kronauge vel Kronwald (adoptujący ojciec - dlaczego? po co? -
ciekawe to wszystko - był taki herb szlachecki o nazwie Kronwald lub Kronfeld
nadany w Galicji przez Austriaków w 1795 r.), ciekawe też, że córka Teodora
i Luidgardy - Helena - wyszła za mąż za niejakiego Henryka Józefa Konarskiego,
a z kolei ich syn Jerzy Teodor poślubił Marię Aleksandrę Sułkowską -
pra-pra-pra- (nie jestem pewien ile razy) -wnuczkę Aleksandra Józefa Sułkowskiego
- ojca Franciszka (pierwszego Sułkowskiego z Bielska)
- i naturalnego syna króla polskiego Augusta II Mocnego z dynastii Wettinów,
która to dynastia rządziła Saksonią przez ponad 800 lat, a jedna z jej odnóg
- Saxe-Coburg i Gotha do dzisiejszego dnia panuje w Belgii i w Wielkiej Brytanii
(tu pod nazwiskiem Windsor) - tak, że można by wyznaczyć linię, która łączy
Trzcianę (a wraz z nią i mojego pradziadka - w pewnym sensie oczywiście), z pałacem
Buckingham i z rezydującą w nim dziś królową Elżbietą II! Trochę jest to
niesamowite, trzeba przyznać - genealogia arystokracji jest dziedziną naprawdę
bardzo pouczającą! A co do samej historii Trzciany, to oto i trochę faktów: "na przełomie XVIII
i XIX wieku właścicielem wsi był Aleksander Pilincki, a w latach 30. XIX wieku Franciszek Potocki. Niedługo potem wieś zakupiła rodzina Christianich. W 1844 r. posiadał ją Jan Christiani Grabiński. W
drugiej połowie XIX i pierwszej połowie XX wieku posesorami obszarów dworskich Trzciany byli kolejni przedstawiciele rodu Christiani Kronwald: Teodor i Luidgarda oraz Henryk i jego żona Olga. Rodzina Christianich utrzymała się w Trzcianie aż do zakończenia II wojny światowej (1944 -1 945), kiedy
to dwór został przejęty przez ówczesne władze, a obszar dworski rozparcelowany.
Wieś Trzciana pod koniec XIX i w XX wieku brylowała w okolicy inicjatywami gospodarczymi i obywatelskimi.
Już w pierwszej połowie XIX wieku istniała we wsi szkoła parafialna, która utrzymała się do powołania etatowej szkoły ludowej w 1875 r. Od 1880 r. funkcjonował w Trzcianie gminna kasa pożyczkowa. Pod koniec XIX wieku powołano do życia kółko rolnicze. W 1899 r. założono spółkę oszczędności i pożyczek (późniejszą Kasę Stefczyka). Od 1900 r. zaczął działać w Trzcianie amatorski teatr, w 1912 r. orkiestra dęta, a w 1932 r. chór mieszany.
W 1908 r. założono w trzciańską straż pożarną, a w roku 1909 drużynę Towarzystwa Gimnastycznego
"Sokół". Tuż przed wybuchem II wojny światowej (lata 1938 -1939) ruszyła produkcja w spółdzielczej cegielni, która już w okresie powojennym miał duży udział w przebudowie Trzciany."
Sporo więc się tu działo, jak na tak niepozorną wioskę. Z innych
ciekawostek, tym razem związanych z przebiegającą przez Trzcianę linią
kolejową Kraków-Lwów znalazłem takie oto coś: "właściciel Trzciany od 1846 r. Jan Christiani Grabieński musiał przenieść zabudowania dworskie w nowe miejsce, bo
"droga żelazna" przechodziłaby mu zgodnie z planem budowniczych kolei przez środek folwarku. Zgodnie z jego wolą rozebrano zabudowania gospodarskie i wzniesiono ponownie wraz z pałacykiem na południe od toru kolejowego.
Baron Christiani zabiegał także o wybudowanie w Trzcianie bocznic kolejowych, stacji
oraz budynku stacyjnego, i wygrał w tych staraniach z właścicielem Będziemyśla.
