strona główna album Sandomierz inne albumy

 

DZIEŃ 7 - Sandomierz

Ostatniego dnia trzeba zawsze zrobić rzeczy, których nie zrobiło się dnia poprzedniego i poprzedniego i jeszcze poprzedniego - i tak odrabia się zaległości ze wszystkich dni. A więc na początek trzeba zrobić zdjęcie apokaliptycznej bestii, która jak się okazało zamieszkuje w tym samym domu co i my - niewiarygodne ale prawdziwe - na szczęście jest zamknięta w solidnej klatce, bo gdyby tak nie było, to kto wie, jak potoczyłyby się nasze losy! Futro, gęste i nieprzenikliwe dla wzroku (również wzroku samego zwierzęcia) na szczęście nieco ogranicza jego aktywność, większość czasu spędza więc w czymś w rodzaju drzemnej medytacji, czasem się ożywia i atakuje pręty klatki - ale mało komu udało się podczas owych napadów furii złowić choć przez chwilę wzrok zwierzęcia. Mojemu aparatowi fotograficznemu też się to nie udało - dla podpowiedzi, która i tak zawarta jest w opisie zdjęcia dodam, że ten przerażający stwór to ni mniej ni więcej tylko świnka morska - futerkowa i straszliwa.
Tak, po południu wyjeżdżamy, ale jeszcze zanim to nastąpi musimy pójść w jedno miejsce, miejsce, które trochę celowo sobie zostawiliśmy na koniec, bo w istocie ma ono bardzo niewiele wspólnego z Sandomierzem, jest niejako taką dokładką, czymś co zostało w pewnym sensie do Sandomierza przyklejone, przez lata całe trwało w świadomości ludzi, przez lata całe wpajane i odrzucane zarazem, ale - w końcu jednak do pewnego stopnia zostało wklejone, wgniecione i wpojone - pomimo wielkiego mentalnego wysiłku tych, którzy pamiętali, tych którzy wiedzieli, że było zupełnie inaczej, że było wręcz przeciwnie. I dzisiaj też, mimo że lata mijają nieubłaganie, znajduje się coraz więcej takich, którzy nie wiedzą już za dobrze jak traktować te wszystkie przemiany, jak zrozumieć czas własnej młodości, która upłynęła w kłamstwie, a która - była przecież młodością - co stanowi jej największą zaletę, zaletę z której nie tak łatwo się wyzwolić, otrząsnąć i powiedzieć sobie - tak, byłem, byliśmy ogłupieni, otumanieni, opanowani i oślepieni - lepiej trwać w złudzeniach, zastanawiać się, czy może nie było tak, że wtedy - w tym "kiedyś" było lepiej, jaśniej, bardziej przyjaźnie, nie tak obco i nie tak hałaśliwie jak teraz. Wielu ludzi przeżywa dziś ten dramat niedowierzania własnej pamięci. A wszystkie te słowa mają za zadanie łagodne przejście od Bramy Opatowskiej, szacownego Ratusza, Ucha Igielnego, Wąwozu Królowej Jadwigi, Wąwozu Piszczele, Katedry i wszystkich kościołów, i nieboszczki jak żywej zachowanej w podziemiach a nie udostępnianej, i obrazów przedstawiających Żydów spożywających paschę z chrześcijańskiego dziecka, i od kopca Salve Regina, czyli tego wszystkiego co stanowi Sandomierz chrześcijański, katolicki, zaściankowy, okropny, prowincjonalny i zabytkowy - do tego miejsca, gdzie musimy jednak w końcu dojść - znajdującego się na przedpolach miasta cmentarza 12 tysięcy poległych żołnierzy Armii Czerwonej.
Zaraz po wyjściu za bramę domu spotykamy kolejną dziką bestię, i tym razem zupełnie nie zakratowaną - prawdopodobnie jest to krokodyl - wprawdzie jeszcze bardzo mały, kryjący się nieśmiało pod kamieniami, ale niebawem zapewne wyrośnie z niego ludojad, który będzie przez lata trzymał w szachu całą okolicę - brrr, strach pomyśleć co tu się będzie działo jak dorośnie!
