strona główna album Zakopane inne albumy

 

DZIEŃ 5 - Czorsztyn

Nierzadko się zdarza, że jadąc w jakieś miejsce, specjalnie się do tego przygotowując, planując szczegółowo podróż, zostaje się wystrychniętym na dudka i trafia się w miejsce zupełnie inne, czasem  w zupełnie innym kraju, klimacie, a nawet na innym kontynencie. To właśnie nam się przydarzyło podczas ostatniego dnia wyprawy do Zakopanego. Plan i zamiar był w zasadzie dość prosty do wykonania - miała to być wycieczka nieco dalsza niż dwie poprzednie - właściwie zamykające się w granicach miasta Zakopane. Chodziło o Czorsztyn - jeden z dwóch zamków stojących naprzeciwko siebie na krańcach Jeziora Czorsztyńskiego. Najpierw trzeba było dojechać do Nowego Targu, a potem skręcić na wschód - i właściwie wszystko było dobrze do chwili gdy po spojrzeniu przez szybę okazało się, że... jesteśmy na Antarktydzie! Widoczne w dalekiej dali szczyty wyglądały zupełnie jak te znajdujące się na Lodowym Kontynencie - wydawało się, że brakuje tylko pingwinów! Gdzieniegdzie można było jednak zauważyć szczątkowe kępki traw - i tylko one świadczyły o tym, że znajdujemy się mimo wszystko w nieco bardziej umiarkowanym klimacie. Lekkie jedynie pofalowanie terenów położonych pomiędzy drogą do Czorsztyna a Tatrami sprawia, że góry wydają się zarazem odległe, jak i niemal dosięgalne na wyciagnięcie ręki. Czasem jedynie po prawej stronie pojawiały się zagajniki, ówdzie zabudowania, wsie - ogólnie jest to teren wręcz zadziwiająco płaski i monotonny - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że należy on do obszaru górskiego. Jednostajne, jednolite, nie zakłócone wręcz żadnymi dodatkowymi elementami, puste, białe teraz pola ciągną się całymi kilometrami, wśród nich - tylko ta czarna droga, po której jedziemy - ale szkoda, że dni są takie krótkie i tak niewiele nam zostało już czasu by dotrzeć do Czorsztyna, bo po drodze - i to zarazem po lewej jak i po prawej stronie drogi,  w pewnej od niej odległości - znajdują się bardzo ciekawe miejscowości, w których można by się zatrzymać i zapewne spędzić sporo czasu. Zaraz za Nowym Targiem mijamy zakręt do Waksmundu - ta miejscowość o dziwnej, pozostałej po niemieckich kolonistach nazwie jest związana dziś głównie z pamięcią o sławnym (i niesławnym zarazem) przywódcy ni to zbójów ni to partyzantów - prawdziwym współczesnym (wciąż jeszcze niestety - współczesnym...) "harnasiu" Podhala - Józefie Kurasiu, zwanym Ogniem. Postać ta obrosła taką ilością mitów, legend i spornych interpretacji, że doprawdy trudno dziś przyjąć jakieś jednoznaczne stanowisko. Prawdopodobnie był to rzeczywiście ostatni (przynajmniej na razie!) "zbójnik" tatrzański, któremu trochę obojętne było z kim i o co walczy - dla jednych bohater ruchu oporu wobec władzy komunistycznej, a dla innych - zwykły bandyta - postać w każdym razie nietuzinkowa. Nie wszyscy wiedzą, że "wystąpił" on kiedyś nawet w Krakowie - jego oddział dokonał udanej inwazji na posterunek UB mieszczący się w dzisiejszym Muzeum Archeologicznym, w celu odbicia schwytanych kompanów. Można na jego temat przeczytać dość wyczerpującą dyskusję - tutaj. Nieco dalej leży miejscowość Łopuszna - tu z kolei urodził się, wychował i został pochowany katolicki filozof, ksiądz Józef Tischner - wspomniany już w niniejszej relacji przy okazji pogrzebu "Pseudo-Witkacego" na Pęksowym Brzyzku. Cóż - nie warto kwefić swoich preferencji, które