W 1917 r. w pobliżu stacji kolejowej w Trzcianie zderzyły się dwa pociągi pośpieszne wiozące żołnierzy na front austriacki. Zginęło 80 osób, 150 zostało
rannych"
- osiemdziesięciu zabitych! - niezła liczba jak na wypadek kolejowy! Musimy
już zostawić te groby i poszukiwania i iść szybko, zanim się zupełnie
ściemni w stronę szosy Kraków-Rzeszów, gdzie znajdują się jeszcze dwa ważne
obiekty - pierwszym z nich jest kościół
- ładny neogotyk, na pewno ciekawszy niż kościoły w Świlczy i w Mrowli,
chyba z podobnego okresu co tamte, jednak wydaje się być tworem wyższej nieco klasy.
Zwłaszcza wyniosła wieża robi duże
wrażenie. Przy wejściu znajduje się tablica upamiętniająca pochodzącego z
Trzciany Mieczysława Kawalca: "był on absolwentem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, żołnierzem kampanii wrześniowej, oficerem wywiadu ZWZ-AK, a po wojnie członkiem IV Zarządu
'WiN'. Aresztowany przez komunistyczne władze w 1948 r., skazany
(otrzymał czterokrotny wyrok śmierci) i stracony z grupą majora Łukasza Cieplińskiego w 1951 r.".
Czterokrotny wyrok śmierci! - powinni by sobie mózgi wymoczyć w kiblu, czterokrotnie,
a i piąty by nie zawadził! Udaje się nam nawet wejść do środka,
korzystając z tego, że właśnie nadszedł kościelny, który przygotowuje co
potrzebne do wieczornej mszy. Kościół ten ma niejako szczególne znaczenie w mojej
historii rodzinnej, jako że, to tutaj właśnie, niewiadomego mi dnia roku 1933
(wiem tylko, że był to dzień trzynasty - specjalnie, tak na przekór -
jakiegoś letniego lub wiosennego miesiąca), moi dziadkowie wzięli ślub. Na fotografii
nie prezentują się może jakoś szczególnie pięknie, zwłaszcza babka wygląda
na niezbyt zachwyconą, ale... - to taki trudny dzień był, zwłaszcza wówczas.
Babka moja, która zawsze przejawiała wysoką predylekcję do sztuk
plastycznych namalowała kiedyś (zapewne wcześniej, jeszcze przed ślubem)
wodnymi farbami trzciański kościół na tle pól i prawdopodobnie także
zabudowań gospodarczych należących do dworu - czy też jak go tu nazywano "pałacu"
- w którego bocznej części mieszkała
rodzina zarządcy majątku. Obrazek nie jest może rewelacyjny, ale całkiem nieźle
oddaje odczuwalną i dziś atmosferę tego miejsca.
Cóż - pozostaje teraz tylko odwrócić się i pójść prosto, potem lekko skręcić
w lewo, żeby wejść do tego, co pozostało z parku Christianich - na bramie, która
na szczęście jest otwarta (gdyby nie była na pewno byśmy dzwonili - nie po to
przejechałem taki kawał drogi i zupełnie przemokłem, żeby na koniec nie
zobaczyć tego domu!) - napis informuje, że wchodzimy na teren Zespołu
Szkół Techniczno-Weterynaryjnych im. Bohaterów Westerplatte. Po lewej stronie widać
coś, co zapewne niegdyś było zabudowaniami folwarcznymi - budynki nie są w
zbyt dobrym stanie, prawdopodobnie służą dziś do celów edukacyjnych, ale jak to
zwykle te "po-pańskie" szkolne budynki - wyglądają bardzo marnie.
Zanim dojdziemy do pałacu, jeszcze jeden cytat - tym razem z oficjalnej (choć
chyba już nie działającej) strony szkoły:
"na obiekcie Zespołu Szkół w Trzcianie znajduje się zabytkowy pałac. Prawdopodobnie około 1846 roku nabył go baron Jan Christiani-Grabieński, który wybudował zabudowania folwarczne i browar. Po
śmierci Jana Christianiego majątek przeszedł w ręce Teodora Kornwald - Christianiego i jego żony Luidgardy.