Na cmentarz idzie się długo - przez pseudo-nowoczesną dzielnicę bloków i tzw. "pawilonów" z lat 70-tych, gdzie straszy np. taki oto obiekt niewiadomego przeznaczenia - kawał zardzewiałej blachy zupełnie bez sensu przyczepiony do ściany. Dalej kolejne dzieło z tamtych czasów wojującej sztuki socjalistycznej - pomnik pomordowanych, czyli jak sobie to nazywamy w naszym prywatnym "slangu podróżnym" - pomord - ohydztwo wręcz w swojej kategorii zasługujące na przymiotnik "wybitny". Mijamy też osobliwy słup ogłoszeniowy, którego przeznaczeniem prawowitym jest zamieszczanie... nekrologów! To znaczy nie do końca - część słupa jest jakby wydzielona, i w tym miejscu zarezerwowanym nie wolno umieszczać ogłoszeń innych niż nekrologi. Obok panoszą się kursy prawa jazdy, kursy tańca, sprzedam-kupię, ogłoszenia fryzjerów i pity wypełniających buchalterów - ale od miejsca śmierci - wara! Tu im tylko dom - nic innego, tylko śmierć - życie powinno się wycofać za linię, która odgradza śmierć - pod karą odpowiednią i ustaloną - "Zakaz samowolnego naklejania" grozi bowiem grzywną lub więzieniem. A jeszcze dalej jest kościół - o ironio - największy teraz w Sandomierzu, prawdziwy gigant, owoc post-komunistycznej gigantomanii Kościoła katolickiego - do środka nie udało się nam wejść, ale mogliśmy sobie wyobrazić - oczywiście w formie "okrętowej", która to forma stała się najbardziej charakterystyczną dla architektury kościelnej przełomu tysiącleci, cóż - pozwolę sobie zasugerować, że według mojego głębokiego przekonania jest to związane z nieuchronnym i nieodwracalnym odpływaniem tej szlachetnej, choć mocno już nadwątlonej nawy... Z boku nieco przypomina but, a raczej podeszwę zimowego, "traperskiego" buta - to, co czasem nazywa się "traktorem". A już niedaleko samego cmentarza czerwonoarmistów trafiamy na siedzibę sandomierskiej Straży Pożarnej, przed którą stoją wspaniałe czerwone wozy strażackie z początku XX wieku, to doskonały pomysł, żeby je tak pokazać, z tą pompą na górze i drabiniastymi kołami, zawsze lubiłem starą technikę, ona pokazuje jak nasze własne pojęcie nowoczesności jest kruche i ulotne i jak szybko zamienia się w zabytek, który nasi następcy będą oglądać z niedowierzającym uśmiechem i pobłażliwym pokręcaniem głową - "Tak, naprawdę - i pisali stukając palcami w te klawisze oznaczone literami - niesamowite!" - bo będzie to (jakże już bliski) moment, kiedy komunikacja z komputerami będzie w prawie 100 procentach oparta na głosie. 
Brama wejściowa cmentarza nie wydaje się jakoś szczególnie imponująca, jeśli nie widzi się czołgów - lewego i prawego, które niczym kamienne lwy stoją przed wejściem do królestwa umarłych wojowników komunizmu. Czołgi są zupełnie prawdziwe, zielone - nie tak dawno odnowione, stalowe, choć przerdzewiałe, i można nawet do nich wejść, do środka - co też i czynią niektórzy. Takim to czołgiem podróżował dzielny Janek Kos i jego czterej pancerni towarzysze (i pies), taka gąsienica może doprawdy zadeptać oporny świat, któremu niesie Dobrą Nowinę komunizmu. Pust wsiegda budiet niebo, pust wsiegda budiet mama, pust wiegda budu ja. Da, da - wsiegda... Czołgi mają koła jak mandale, podzielone na równo dwanaście części - jak w zegarku. Są ogromne i dostojne, naprawdę wyglądają jak jakieś mityczne stwory, jak gryfy może, a pod ich podwoziami zbiera się - jak wszędzie tutaj (ale o tym jeszcze nie wiemy) - puch z kwiatów topoli - alergicy wszystkich krajów strzeżcie się! - puch topolowy jest tu wszędzie, wchodzi w usta, w oczy. Wieje dziś lekki wiatr, niebo jest zachmurzone, będzie padać, pierwszy raz od tygodnia nie ma słońca, wyjechaliśmy z Meksyku - ale tu nie ma Meksyku - tu jest ten inny Sandomierz, ten przyklejony i leżący niedaleko granicy z Niedźwiedziem.