aż nadto są oczywiste, nie będziemy ukrywać po której stronie bije nam serce, wiadomo doskonale czego nie lubimy i z czego się co i rusz w kułak zaśmiewamy - nie lubimy filozofii jako takiej (a przynajmniej tego bełkotu, który w europejskiej tradycji filozofią jest nazywany), chrześcijaństwa zdecydowanie nie znosimy, a jego lokalnej, katolickiej odmiany w szczególności - a więc "katolicka filozofia" - to już jest rzecz naprawdę straszna! Choć niekoniecznie, jak zawsze niekoniecznie! - są chlubne wyjątki. Nie należący jednak do nich ksiądz profesor Tischner nie wiedzieć czemu zdobył ogromną sławę, głównie za sprawą swoich podobno wysoce "humorystycznych" pomysłów - rzeczywiście - jego książka pod tytułem: "Historia filozofii po góralsku" jest przykładem żartu posuniętego trochę za daleko - jest to krótko mówiąc jeden z największych idiotyzmów jakie autor tych tutaj słów miał w ręce kiedykolwiek w życiu - katolicki filozof plus gwara góralska... taaa - a oto i początek owego wiekopomnego dzieła:

"Na pocątku wsędy byli górole, a dopiero potem porobiyli się Turcy i Zydzi. Górole byli tyz piyrsymi "filozofami". "Filozof" - to jest pedziane po grecku. Znacy telo co: "mędrol". A to jest pedziane po grecku dlo niepoznaki. Niby, po co mo fto wiedzieć, jak było na pocątku? Ale Grecy to nie byli Grecy, ino górole, co udawali greka. Bo na pocątku nie było Greków, ino wsędy byli górole."

- cóż, Polacy kupią wszystko, byle katolickie... Na oszałamiającą karierę księdza-filozofa złożyło się wiele czynników, a zwłaszcza sytuacja geopolityczna ówczesna, choć nie tylko. W każdym razie po śmierci doczekał się pięknej, nowej ulicy w Krakowie i uczelni swojego imienia - nieźle. Poza tym był wręcz sztandarowym polskim "intelektualistą chrześcijańskim" - w tym zdaje się też tkwić część jego oszałamiającego sukcesu, bowiem istoty sprzeczne wewnętrznie, niejako godzące (czy tylko usiłujące godzić) stanowiska nie do pogodzenia, wzbudzają podobne zainteresowanie jak wszelkiego rodzaju "stworzenia niemożliwe" - zwierzęta-potworki, ludzie-kangury itp. "Intelektualista chrześcijański" musi być z konieczności właśnie taką istotą - jako chrześcijanin, nieważne - katolik, protestant, prawosławny czy sekciarz - musi wierzyć w bajki, musi uznawać za fakty twierdzenia sprzeczne z elementarnym zdrowym rozsądkiem (credo quia absurdum), co więcej - będzie się od niego wymagać, by takie "prawdy" uzasadniał na drodze rozumowej - no, w końcu po coś się ma tych intelektualistów w drużynie! A jego intelekt będzie mu wiecznie stawał okoniem i pukając się w czoło mówił - "eż, ty - głupi, głupi!" - nie mogąc się pogodzić z jawnym gwałtem, jakiego na jego żywym ciele dopuszczają się dogmaty i stygmaty tejże religii. I tak w koło Macieju - intelektualista będzie na każdym kroku podważał chrześcijanina, a w zamian chrześcijanin spotwarzał będzie intelektualistę. Zapędzony w kozi róg intelekt będzie to zapędzenie usiłował wyrównać, wymyślając na potęgę tym bardziej sprytne, i tym bardziej fantastyczne (choć - w sensie formalnym oczywiście - logiczne) uzasadnienia tego, czego uzasadnić się w żaden sposób nie da, co można albo "na wiarę" przyjąć, albo "na rozum" odrzucić. Po jakimś czasie takiej praktyki umysł może się niebywale wprost wyćwiczyć - przez to ciągłe wyginanie w te i wewte może  nabrać giętkości tatarskiego łuku (oczywiście o ile wcześniej nie pogrąży się w odmętach szaleństwa - ale czyż w końcu nie napisano gdzieś w "jedynie słusznej" księdze, że "nasza wiara jest szaleństwem"?). Ale jeśli wszystko to przetrwa - droga na szczyt otwarta! Niech sobie zresztą spoczywa w spokoju - koniec dygresji. My jedziemy dalej - docieramy do jedynego z tych miejsc na trasie, w którym się na krótko zatrzymamy - Dębno Podhalańskie - wieś, w której znajduje się jeden z najcenniejszych w Polsce drewnianych kościołów, wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Kościołek mieści się zaraz obok drogi - widać go z niej nawet, ale żeby do niego dojść, trzeba było brodzić przez prawdziwe pole śniegowe - ma piękną, odnowioną wieżę, pokrytą drobnym gontem i wygląda doprawdy królewsko na tle granatowego dziś nieba. Obok stoi dzwonnica, w tle której widać zasypane śniegiem zabudowania wsi. Dzwonnica ma wymiary raczej niewielkie, jest bardzo dobrze utrzymana, widać że drewno jest odnowione - aż miło popatrzeć, że w tak odległym od wielkich ośrodków miejscu można tak dobrze dbać o zabytkowe budowle. Kościół oczywiście jest zamknięty - nie pora to na modły - jedziemy więc dalej. Teraz znajdujemy się już na drodze biegnącej wzdłuż Jeziora, po lewej mijamy zakręt do wsi Maniowy - kolejnej ciekawostki - Maniowy to jedna z najstarszych wsi na całym Podhalu, ale jej kształt obecny jest wynikiem wzniesienia zapory na Dunajcu i powstania Jeziora Czorsztyńskiego. Pomysł tej budowy sięga początków XX wieku, jednak ostatecznie zrealizowany został dopiero za rządów Edwarda I Gierka - około połowy lat 70-tych. Dawny obszar wioski został zalany, a mieszkańcy przeniesieni w miejsce położone nieco wyżej. A dalej było tak:

"projektanci wioski nieźle namieszali. Każdy dom obowiązkowo musiał posiadać garaż, domy miały być budowane wg takich samych planów (przynajmniej pięć takich samych domów z rzędu) i - zabrzmi to pewnie śmiesznie - nie zaprojektowano także sieci wodnej. Wodę ludzie mieli czerpać z ulicznych hydrantów! Dopiero po interwencji mieszkańców zmieniono plany. Niestety tym razem zapomniano o kolektorze odpływowym więc trzeba było wybudować szamba na ścieki. Kolektor odpływowy wybudowano w roku 1991. Światłe plany projektantów nie przewidywały też przy domach miejsca na obory czy zabudowania gospodarskie. Takowe miały znaleźć się za każdym z osiedli. Oczywiście i tym razem ostro zareagowali mieszkańcy - nikt nie chciał aby jego wioska przypominała kołchoz. Władze w końcu zmieniły zdanie i każdy chętny mógł budować budynki gospodarskie. Dzisiaj wioska nie przypomina już tak bardzo tego sztucznego tworu z końca lat 70 i początku 80 XX wieku. Mieszkańcy starają się jak mogą aby ich obejścia były jak najładniejsze chociaż sporo trzeba jeszcze zrobić aby było tu naprawdę pięknie." (cytat za http://maniowy.civ.pl/)

Czyli jest to chyba jedyny prawdziwy kibuc w Polsce! Wydaje się wręcz niewiarygodne, że twór tak naturalnie "rosnący" (rozwijający się prawie zupełnie własną mocą) jak wioska, można zaprojektować, zbudować, a potem przegonić tam chłopów jak bydło do nowej obory! Ale co tam - batiuszka Stalin całe narody tak przeganiał! Widzimy znak oznajmiający skręt do tej niezwykłości - dzisiaj nie, ale na pewno warto byłoby kiedyś zwiedzić to dziwadło. Na wysokości Maniowych krajobraz staje się wręcz stepowy - pola dookoła są tak puste jak oczodoły neandertalczyka. Zmierzamy w stronę Czorsztyna, droga zaczyna się niebezpieczne wznosić, jest