Kolejnym właścicielem dworu był Henryk Christiani, który zmarł w 1931 roku pozostawiając wdowę Olgę, 2 córki i syna - żołnierza armii austriackiej, a po odzyskaniu niepodległego bytu - armii polskiej. Wdowa po Henryku Olga zmarła w 1951 roku i została pochowana w Trzcianie w rodzinnym grobowcu, znajdującym się na tutejszym cmentarzu.
W 1945 roku decyzją Powiatowego Urzędu Ziemskiego majątek Christianich został rozparcelowany, a jego część wraz z budynkami przekazana szkole
rolniczej.
Ostatnie spotkanie przedstawicieli rodu Christianich z Trzcianą odbyło się we wrzeniu 1961 roku, kiedy to córka barona Jadwiga Łazarska otrzymała zezwolenie władz wojewódzkich na odkopanie pamiątek rodzinnych w piwnicy pałacu, będącego kiedyś własnością rodu. Obecnie pałac przeznaczony jest na Dom Nauczyciela."
Piękna historia - nieprawdaż? Wyobrażam sobie,
jak ci ludzie chowali w piwnicy swoje pamiątki, licząc na to, że
"ruscy" niedługo sobie pójdą - nie wiem, czy uciekli kiedy był
jeszcze czas (chociaż, skoro córka była w Polsce w 1961 r. to raczej zostali -
trudno powiedzieć), czy też zostali wyrzuceni - swoją drogą, historia tych
rodzin, nierzadko przecież sławnych i zasłużonych, które zostały po wojnie
"wysiudane" zasługuje na jakieś gruntowne i wnikliwe studium.
Wyobrażam sobie też tę córkę barona - ubraną tak, jak się ubierano w
Polsce we wczesnych latach 60-tych, na komunistyczną zgrzebność nakładając
nieco poloru i fantazji własnej roboty, chociaż kto wie - może mieszkała za
granicą, i przyjechała tylko? Choć to raczej mało prawdopodobne, ci którzy
wyjechali bali się wrócić aż do 1991 r., a niektórzy nawet i wtedy nie wierzyli
do końca, że się to "utrzyma". A więc mieszkała tutaj, wyszła za
mąż za Łazarskiego - powiedzmy... księgowego - to dobry zawód, pewny w każdych
czasach - albo raczej adwokata - mecenas Łazarski - to nieźle brzmi. Był od
niej o wiele starszy, miał różne koneksje, znał tego i owego, o wielu sporo
wiedział, zaś pani mecenasowa czarowała pierwszych i drugich sekretarzy
nieskazitelnymi manierami i "pańskim" pochodzeniem, do którego po
1956 r. mogła się już nieśmiało przyznać. Każdy by ją chciał tego...
- mięso białych kobiet było ulubionym smakołykiem zbuntowanych
niewolników z wyspy Santo Domingo... - jak nam o tym opowiada Alejo Carpentier
w "El reino de este mundo". I tak trochę sposobem, trochę obietnicą,
a trochę żartem, w końcu udało jej się dotrzeć do samego "pierwszego wojewódzkiego"
- powiedzmy na jakimś przyjęciu, albo lepiej na polowaniu - oni bardzo lubili
polować, czuli się wtedy zupełnie jak prawdziwi panowie. I nie wiadomo czy tak całkiem za nic
otrzymała to pozwolenie na odkopanie rodzinnych pamiątek, znajdujących się w
piwnicy, w miejscu, które zaznaczone zostało dużym czerwonym krzyżem na
starannie narysowanym planie, który baron wykonał parę lat przed śmiercią,
wtedy gdy jeszcze był całkiem sprawny i nie pił tak wiele. Domagał się, żeby ona kiedyś
tam pojechała i odkopała te rzeczy. I tak zrobiła - nie wiadomo, czy w asyście
Milicji Obywatelskiej, która oczywiście sprawdziła dokładnie co też
"jaśnie pani" albo "dziedziczka" - jak ją na stronie
nazywali - lubieżnym uśmiechem omiatając sylwetkę w długim płaszczu i
chustce na głowie. Być może towarzyszył jej sam pierwszy sekretarz, albo któryś
z jego zaufanych pretorianów. Nic tam nie było ciekawego - zdjęcia, portrety,
książki, jakaś biżuteria, która być może wzięta została "w
depozyt" - w zamian za przysługę...