Wchodzimy na cmentarz. W jego centrum znajduje się pomalowany na jakiś nieokreślony bladożółty kolor obelisk - stupa z wielką czerwoną gwiazdą na przodzie. Wygląda to jak jakiś ołtarz czy coś w tym rodzaju. Dookoła obelisku rozciągają się wszerz i wzdłuż rzędy masowych grobów, w których pochowano całe plutony i bataliony - ponad 12 tysięcy ludzi. Groby oficerów i "bohaterów Związku Radzieckiego" są w jakiś sposób wyróżnione, znajdują się w kole otaczającym centralny obelisk, ale to wyróżnienie - pożal się Boże! Wszystkie te groby wydają się rozpadać w oczach, a mają przecież tak niewiele lat, ich stan - jeśli je porównać choćby z cmentarzami postawionymi w Małopolsce przez armię austro-węgierską po przełamaniu frontu wschodniego w czasie I wojny światowej, tym wprost nieporównywalnym przykładem militarnej sztuki cmentarnej - wydaje się wprost opłakany. Wynika to z nietrwałości użytego materiału - beton, zwłaszcza nie zabezpieczony, wydany na pastwę deszczu i upału bardzo szybko rozpada się w proch, w końcu nie jest substancją prostą, nie jest nawet w połowie tak trwały jak najzwyklejszy kamień - na przykład piaskowiec - beton, to twór człowieka, niedoskonały i nietrwały jak człowiek sam. Na grobach oficerów zostały "wyryte" (zapewne metodą przykładania formy do zastygającego betonu) nazwiska i stopnie - większość z nich już dziś jest zupełnie nieodczytywalna, a za kilka lat groby będą zupełnie gładkie. Mimo woli i niemal bezwiednie nasuwa się tu jakże oczywiste skojarzenie z całą tą konstrukcją jaką był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich - ten "kolos na glinianych nogach" jak to popularnie mówiono - wielka, zadufana i megalomańska struktura, która trzymała się na niczym, albo prawie na niczym - i to prawie nic pozostało tu do dziś - w postaci tych nietrwałych, jakże nie-piramidalnych nagrobków, ciszy, puchu otaczającego te groby. Ale człowiek jest jednak mądrzejszy niż powołane przez niego do nędznego życia instytucje - podchodząc bliżej do nagrobków zauważamy, że coś się na nich świeci - okazało się, że to wykonane w technice przypominającej tzw. lastryko fotografie. Są wszędzie, prawie przy każdym kamieniu - czasem przyklejone do niego, czasem umieszczone z boku, z tyłu - ale są naprawdę wszędzie! Wyjaśnienie tego fenomenu jest następujące - w biurze cmentarza znajdującym się w ratuszu są księgi zawierające w miarę dokładne spisy poległych i miejsc (mogił, przeważnie zbiorowych), w których ich ciała się znajdują. Rodziny, które dziś tutaj przyjeżdżają, przywożą wykonane w tej specyficznej technice "portrety pamiątkowe" i umieszczają je w pobliżu przypuszczalnego miejsca pochówku. Wydaje się, że jest w tym jakiś ogromny heroizm pamięci, bo groby żołnierskie z natury i zasady są raczej anonimowe - wypisuje się po prostu nazwiska w kolejności alfabetycznej i to wystarcza. Groby armii sowieckiej są anonimowe aż do przesady. Iście "blokowa" matematyka i symetryczna doskonałość tego cmentarza, gdzie jak to ktoś powiedział leżą 
żołnierze "wsadzeni do ziemi jak buraki w kołchozie" ma wyobrażać masę spojoną jedną ideą, w śmierci obecną podobnie jak w życiu - ideą jedności i wspólnoty. A tu - dzięki ludzkiemu staraniu, te skazane na ciszę i bezimienność kości uzyskały w jakiś bezprawny sposób twarze. I w pewnym momencie poczuliśmy się otoczeni przez te twarze, przestaliśmy zauważać brzydkie betonowe słupy i nagrobki przypominające rozpadające się, porzucone na placu niedokończonej budowy pustaki i zaczęliśmy wszędzie dostrzegać odbijające się w lastrykowych oczach refleksy słońca - ta technika przenoszenia fotografii na kamień jest wybitnie rosyjska, my przynajmniej nigdy na polskich cmentarzach z czymś podobnym się nie zetknęliśmy, jakby się uprzeć, to można by się nie tak bezpodstawnie