ślisko, i choć nie widać prawie w ogóle samochodów, to wydaje się że droga jest zbyt wąska, zbyt stroma i zbyt długa. Niebawem osiągamy samo miasteczko Czorsztyn - absolutnie nieciekawe, toteż wcale się w nim nie zatrzymujemy. Trzeba jechać jak najszybciej do zamku, który znajduje się kawałek dalej. Niestety - okazuje się, że w sezonie zimowym jest on otwarty tylko przez kilka godzin dziennie, z samego rana - postanawiamy wrócić do niego na chwilę i sfotografować to, co jest widoczne zza ogrodzenia - ale dopiero po wizycie nad Jeziorem, gdzie od pierwszej chwili zaczyna nam się znów wydawać, że cudem zostaliśmy przeniesieni na Alaskę. Wita nas słońce o tak nieprawdopodobnej intensywności i wielkości, jakiego nie widzieliśmy chyba nigdy. Cały teren zalewu jest pokryty lodem, widać że wzdłuż brzegu prowadzi ścieżka, wydeptana zapewne przez wielu podobnie jak my zawiedzonych turystów. Ale teraz nie jesteśmy już wcale zawiedzeni, ta powódź światła warta jest dziesięciu zrujnowanych zamków - warto byłoby tu przyjechać nawet tylko po to, by zobaczyć tę ścieżkę, na której śnieg mieni się wszystkimi kolorami widma słonecznego, tę wystającą z lodu skałę, którą usiłuje przebić wystrzelony z procy promień. W pewnym oddaleniu widać budynki zapewne zupełnie nieczynnego o tej porze roku portu - w lecie prawdopodobnie wypożycza się tam rowerki wodne i małe żaglówki. Brzegi jeziora porasta raczej skąpa roślinność, a skały nie są jakoś szczególnie strome, toteż w którą by nie spojrzeć stronę rozciąga się widok surowy, dostojny, a dziś szczególnie imponujący z powodu oślepiającego wprost słońca, które zachodząc - bo to powoli już się zaczyna - równomiernie obdarza swymi względami powierzchnię zamarzniętego jeziora. I nie ma co mówić - niedługo trzeba będzie się stąd zabierać, żeby jeszcze zdążyć przed zmrokiem zjechać po tej nieco karkołomnej drodze w stronę Nowego Targu. Gdzieniegdzie spod śniegu wyziera warstwa czystego lodu, który w słońcu mieni się opętańczo. I jeszcze raz jest ścieżka, kępa faszyny, lśniący lód,  w którym jakby wyżłobiono dwie głębokie bruzdy, i nade wszystko niepokaźna, a przecież teraz wprost majestatyczna skała w niewielkiej odległości od brzegu, jak wierzchołek lodowej góry. Wydaje się, że zaraz pojawi się stado karibu... Ktoś, kto jak ja wychował się na opowiadaniach z Dalekiej Północy Jacka Londona, i kto do dziś czytuje z wielkim zamiłowaniem relacje z wypraw antarktycznych kapitana Scotta, Amundsena czy Shackletona nie mógł nie ulec złudzeniu, że oto przeniesiony został w krajobrazy wyobrażone jedynie, bądź znane z filmów i telewizji, a tak bliskie, jak bliskie może być miejsce na ziemi niewątpliwie istniejące, ale niedostępne, a raczej dostępne tylko drogą pośrednią, za pomocą czyjejś relacji, czyichś oczu i uszu. Takie krajobrazy mają znaczenie szczególne właśnie przez to, że na pewno się ich nie zobaczy, to znaczy ma się taką pewność, która czasem nas podstępnie zawodzi i nagle się okazuje, że oto znajdujemy się w tym wyśnionym jedynie krajobrazie (i to zwykle wyśnionym przez innych - jak to było w przypadku Londona, który pomimo pobytu na Alasce podczas tak zwanej "gorączki złota" nie tyle szukaniem złota i podróżowaniem się zajmował, co poszukiwaniem swojego najbardziej ulubionego skarbu - dna butelki whisky)  - i wcale nas on nie zachwyca, a często jest wręcz przeciwnie - zaczynamy go nienawidzić i brzydzić się nim, dlatego że zburzył nasze piękne wyobrażenia. Przeprowadzamy szybką ich rewizję i po jakimś czasie może się okazać, że miłośnik krajobrazów zimnej północy, spotkany po tygodniowym pobycie na Syberii opowie nam o swojej nowej pasji, której wcześniej nawet u niego byśmy nie podejrzewali - Ameryce Południowej! W naszym polu widzenia ni stąd ni zowąd pojawia się nagle postać przypominająca eksploratorów Dalekiej Północy - wydaje się, że porusza się używając rakiet śniegowych wzorem indiańskim raczej niż nart - wynalazku Skandynawów. Kiedy tak porusza się wolno po wydeptanej ścieżce sprawia wrażenie, że podąża za niewidocznym, albo po prostu nie mieszczącym się w kadrze psim zaprzęgiem, który właśnie przed chwilą ten szlak w śniegu wydeptał. Zupełnie jak w porządnie przygotowanej wyprawie polarnej, gdzie jeden z ludzi zawsze idzie nieco z tyłu, za psami i saniami, po to by sprawdzać czy coś przypadkiem nie zsunęło się w śnieg. Ale my nie widzieliśmy żadnych psów - jak to się stało? Postać powoli oddala się, aż wreszcie skręca i wolno znika gdzieś za zakrętem ścieżki... Jeśli już jesteśmy na Dalekiej Północy to postanawiam zrobić zdjęcie zorzy polarnej - nawet w naszym klimacie jest to możliwe - pod warunkiem, że ma się ze sobą niewielką, turystyczną lornetkę. W jej świetle (oczywiście zorzy, nie lornetki) śnieg nabiera jakości nieco innych, złowieszczych wręcz, wydaje się zielony niczym zielonooka bestia zazdrości, wygląda to trochę jak pola śniegowe oglądane przez noktowizor - jakby zaraz miały się tutaj pojawić wilki... Gdyby tak było, to faktycznie marny nasz los nędzny, bo zupełnie nie ma tu gdzie uciekać! Zamek zamknięty, załogi nijakiej, brzegi niedostępne - jeno na środek jeziora uchodzić i tam onym bestyjom odpór dać... Ale na szczęście zorza polarna nie wywołuje od razu wilków, obecność zorzy (także takiej lornetkowej) nie implikuje pojawienia się tych krwiożerczych bestii. A więc - do zobaczenia zalewie czorsztyński zwany także Jeziorem - do zobaczenia, to znaczy że chcielibyśmy cię jeszcze kiedyś zobaczyć, być może uda się trafić na podobny dzień jak dzisiaj. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie za siebie i idziemy już do zamku, w stronę zamku - bo naprawdę trzeba już wracać, i nagle robi się bardzo zimno i coraz ciemniej - jak to na Dalekiej Północy - noc spada jak nóż gilotyny - ani się obejrzysz i będzie zupełny mrok. Spoza ogrodzenia zamek nie wygląda jakoś szczególnie imponująco - jego cztery okrągłe okna wydają się nawet nieco śmieszne, na pewno trudno uwierzyć, że coś takiego, taki kot kamienny może straszyć - a podobno straszy i to nieźle całkiem. Mnie się wydaje, że jeśli cokolwiek może tutaj straszyć, to jedynie duch byłego kustosza - badania niezależnych ośrodków spirytystycznych w kraju i zagranicą wykazały, że duchy kustoszów zwykle na trwałe wiążą się z miejscami swego ostatniego urzędowania, co więcej - nawet duchy kustoszów, którzy nie zmarli na posterunku, a wcześniej zostali emerytowani, powracają aby straszyć w swych dawnych siedzibach. Jednak nie ma się czego obawiać, bo straszą podobno głównie swoich następców - nowych kustoszów - i tak się to kręci w nieskończoność. Z bliższej odległości zamek wydaje się poważniejszy, na tle granatowego nieba i śniegu jest rzeczywiście nieco złowieszczy, ale jego prawdziwa natura wychodzi na jaw dopiero gdy stanąć pod samą bramą, zamkniętą teraz - może i na szczęście. 
Droga powrotna z Czorsztyna okazała się bardzo trudna - zrobiło się dość późno, słońce zaczęło na dobre zachodzić, a wąziutka droga wijąca się meandrami, która była trudna już w trakcie jazdy pod górę, okazała się naprawdę niebezpieczna przy zjeżdżaniu. Trzeba było dobrze uważać mijając się na drodze, na której dwa samochody zaledwie mogły się minąć, ograniczonej jeszcze z obydwu stron przez śnieg i ścinający się pod wieczór lód. Jak się niebawem okazało, niebezpieczeństwo zapewne nie przeraziło jednego z tytanów szos, który teraz spoczywał sobie w słusznej odległości od drogi - do góry kołami. Wokół niego kłębiły się już na szczęście tłumy (skąd się tu wzięło tak dużo ludzi?!?), pogotowie i policja, toteż nie było potrzeby zatrzymywania się, co zapewne byłoby wysoce utrudnione, jako że hamowanie (droga, która niemal przez cały czas, na odcinku od Czorsztyna do Dębna lekko, ale nieustannie spada w dół, była teraz oblodzona i śliska jak diabli) mogłoby się skończyć bardzo podobnie jak dla naszego szanownego poprzednika. Zjeżdżamy więc wciąż bardzo powoli i bardzo dzielnie w dół, byle dalej od tych śliskich, niebezpiecznych rejonów. I kiedy już się wydawało, że wszystko niebawem pogrąży się w ciemnościach, i że zaraz pokryją one tę wielką owcę - ziemię - płodząc z nią pojawiające się na horyzoncie nieśmiałe i niewielkie ogniki porozrzucanych pośród tych pól, tych łąk, tych hal i w ogóle tych cholernych pustkowi, gdzie diabeł wcale nie mówi dobranoc, bo już od dawna w ogóle nic nie mówi, a i to nie dlatego, by się na ludzi obraził - jak chcą niektórzy - nie, nie mówi bo nie, bo mu się już od dawna do nikogo zwycojnie godoć nie fce. I właśnie kiedy już się tak wydawało, kiedy już to było o jeden krok, wtedy nad polami po lewej, czyli teraz po "stronie Zakopanego" - tam gdzie dalej są Tatry - pojawiło się światło takie, jakby się odpaliła bomba atomowa, albo jakby z góry ktoś szukając czegoś (kogoś? - Adama może? - "gdzie się ukryłeś Adamie, zapytał Bóg" - eeee - chyba nie, przecież to niemożliwe - raj w Polsce!?!!??) zapalił wielką latarkę, jak ktoś kto szuka jakiejś małej rzeczy, która upadła mu na ziemię, która mu się wymknęła podstępnie - na przykład śrubki, albo nakrętki do śrubki, i jakby ktoś tym światłosłońcem się z uporem prawdziwego maniaka bawił, aż mu z latarki światło wypadło i bęc - spadło na ziemię. I co? Co teraz? Ano teraz - zamiast porządnej okolicy podgórskiej, pól i hal mamy konkretnie - Arizonę! Koniec ze śniegiem! Koniec z mrozem! Za pomocą jednej zupełnie nieprzemyślanej zabawy nastąpiło fatalne przemieszanie krajobrazów i klimatów. Zamiast pól śniegowych przyzwoicie białych o tej porze roku otrzymaliśmy falujące na stepie trawy, roślinność niezbyt bujną, wręcz półpustynię, step - suchy i nieprzyjazny, który przemierza samotny mściciel (w tej roli oczywiście nieodżałowany Steve McQueen) w pogoni za bandą okrutnych Indian, którzy wymordowali a na dodatek zgwałcili całą jego rozległą irlandzką rodzinę (w roli Indian mogą wystąpić górale - na pewno chętnie zarobią parę dodatkowych dutków - a w końcu górale to są tacy nasi Indianie, jakby na to nie patrzeć - myślę, że góralomani z przełomu XIX-tego i XX-tego wieku tak ich właśnie spostrzegali - jako "szlachetnych dzikusów", do dziś zresztą żyją oni w rezerwacie, wprawdzie z nazwy jest to rezerwat przyrody, ale...). Z rzadka na stepie pojawia się jakieś samotne drzewo, krzak raczej - biedne to wszystko i wypłowiałe, na wiór słońcem spalone, przez wiatr wytarmoszone - i nawet się jakaś tęcza nad tym wypalonym pustkowiem pojawiła! Ale to jeszcze nie koniec cudów, bowiem w chwilę później nastąpił drugi - bardziej jeszcze intensywny atak - zupełnie jak podczas wybuchu wulkanu, kiedy ci, którzy przetrwali pierwszy impakt już zaczęli się zastanawiać kto ze znajomych przeżył, może zaczęli opłakiwać dobytek i najbliższą rodzinę, a może nawet już bezczelnie szacowali straty wyrażające się w jakże ziemskich liczbach - po to jedynie, by po chwili zasyczeć lekko i sczeznąć cichutko i w wieczność przeskoczyć zgrabnie - bowiem wielkie, wzniesione nad horyzontem prącie wulkaniczne nie skończyło swego wytrysku bynajmniej - tamto to było preludium jedynie, a prawdziwe buuuuuuuuuum!!! następuje dopiero teraz! I ono to dopada nas w miejscu, gdzie na horyzoncie jest takie nieduże drzewko - raczej rzadkość w tych stronach, a kawałek dalej drugie - większe. Wybuch pozbawia nas na chwilę słuchu i wzroku, a być może także i życia, o czym do dziś nie wiemy i szwendamy się po tym świecie bez sensu jako te duchy płone -  miast odprawiać świętych obcowanie - jako duszom krześcijańskim przystoi. Ognista kula (piorun kulisty???) w każdym razie wpadła do samochodu, już z tym się nic nie da zrobić, wpadła i się zakotwiczyła i urosła i wypełniła go żywicą, która w tempie nadzwyczajnie przyśpieszonym (ze względu na panujący nie do zniesienia upał, spowodowany wybuchem tej supernowej) natychmiast zaczęła się zamieniać w bursztyn (a my - co zresztą samo przez się zrozumiałe - w muszki w nim uwięzione). Zanim kropla żywicy na dobre zastygła, na zawsze utrwaliła ten moment naprzeciw tej jakiejś takiej ogrodzonej lekkim płotem działki czy parceli. I cóż - nic więcej właściwie - nic już się nie stało, tylko poszedłszy jednak po rozum do głowy Słońce (bo to przez nie to wszystko się stało, ono - niegodne - wszystko to uczyniło!) zaczęło po prostu, zwyczajnie i już ostatecznie - zachodzić.

 

KONIEC