Historie, które wymyśla się na temat prawdziwych, istniejących ludzi nie są kłamstwem - są
to po prostu historie, które na pewno zdarzyły się jakimś innym ludziom - w
jakichś innych czasach, w innych miejscach.
A oto i sam pałac -
nie jest może jakimś szczególnym dziełem, jakimś zabytkiem niezwykłej
wagi, choć pomimo szkaradnej naprawdę "konserwacji" w kolorach
szarzyzny PRL-u i różu majtek Gierkowej zwraca uwagę, jego bryła nie jest
podobna do wszystkich pałaców, tylko do bardzo niektórych. Zresztą - pałac,
czemu właściwie pałac? Ja bym jednak raczej nazwał ten budynek dworem, ale... - jak
zwał tak zwał. Uwagę zwracają stojące nad wejściem figury
- są cztery - ewangeliści? bogowie olimpijscy? jeźdźcy Apokalipsy? - diabli
wiedzą, trudno się zorientować. Przed wejściem stoi cholerny samochód i zupełnie
psuje - widok psuje, zdjęcia psuje. Można by zadzwonić, zapukać, wejść - może
pozwoliliby zobaczyć jak jest w środku? Ale nie ma czasu - bardzo już późno,
trzeba jechać, bo pogoda fatalna, a do domu daleko. Poza tym - co miałoby być
w środku? Dom nauczyciela po prostu - pokoje, być może nawet w wakacje je
wynajmują, kiedy nie ma szkoły - można zadzwonić i zapytać kiedyś - może
się uda, to by było dopiero! Obchodzimy pałac dookoła - to tu, w
jego tylnej części mieszkał sumiasty-wąsiasty Michał Biernacki ze swą
dość liczną rodziną.
Czas już na nasz seans - czas ich wywołać, wyciągnąć z dołu, w którym leżą
pokryci lepkim wapnem wspomnień "bliższej i dalszej rodziny" - tych
wszystkich ciot i ciotek, tych wuj i wujenek, tych przechowujących tylko
najlepsze, tylko to, co chcielibyśmy powiedzieć o naszych drogich zmarłych
naszym nowym sąsiadom... Jest rok bodajże 1918 lub 1919 - na schodach - nie
widzę tu tych schodów - przed wejściem głównym schodów też nie było,
ciekawe - może zresztą były kiedyś, potem zlikwidowali, często burzy się
schody przy przebudowach - nieważne - nie na schodach - pod schodami stoi
ustawiona starannie do zdjęcia grupa dzieci
- w górnym rzędzie dziewczynki, w dolnym chłopcy, każda z dziewczynek trzyma
prawą dłoń na ramieniu chłopca poniżej - zupełnie jak jakieś figury w
balecie!
Pierwsza od lewej dziewczynka to moja babka Stefania, była najstarsza - i
zawsze musiała wszystkimi komenderować - widać to już doskonale na tym zdjęciu
- niezbyt ładna, raczej w ogóle nieładna, jako dziecko niesympatyczna, taka "stara maleńka" - najstarsza siostra, obarczona obowiązkiem dbania o
młodsze rodzeństwo, wychowywania go, a zarazem nabywająca dzięki temu prerogatyw
właściwych dorosłym raczej niż dzieciom. Opuszczone w dół kąciki ust i
podobnie skierowana ku dołowi linia brwi nadają jej wyraz ni to nadąsany, ni
to obrażony, a może po prostu uroczysty - tak należało do zdjęcia, ona
przynajmniej tak uważała, że tak należy, bo była najstarsza, bo wiedziała, co to znaczy robić zdjęcie - wydaje się, że nigdy naprawdę nie była
dzieckiem, to znaczy tym, co nazywa się dzieckiem beztroskim, od samego początku
widać na jej twarzy to głębokie zatroskanie i jakby poczucie obowiązku,
obarczenia czymś - coś, czego nie można wyrazić ładniej niż w języku hiszpańskim
- "encargado" - przytłoczony ciężarem (obowiązków),
obarczony (powinnościami), obciążony (odpowiedzialnością), przygięty do ziemi.
Taka była, choć zarazem rysuje się na jej twarzy duma z tego obarczenia,
poczucie pewnej misji, odpowiedzialności za innych, uroczystej powagi, która przystoi
cezarom. Taka była i tak przeżyła 91 lat...