doszukiwać analogii z mozaiką bizantyjską, jest w tym zresztą coś naprawdę wielkiego - przenieść tak ulotne zjawisko jak obraz z kliszy fotograficznej (a przecież nawet z aparatu cyfrowego! - to zupełnie bez znaczenia), czyli obraz "namalowany światłem" na coś, co stanowi w naszym ludzkim pojęciu jakiś niemal symbol trwałości - kamień. Te twarze odbite w kamieniu - przypominają nam się relacje z Hiroszimy, gdzie podobno wybuch bomby stworzył samoistnie takie "fotografie" ludzkich sylwetek na ocalałych murach - trochę podobnie jest z tymi Rosjanami ocalonymi tu przez rodziny (jakie rodziny właściwie - żony-staruszki? synów? wnuki?) od komunistycznej anonimowości słusznej śmierci w słusznej sprawie. Wykonane tą techniką portrety wydają się bardzo solidne, cechy charakterystyczne postaci są oddane niemal idealnie - spośród wielu wybieramy zaledwie kilka wizerunków: człowieka zapewne pochodzenia gruzińskiego, który wygląda niemalże jak młody Stalin, dziwacznego (to jest zwykła fotografia na porcelanie, taka jakie i u nas się umieszcza dość powszechnie na grobach) "Czapajewa", w olbrzymiej futrzastej czapie na głowie - jak wprost z czasów jeszcze dawniejszych -  wojny domowej pomiędzy Białą Gwardią i Czerwoną Armią, zupełnie przeciętnie wyglądającego towarzysza Mielniczenkę - zapewne prymusa w szkole oficerskiej, jest też niejaki Weliczko (też zwykła porcelanowa fotografia) - wyglądający znów jak wiejski ksiądz, towarzysz Ponomarienko, który zapewne bardzo podobał się kobietom, kolejny z nich wygląda (też jest to zwykłe małe zdjęcie), jakby nosił czapkę napoleońską, a ten znów - jak kadr wycięty z filmu Eisensteina, temu zaś sprezentowano tak trwałą, metalową plakietkę, że aż zdjęcie się powstydziło i spełzło (choć mogło też zostać ukradzione, cmentarz nie jest zamykany, nie ma stróża, a pomiędzy grobami walają się puszki po piwie i butelki od jabcoka - co świadczy o częstych tu obecnościach miejscowych "gierojów"), a ten - raczej nieprzyjemny człowiek - ma nawet zdjęcie kolorowe, i wreszcie ostatni, którego możemy przypomnieć - niejaki Miasin, znów w postaci lastrykowego portretu - typowy Rosjanin o raczej ciepłej, serdecznej twarzy, która jest miła nawet w tej zimnej i kamiennej postaci. Jest w tym wszystkim coś naprawdę głęboko wzruszającego i pokrzepiającego, bo świadczy o tym, że nawet zwykły prosty człowiek ma głęboką potrzebę wypięcia się na szumne ideologie poświęcające nie dość, że czyjeś życie, to jeszcze o tym życiu pamięć, w imię jakichś hipotetycznych całościowych bytów - dawno nie istnieje już państwo dla którego oni zginęli, nie ma też układu politycznego, którego znakiem był ten megalomański cmentarz, nagrobki z tak słabego materiału jak beton rozsypują się na naszych oczach - a pamięć trwa, i komuś chce się tu  przyjeżdżać z tak daleka, żeby przykręcać śrubami te portrety, po to by kiedyś być może przyjechać tu jeszcze raz - wszystkiego może dwa razy w życiu! Trzeba jeszcze podejść do pomnika legendarnego dowódcy - pułkownika Skopenki - według oficjalnej wersji propagandowej zażyczył on sobie, by pochowano go właśnie tu, w Sandomierzu - swoją drogą ciekawe czy to prawda, czy możliwe byłoby dojść dlaczego właściwie? Jego metalowe popiersie stoi teraz kawałek za głównym "ołtarzem" - za tą kremową stupą, którą widać już od wejścia, na prawdziwie ohydnym postumencie z pomalowanych na czerwono cegieł - takie popiersia wyglądają raczej makabrycznie - ma się wrażenie, że przedstawiają ciało rozerwane za pomocą jakiegoś granatu czy miny, z którego znaleziono tylko część górną, wraz ze słabo do niej przytwierdzoną głową, zaś nogi... kto by tam myślał o nogach w takiej chwili! Skopenko zginął bodajże podczas morderczego oblężenia Wrocławia, jego ciało przewieziono na sandomierski cmentarz i tu pochowano, pomnik zapewne nie przedstawia prawdziwej postaci - wygląda jak pomnik każdego przodownika pracy i budowniczego socjalizmu - mina butna, twarz zacięta, rysy mocne, pierś wypięta (choć przecięta), a na piersi tej ordery - po bliższej jednak inspekcji okazuje się, że farba pokrywająca pułkownika nieco schodzi i on biedaczysko ociupinkę rdzewieje (nie użyto brązu, ani nawet mosiądzu - materiałów burżuazyjnych - tylko zwykłego żelaza, które jak wiadomo utlenia się bardzo szybko, więc jest to podobna historia jak z tymi betonowymi nagrobkami), a ponadto ptaki sandomierskie, zapewne w uznaniu zasług bohatera - przyczepiły mu jeszcze jeden order. A niech sobie tam będzie - nic nam do niego, ani jemu do nas - tylko właśnie ten pomnik jest przykładem czegoś absolutnie przeciwnego niż tamte skromne tablice, które ludzie tu przyczepiają obok oznaczonych numerami zbiorowych mogił. Idziemy do wyjścia - strasznie tu jednak jest smutno, tak zielono i majowo, a jednak tak okropnie smutno, że aż się chce płakać, wszędzie leży tylko ten biały puch, taki miękki, bezwolnie przesypujący się w dłoniach, bawełniany i dmuchawcowy puch, a jeśli nawet całkiem niewielki olbrzym zmęczyłby się i westchnąłby na środku cmentarza to nad głowami uniosłyby się miliony aksamitnych drobinek, jakby ktoś rozerwał jakąś olbrzymią pierzynę. Nie chciałbym już więcej widzieć tego miejsca. Przy wyjściu trzeba jeszcze tylko raz rzucić okiem na lewy czołg i prawy czołg. Melancholia napełniła nas jakbyśmy pożarli po worku tego topolowego puchu, długo jeszcze nie możemy się z niej otrząsnąć idąc z powrotem i przypominając sobie o tych dwunastu tysiącach, które tam leżą i o tej garstce, która ma swoje lastrykowe portrety. Ale - powoli trzeba zacząć się śpieszyć, to naprawdę już koniec wyprawy, choć jest jeszcze jedna miła niespodzianka - okazało się, że idąc w tamtą stronę, przeoczyliśmy (nie sposób było tego nie zrobić idąc w kierunku cmentarza), jedną z najładniejszych wiejskich kapliczek jakie udało nam się dotychczas gdziekolwiek zobaczyć - cała jest ukryta w zieleni, pod rozłożystym drzewem, stoi sobie obok bardzo ruchliwej szosy jakby nigdy nic - biała jak wiejska chałupa sprzed wieku i wyglądająca trochę jak jakiś starożytny filar, ta zieleń i biel nadają jej smak, który wycina ją zupełnie z industrialnego otoczenia i odsyła w zupełnie inny czas i dalej jest ona od tego przemysłowego kościoła, który stoi prawie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, o którym była mowa powyżej niż z Sandomierza do Tatr - kapliczka ma swój, inny czas, w którym powstała, i w którym trwa, i nic jej z niego nie ruszy, można ją tylko zburzyć, co mam nadzieję nie przyjdzie nikomu do głowy, a zaraz nieopodal rośnie kępa prawdziwie wiejskich czerwonych maków. Po ponad półgodzinie docieramy wreszcie do "naszej" - choć jeszcze tylko przez chwilę - ulicy o nazwie Podgórze, która wydaje się prowadzić gdzieś hen daleko, aż do Doliny Jozafata, co oczywiście nadal jest możliwe, ale my wiemy tylko, że prowadzi do niewielkiego domu, w którym zostały nasze rzeczy i skąd za niedługi czas ta sama taksówka, która przywiozła nas tutaj tydzień temu (przezornie zachowałem numer!) bardzo narzekając na fatalną nawierzchnię "kocich łbów" na ulicy Staromiejskiej, najstarszej ulicy Sandomierza, którą niegdyś prowadził trakt na Ruś i na Węgry, zabierze nas i zapewne nigdy już nie zobaczymy tej drogi patrząc w tym kierunku, z sadem owocowym po lewej stronie i szerokimi polami po prawej, gdzie daleko, daleko można zobaczyć kopiec Salve Regina (ale jakiż to kopiec, swoją drogą!), i skąd tak niedaleko jest Wąwóz i Zamek i Ucho Igielne i Katedra i całe stare miasto z Ratuszem i zejściem do Podziemi i ten dziwny człowiek, który nie wychodził z domu przez pełnych lat dziesięć.

KONIEC