Druga dziewczynka - ta w środku - to Stanisława, zwana Stasią - o kilka lat młodsza
od Stefanii, nie wiem dokładnie o ile, rysy ma zupełnie inne, niewiele podobieństwa,
niewątpliwie ładniejsza, bardziej dziecięca, pełna wdzięku i jakiejś lekkości,
której mojej przyszłej babce na pewno brakowało (choć ona tego braku
bynajmniej nie odczuwała). Jej życie było ciekawe - bez wątpienia - z różnych
powodów, o których nie sposób tu napisać trafiła na Sybir podczas inwazji
sowieckiej w 1939 r., po zwolnieniu z łagru przeszła na piechotę niemal cały ten Sybir, dostała się
do armii Andersa, przeszła z nią cały szlak bojowy, wyróżniła się w
bitwie pod Monte Cassino, za co została odznaczona orderem Virtuti MIlitari -
trudno sobie to wyobrazić patrząc na tę dziewczynkę o żywym, ciekawym świata
spojrzeniu. Resztę życia spędziła w Wielkiej Brytanii, gdzie wraz z mężem
Ludwikiem Basiurskim prowadziła pierwszą polską szkołę, za co pod koniec życia
została odznaczona przez prezydującego wówczas Lecha Wałęsę. Do Polski nie
przyjechała nigdy, nawet na chwilę. Następna dziewczynka - niewątpliwa piękność
w tym towarzystwie - to kuzynka sióstr Biernackich Olesia (Aleksandra)
Adamowska, córka brata ich matki - ta rodzina mieszkała wówczas bodajże pod
Lwowem, toteż ich kontakty były raczej dość częste. Ona wygląda już zupełnie
jak "młoda dama", z tym lekko grymaśnym wyrazem twarzy i kokardą
(czy raczej kwiatem) we włosach. Poniżej - pierwszy od lewej - brat Stefanii i Stanisławy
- Tadeusz, pomimo zawadiackiego wyglądu chyba nie odznaczał się jakąś
szczególną brawurą, w swoich późnych latach przyjeżdżał do nas często -
pamiętam, jak uparł się, że będzie "wykurzał" szerszenie z pnia
starego drzewa w ogrodzie (a był prawdziwym mieszczuchem, całe dorosłe życie
spędził w Warszawie i dał początek warszawskiej linii Biernackich) -
szerszenie tak go pogoniły, że ledwo zdołał umknąć! Nigdy nie zapomnę
widoku starszego pana biegnącego z obłędem w oczach przez krzaki, za którym
w odległości kilku metrów posuwa się z upiornym bzyczeniem cała eskadra tych
czarno-żółtych messerschmittów! Był to widok wart wszystkie pieniądze. W
środku, z wyrazem twarzy małego kretyna - Eugeniusz - kolejny brat, najmłodszy,
wydaje się nieco przytrzymany, ale zapewne wynika to z jego zupełnie młodego
wieku i strachu przed aparatem (który musiał być całkiem spory! - nie jakaś
tam panie, cyfrówka w komórze!). Ale jaki byłby nikt się nie dowiedział - bo
niebawem zmarł
na pustoszącą wówczas Polskę szkarlatynę - w wieku bodajże ośmiu lat.
Został pochowany w Trzcianie, to wiem - ale czy dziś można jeszcze odnaleźć ten grób?
Zapewne trzeba by zajrzeć do ksiąg cmentarnych. Ostatni - czyli pierwszy od
lewej chłopiec jest też kuzynem - bratem Olesi - miał na imię Stanisław, on
z kolei (dla symetrii wobec Stanisławy) walczył w armii kościuszkowskiej, do
której trafił nie wiem w jaki sposób. Był w czołgach, zupełnie jak Janek
Kos. Zginął w Berlinie, w ostatnich dniach wojny, podobnie jak kolega dziadka,
Franek Lachcik z Mrowli, o którym we wstępie wspominałem. Po lewej stronie
fotografii widać niecałego (bez kawałka pyska), wielkiego, choć
podobno cielakowetego i potulnego psa imieniem Lord (był też drugi pies - Ledi
/Lady/, o którym nic poza imieniem nie wiem). Prawa doskonałej symetrii
spowodowały zapewne (proszę zauważyć, że kuzyni zostali ustawieni dokładnie
na "przeciwległych pozycjach" - ona jest ostatnia w rzędzie dziewczynek,
on pierwszy w rzędzie chłopców! - nie sądzę, by było to w jakiś szczególny
sposób planowane, wówczas takie rzeczy ludzie robili niemal intuicyjnie), że
na zdjęciu nie znalazła się jeszcze jedna córka Biernackich, Eugenia zwana
Enią (ciekawe, że wszystkie dziewczynki miały imiona będące
wariantami imion męskich - w przypadku mojej babki było to na pewno absolutnie
uzasadnione!). Ona z kolei zmarła bodajże w latach 50-tych, na hemofilię (brak
krzepliwości krwi), też spędziła końcowe lata życia w Warszawie. Ona była z nich wszystkich chyba najsympatyczniejsza, nie miała w sobie
prawie nic mrocznego - można ją zobaczyć na
innym zdjęciu, wykonanym być może nawet w tym domu (Michał Biernacki z żoną
mieszkał w Trzcianie prawie do wybuchu II wojny światowej), w o wiele lat później
- wraz z bratem Tadeuszem (od razu widać, że wesoły był z niego gość - taki, co
to lubi wkurzyć szerszenia!), oraz statecznie dostojnymi i dostojnie statecznymi rodzicami.
Stefania i Stanisława znajdują się też na zdjęciu
późniejszym o kilka lat - tu już są mniej więcej równego wzrostu, a nawet
Stasia wydaje się nieco wyższa (moja babka raczej zawsze była dość mała),
stoją obok siedzącej w środku matki - dostojnej matrony o raczej nieustępliwym
wyrazie twarzy - cała ta scena - Ibsen, Strinberg, Lagerkvist - "Sonata duchów",
"Dom lalki", "Gość w rzeczywistości" - nie wiem czemu,
ale jakoś okropnie skandynawsko mi to wszystko wygląda.
W parku powoli zapada zmrok, duchy zapewne nie zamieszkują tu na stałe - być
może czasem wpadają tylko na jakąś rocznicę, jakieś imieniny, albo ot, tak
- bez specjalnej okazji - posiedzieć trochę na trawie (nawet teraz - w jesieni
- bo duchom wilgoć nie przeszkadza), pochodzić pośród drzew, które ze
wszystkiego najmniej przecież się tu zmieniły - owszem, jedne upadły, inne
wyrosły, ale z pewnością większość z tych, które otaczają pałac rosły
tu i wtedy, kiedy Michał Biernacki, podkręcając sumiastego wąsa (a musiał
mieć mir wśród chłopów i dzierżawców z takim wyglądem! - w końcu -
legionista, kawalerzysta, uczestnik słynnej bitwy pod Rarańczą, gdzie doznał
silnego urazu czaszki, który bodajże na pół roku przesunął jego życie w
stronę tego, co Aborygeni nazywają "czasem snu") wychodził rano
przed dom, sprawdzić jaka jest pogoda. Z tego, co
dowiedziałem się od mojej ciotki Marii Pokrzyckiej (córki owej kuzynki Olesi
ze zdjęcia),
to właśnie jego gospodarności i zaradności baron, który w Trzcianie nie
przebywał zbyt często, zawdzięczał utrzymanie swojego majątku w jako takim
stanie.
Trzeba już jechać,
być może kiedyś jeszcze uda się tu wrócić, być może nie, na razie w górnym
oknie zapaliło się światło, które wygląda zupełnie jak nie elektryczne,
jak lampa naftowa, którymi wtedy oświetlano pokoje, choć oczywiście pod
dachem pałacu widać
druty wulgarnej elektryczności - od tego nie da się uciec - ale można spróbować
zapomnieć na chwilę, i uwierzyć, że naprawdę jest to lampa naftowa, którą
tam u góry ktoś zapalił - może jako znak? - a może po prostu dlatego, że to październik,
wcześnie tak już wieczór zapada, a trzeba przeczytać wieczorną modlitwę,
i jeszcze przygotować papiery - te rachunki, które na jutro koniecznie chciał mieć na biurku
pan baron, który właśnie wczorajszego wieczora zjechał był z Wiednia...
KONIEC
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |