strona główna
PARĘ SŁÓW NA POCZĄTEK:
Tekst niniejszy został umieszczony w dziale "Literatura", dlatego że na naszej stronie nie
przewidziano działu "Życie". Jest on (prawie) całkowicie autentycznym zapisem dotyczącym
sprawy sądowej, która ciągnęła się przez bardzo długi czas. Na jego końcu znajdują się linki do
artykułu Ireneusza Dańko zamieszczonego w "Gazecie Wyborczej", a dotyczącego opisanych przeze
mnie wypadków, do kopii wyroku w procesie I instancji, do "oficjalnej strony" krakowskiej Straży
Miejskiej, oraz do EPILOGU. Prezentowany tutaj tekst został wysłany do większości polskich gazet, 
periodyków i czasopism, a także różnego rodzajuinstytucji publicznych i kulturalnych
 - niestety, poza wspomnianym artykułem w "Wyborczej  - niemal bez rezultatu. 
 
 
 
Piotr Grzesik
WYZNANIA "OBWINIONEGO"
czyli
HISTORYJA CHWALEBNA O PLAKATÓW NAKLEPIANIU
(KOMEDYA ADMINISTRACYJNO – SĄDOWA
w "AKTACH" PIĘCIU)
 
"Bo któż by chłosty, wzgardę świata znosił,
Krzywdy ciemiężców i dumnych szyderstwa,
Boleść miłości wzgardzonej, praw zwłokę,
Urzędów butę i pogardę, z którą
Ściga niegodny cierpliwą zasługę,
Gdyby mógł każdy wszystkiego się pozbyć
Stali kawałkiem?"
William Shakespeare "Hamlet" (w przekładzie Leona Ulricha)



AKTA PIERWSZE
Na początek napiszę parę słów o sobie – nie po to by się chwalić, raczej po 
to by po prostu się przedstawić - nazywam się Piotr Grzesik, jestem pisarzem i 
twórcą muzyki, moja książka pt. "Na przedmieściach" (Wydawnictwo Baran i 
Suszczyński, Kraków 1997) otrzymała w roku 1997 wyróżnienie w konkursie 
Fundacji Kultury Polskiej, oprócz tej książki wydałem w latach 1999 i 2001 dwie 
kolejne – "Karmasutra" i "Księga Nieurodzaju". Moja twórczość muzyczna została 
zauważona w różnych miejscach na świecie – od Rialto w Kalifornii, gdzie pod 
koniec bieżącego roku ma zostać wydana płyta mojego zespołu KLANDESTEIN, po 
Sankt Petersburg, gdzie w roku 2003 ma się obyć wielki międzynarodowy Festiwal 
Muzyki Elektronicznej, Elektroakustycznej, Eksperymentalnej i Awangardowej, na 
który moja grupa-projekt została zaproszona. Jestem także wiceprezesem 
Stowarzyszenia Artystycznego Twórcza Akcja Młodych (w skrócie T.A.M.) i 
współtwórcą Klubu Galeria TAM – niewielkiego miejsca przy ulicy Jagiellońskiej w 
Krakowie, miejsca które powstało dzięki wspólnemu wysiłkowi kilkunastu 
niezależnych artystów – rzeźbiarzy, malarzy, muzyków, i które od połowy roku 
2000 służy jako miejsce prezentacji plastycznych, literackich i muzycznych 
(organizujemy koncerty grup i solistów nierzadko ekscentrycznych, lub po prostu 
odmiennych i nowatorskich, którym ze względu na powszechny dyktat tzw. pop 
kultury, wszechwładnie panującej komercji i wszystko pochłaniającego 
reklamiarstwa trudno byłoby znaleźć inne miejsce dla publicznego 
zaprezentowania swojej twórczości). Wszystko to jest robione za własne pieniądze 
uczestników, bez praktycznie żadnego wsparcia zewnętrznego – ani ze strony tzw. 
"sponsorów" ani Miłościwie Nam Panującego Państwa. Uważam zresztą, że dopóki 
nie ma prawdziwej potrzeby uprawiania żebraniny – to nie należy tego robić - nie 
należy starać się o żadne "jałmużny". Jednym z pól działalności Klubu Galeria TAM 
było od samego początku organizowanie wykładów, prelekcji a właściwie bardziej 
pogadanek, swobodnych dyskusji z różnymi oryginalnymi, a nieznanymi tzw. 
szerokiej publiczności postaciami, których nie brakuje w Krakowie. Jednym z 
ludzi, którzy pojawili się u nas już na samym początku działalności TAM był p. 
Feliks Chodkiewicz – niezwykle oryginalny myśliciel, którego poglądy wyrażone w 
wydanej kilka lat temu przez znane krakowskie Wydawnictwo Miniatura na pewno 
zasługiwały na prezentację w galeryjnym Klubie, co więcej – bardzo tam pasowały, 
ze względu na niezależny, bezkompromisowy i absolutnie nie-komercyjny 
charakter. Począwszy od połowy 2000 roku, kiedy to Galeria TAM rozpoczęła 
funkcjonowanie Feliks Chodkiewicz wygłosił w tym miejscu kilka lub kilkanaście 
wykładów-prelekcji, które cieszyły się dość sporą popularnością. Ogłoszenia o 
odbywających się w TAM imprezach – czy to koncertach czy właśnie wykładach 
były zawsze rozsyłane pocztą elektroniczną do wszystkich krakowskich pism, gazet 
codziennych i rozgłośni radiowych, a także do ogólnopolskich portali 
internetowych, które zamieszczają tego typu ogłoszenia. Poczta e-mail "nic nie 
kosztuje" – więc z naszego punktu widzenia był to najlepszy, a zarazem 
najskuteczniejszy sposób "reklamowania" – czy po prostu ogłaszania imprez.
Oprócz e-maili zwykle – bardziej na pamiątkę wydarzenia niż dla jakiegoś 
znaczenia "komercyjnego" (nasze imprezy, poza dwoma chyba wypadkami, kiedy to 
salę wynajmowano obcym organizatorom, były "darmowe") wykonywaliśmy małe 
afisze formatu A4, zawiadamiające o wydarzeniach, zwykle opatrzone 
charakterystycznym logo TAMu. Afisze te – (bo tak należy je raczej nazwać niż 
plakatami – w moim mniemaniu plakat to jest coś o wiele większego i raczej 
kolorowego) były rozklejane w kilkunastu zaprzyjaźnionych kawiarniach i pubach w 
Śródmieściu i na Kazimierzu, które to kawiarnie i puby z kolei reklamowały u nas 
swoje imprezy – jak się jest małym trzeba sobie pomagać. Nigdy nie stosowaliśmy 
reklamy typu "oblepianie" całego Śródmieścia kartkami papieru – co robią 
notorycznie niektóre inne instytucje – po pierwsze dlatego, że nie było nas na to 
stać (afisze zawsze były wykonywane przez autorów, na ich własny koszt, za 
pomocą prostych technologii komputerowych i następnie powielane metodami 
kserograficznymi w ilości 20-50 sztuk), a po drugie dlatego, że TAM jest instytucją 
absolutnie nie dochodową – i nikt nie miał w tym interesu, żeby ganiać nocą po 
mieście i bawić się w ciuciubabkę ze Strażą Miejską.
Feralnego dnia 04.06.2001 umówiłem się z p. Feliksem Chodkiewiczem (w 
skrócie będę dalej nazywał go po panem F.Ch.) w klubie, skąd mieliśmy wziąć 
kilkanaście afiszy zapraszających na kolejny jego wykład i następnie zanieść je do 
owych '"znajomych" lokali, celem powieszenia w widocznym miejscu. Po 
rozniesieniu prawie wszystkich kartek wracaliśmy ulicą Sienną w kierunku Poczty 
Głównej. Wtedy któryś z nas – naprawdę – nie jestem w stanie przypomnieć sobie 
kto z nas – mam zresztą nadzieję, że to byłem ja – wtedy dalsze moje perypetie 
miałyby przynajmniej jakiś minimalny zalążek sensu! - wpadł na pomysł, żeby 
jeden z dwóch ostatnich afiszy, które nam zostały przykleić na słupie 
oświetleniowym u wylotu ul.Siennej. Podeszliśmy do słupa – ale nie było tam 
miejsca – jako, że sami wiemy doskonale jak trudno jest dotrzeć do tzw. 
"odbiorców" – i to – odbiorców czegokolwiek, to uznaliśmy  że byłoby co najmniej 
naganne zrywanie przyklejonych przez kogoś afiszy i naklejanie własnych. 
Obeszliśmy słup ze wszystkich stron – ale nigdzie nie było ani centymetra 
kwadratowego wolnego miejsca! Poszliśmy w dół ulicy Siennej – do następnego 
słupa – tam też nie było miejsca, w końcu dopiero na trzecim słupie wypatrzyliśmy 
miejsce, gdzie przyklejony był nieaktualny już od dwóch miesięcy kolorowy plakat 
zapraszający na pokaz umiejętności słynnego polsatowego uzdrowiciela Zbyszka 
Nowaka "Ręce, które leczą" (wstęp 30 PLN). Uznaliśmy, że pan Nowak już wyleczył 
kogo miał wyleczyć, a następnym razem przywiezie sobie nowe plakaty. 
Zabraliśmy się do rozpakowywania teczki z plakatami, była godzina 20.30 – robiło 
się już szaro. Stanęliśmy obok słupa, wzięliśmy w cztery dłonie plakat i 
przyłożyliśmy go do słupa, żeby sprawdzić czy na pewno się zmieści, nie 
przysłaniając jednocześnie żałosnego świstka papieru, na którym było napisane 
niewprawną ręką, że ktoś chce sprzedać "Sukienke komunijnom – jeżcze całkiem 
dobrom", ani sporego, kolorowego plakatu zapraszającego młodzież na kursy 
przedegzaminacyjne do Akademii Górniczo-Hutniczej – to taka zasłużona i 
szacowna instytucja! Gdzież byśmy śmieli ją "zalepiać"! - krótko mówiąc staliśmy 
przed słupem oświetleniowym z tym kawałkiem papieru w rękach przymierzając go 
i zastanawiając się, czy też ta nasza mała szara karteczka zmieści się pomiędzy 
wszystkimi tymi wielkimi, kolorowymi, pięknym plakatami firm zajmujących się 
działalnością stricte komercyjną – a to – firm ubezpieczeniowych, szkół prawa 
jazdy, szkół językowych itp. itd.
 Kiedy już "wytyczyliśmy' odpowiednie miejsce, pan F.Ch. zabrał się do 
odklejania wierzchniej warstwy zabezpieczającej lepca dwustronnego, który 
stosowaliśmy do przyklejania naszych zaproszeń, a ja odstąpiłem parę kroków od 
słupa, by zapalić papierosa w miejscu nieco mniej narażonym na podmuchy 
porywistego wiatru, który ni stad ni zowąd nagle powiał nad Plantami. Zapalam 
tego papierosa... i w tym momencie jak spod ziemi pojawia się przede mną patrol 
Straży Miejskiej w liczbie trzech funkcjonariuszy i mówi podniesionym (ale 
ludzkim) głosem: 
- "Tu patrol Straży Miejskiej Miasta Krakowa. Proszę okazać dokument 
tożsamości, gdyż bowiem został Pan złapany na gorącym uczynku naklejania 
plakatów w miejscu do tego nie przeznaczonym, a ponadto w trakcie ucieczki z 
miejsca zaistniałego - tu patrol chwilę się zastanowił, po czym odchrząknął i dodał 
- ...zdarzenia."
No wryło mnie w ziemię normalnie! Powiedziałem, że przecież widzi chyba 
patrol, że po pierwsze – ja zapalam papierosa – ergo – nie uciekam, bo gdybym 
uciekał, to by mi się spieszyło i nie miałbym czasu na zapalanie wyżej 
wymienionego, a poza tym – jak to ja przyklejam, skoro tu stoję, a obok nie ma 
nic, do czego można by taki plakat przykleić (no chyba, że do patrolu – ale ten – 
jako "lotny" – nie za bardzo nadaje się do tego celu). Na to patrol odpowiedział, że 
obserwował mnie już od dłuższej chwili i widział jak przyklejałem, a potem 
zacząłem uciekać – oczywiście przed nim – przed patrolem znaczy się. 
W tym czasie – a trwało to na pewno krócej niż przeczytanie powyższego 
akapitu – pan F.Ch, który stał do nas tyłem niczego nie podejrzewając dalej 
mozolił się z lepcem dwustronnym i jego warstwą ochronną. Mówię do patrolu
spokojnie, acz nieco już zniecierpliwiony, że jak już – to przecież widzi patrol, że 
ja tu stoję, a tamten pan przynajmniej usiłuje coś przykleić – ja mu tylko 
próbowałem pomóc, ale mi się nie udało – więc odszedłem.... No - wtedy patrol 
zrozumiał, że robię sobie z niego kpiny – i kategorycznie zażądał dowodu 
osobistego – OK – sięgnąłem do kieszeni i grzecznie okazałem dowód. Jeden z 
dwóch "podwładnych" -   powiedział wtedy do mnie: "Taaaak, Pan pewnie jest 
studentem i sobie dorabia  w ten sposób, co? Już my to znamy!" Wyjaśniłem, że 
miło mi, iż tak młodo wyglądam, ale się myli, bo studentem byłem – owszem, ale 
ponad dziesięć lat temu! W tym momencie pan F.Ch zawołał coś do mnie – chyba 
to, że nie da się tego odkleić (tzn. tej warstwy ochronnej lepca 
dwustronnego)......... i zobaczył wszystko! Zamarł na chwilę, po czym podszedł i 
rzeczowo zapytał o co chodzi. Patrol (a raczej jego "szef" odpowiedział mu, żeby 
nie przeszkadzał w czynnościach służbowych, bo ta sprawa nic go nie obchodzi – 
pan F.Ch. aż się zająknął i zapytał - Jak to go nie obchodzi? – że jeśli są jakieś 
pretensje czy zażalenia, to należy kierować je do niego – bo to chodzi o JEGO 
wykład, i na niego powinna spadać odpowiedzialność, jeśli coś zrobiliśmy źle, a  
nie na mnie, który mu tylko uprzejmie pomagam w przygotowaniu i 
zorganizowaniu tegoż wykładu, po czym wyciągnął dowód i dał go patrolowi – ten 
dowodu nie przyjął, tylko zagroził F.Ch., mówiąc mniej więcej takie słowa:  
"Jeżeli Pan będzie nadal przeszkadzał w wykonywaniu czynności służbowych, to my 
zaraz wezwiemy Policję i może Pan zostać nawet zatrzymany na 48 godzin! Opadły 
nam ręce – i jemu i mnie – uznaliśmy, że nie warto z nimi rozmawiać, i zapewne 
nie rozmawialibyśmy, gdyby "szef" lotnej brygady nie zwrócił się do Pana F.Ch. ze 
słowami nakazującymi mu "wydanie przedmiotowego plakatu celem dołączenia do 
akt sprawy" – F.Ch. posłusznie podał mu plakat – i wtedy dopiero nie 
najmądrzejsze dotąd miny strażników zrobiły się groźne – po nieco przydługiej 
chwili, jaką całemu patrolowi w liczbie trzech funkcjonariuszy zajęło przeczytanie 
całego afisza, jeden strażnik powiedział do drugiego: "Spisz go dokładnie – to 
JAKAŚ SEKTA!" – otóż, wykład Pana F.Ch nosił tytuł "Czy wszystkie sekty są złe?" 
– i w zamierzeniu Autora, miał być polemiką z obiegowymi opiniami na temat 
różnego rodzaju nieformalnych związków religijnych, tudzież nie 
usankcjonowanych organizacji para-religijnych, którym (w jego opinii) często 
przypisuje się "grzechy" zupełnie innych formacji, a wszystko to wynika z totalnego 
chaosu metodologicznego i braku jasnego określenia czym właściwie jest sekta – 
był to więc temat religioznawczo- społeczny, nie mający nic wspólnego ani z 
reklamowaniem żadnych sekt, ani z ich potępianiem, chodziło po prostu o to, by 
jakoś określić czym taka sekta jest, a czym nie jest (notabene rozważania F.Ch, na 
ten i podobne tematy były już niejednokrotnie publikowane na łamach 
ogólnopolskich periodyków). Ale cóż – "chłopcy" – że tak ich pieszczotliwie pozwolę 
sobie nazwać – zobaczyli owo magiczne słowo SEKTA i wyraz ich twarzy zmienił się 
może nie na mądrzejszy, ale na pewno bardziej zacięty – "A do jakiej to sekty 
szanowni panowie należą – jeśli można wiedzieć? " – po chwili milczenia odezwał 
się jeden z nich. F.Ch. zaczął mu klarować, tłumaczyć – że on omawia, porównuje, 
definiuje – a tamten patrzył na niego jak na wariata, z takim dość dużym 
przekąsem wypisanym na twarzy, a w końcu powiedział – "Mnie tam nic do tego, 
ale nie lubię sekciarzy. Powiedziałem F.Ch żeby dał już z tym spokój, bo nie ma z 
kim rozmawiać – usłyszałem w rewanżu, że: "No – będziesz miał z KIM 
porozmawiać niedługo – proszę tu podpisać – to jest wezwanie do oficera Straży 
Miejskiej – będzie kolegium jak nic!"
Podpisałem – naprawdę zrobiłbym wszystko, żeby już tylko sobie poszli. 
Wręczyli mi ten świstek, a na odchodnym "szef" patrolu zażądał jeszcze od F.Ch. 
"wydania" lepca celem dołączenia do akt sprawy, oświadczył wręcz że "rekwiruje" 
lepiec, na to F.Ch. oburzył się już nie na żarty – powiedział, że lepiec jest jego, i 
że mogą sobie wzywać Policję i nawet Straż Pożarną, ale lepca nie dostaną, poza 
tym lepiec jest i tak przyklejony na plakacie - co najwyżej może dać im niewielki 
kawałek – ale kawałka jakoś nie chcieli, pomruczeli coś chwilę pod nosem i dali 
sobie spokój i z Policją i z lepcem, i nagle zaczęli się spieszyć (wyglądało na to, że 
kończą służbę o 21 – a była już 20.50), odwrócili się i poszli – mam nadzieję, że do 
jasnej cholery.
	Teraz pojawia się ważne pytanie – dlaczegóż to owi panowie "przyczepili się" 
właśnie do mnie, a nie do F.Ch.???? Odpowiedź jest prosta – otóż pan F.Ch. jest 
mężczyzną około 60 letnim, dzięki odpowiedniemu trybowi życia wygląda najwyżej 
na 50 lat – ale.... – ja mam (a raczej w dniu tego fatalnego "wydarzenia" miałem, 
bo było to już trochę dawno temu...) niespełna 33 lata, poza tym ubieram się 
raczej "młodzieżowo" – więc o wiele lepiej nadawałem się na "ofiarę". Bo człowiek 
(a zwłaszcza człowiek-strażnik) tak już jest skonstruowany, że to z czym się styka 
dopasowuje do tego co zna, oni zaś wiedzą że podobnym plakatowaniem często 
zajmują się właśnie "dorabiający" w różnych firmach studenci, z daleka (co jak już 
napisałem – niewątpliwie mi pochlebia) wzięli mnie za studenta – no i gotowe. 
Poza tym ci panowie doskonale zdawali sobie sprawę, że gdyby do swojej "centrali" 
przynieśli wezwanie do "oficera" dla człowieka w wieku 50-60 lat – ich przełożeni i 
koledzy – zwyczajnie by ich wyśmiali...

AKTA DRUGIE
	Wyznaczonego dnia udaliśmy się do Komendy Głównej krakowskiej Straży 
Miejskiej, przy ulicy Dobrego Pasterza. Piszę w liczbie mnogiej, dlatego że pan 
F.Ch. – mimo że nie "wezwany" – sam wyraził chęć udania się tam i wyjaśnienia tej 
sprawy. Przyszedł zresztą wcześniej niż ja – i zastał "przyjęty" w pierwszej 
kolejności. Pamiętam, że czekałem na korytarzu ponad godzinę, tyle bowiem 
czasu zajęły owe wyjaśnienia – to ważna rzecz, biorąc pod uwagę jak dalej 
potoczyła się owa "sprawa".
	Kiedy F.Ch wyszedł, zostałem wreszcie "poproszony" i miałem okazję jakoś 
tak "niechcący" i "kątem ucha" usłyszeć w jaki to sposób zostałem "zaanonsowany" 
Wielkiemu Oficerowi przez dyżurnego – "Panie Jakiś Tam (niestety – nie pamiętam 
jego stopnia – zresztą nie raczył się przedstawić)  – jest jeszcze drugi od tej 
sekty". Pan Oficer sprawiał wrażenie człowieka bardzo zmęczonego życiem, a 
jeszcze bardziej pięknym nowym komputerem, przed którym siedział nie za bardzo 
umiejąc trafić w klawisz ENTER (parę razy musiałem mu wydatnie pomagać 
podczas spisywania protokołu). Zapytał czy przyklejałem plakaty – odpowiedziałem 
zgodnie z prawdą, że tak – ale nie przyklejałem ich w miejscach "niedozwolonych" 
tylko w zaprzyjaźnionych pubach i galeriach – Ale przyklejał Pan GDZIE INDZIEJ? – 
zapytał podejrzliwie i podchwytliwie – powiedziałem, że owszem – on to 
zaprotokółował w jakiś taki sposób, że "obwiniony" przyznał, że przyklejał plakaty 
– nie "przyznał się", ale tak bardziej neutralnie "przyznał, że przyklejał plakaty"  - 
niestety, czytając to na samym końcu naszego spotkania – nie zwróciłem na to 
wyrażenie dostatecznej uwagi. Ja zapytałem o co w ogóle im chodzi, że ci 
"patrolowcy" coś wspominali o jakimś kolegium – przecież całe miasto z góry na dół 
jest oblepione komercyjnymi ogłoszeniami wszelkiej maści, a oni się nas (mnie) 
czepiają o jakiś świstek A4 – w dodatku jeszcze nie przyklejony – czy to kpiny 
jakieś są, czy co? Odpowiedział mniej więcej tak: - Eee, nie no gdybyśmy chcieli 
o takie bzdury Kolegia – no nie, skąd, tylko dostałem meldunek, wie pan – ci 
chodnikowcy to są tacy narwani – przesadzili, to takie proste chłopaki  – 
mamy ważniejsze sprawy, tylko wie Pan – ja muszę te wszystkie bzdury 
załatwiać (pokazuje na stos papierów na biurku) – czasem z tego jest o co 
sprawę zrobić, ale nie w takim przypadku  – Pan mi tylko podpisze i będziemy 
to mieć z głowy – zresztą TAMTEN PAN – już wszystko wyjaśnił. No i już 
mieliśmy się rozstawać w miłej i przyjaznej atmosferze wzajemnej współpracy i 
zrozumienia – podpisałem protokół – niestety, o ja nieszczęsny, przeczytałem go 
niezbyt uważnie! – spieszyło mi się, mam ważniejsze sprawy, chciałem mieć już z 
głowy ten idiotyzm, chciałem już stamtąd wyjść, i czytając nie przyczepiałem się 
do każdego wyrażenia, takiego jak np. owo "przyznał", bo po prostu Wielmożny 
Oficer powiedział, że żadnej sprawy z tego robić nie będą, bo jest to krótko 
mówiąc – idiotyzm i formalność. Jeszcze tylko na odchodnym, tak niby od 
niechcenia i "poza protokołem" rzucił mi takie pytanie – A panowie są z jakiej 
sekty – bo tamten Pan nie chciał powiedzieć? – odpowiedziałem, że skoro nie 
chciał – to widać nie wiedział – ja – też nie wiem.
	F.Ch. poczekał na mnie na korytarzu i opowiedział mi parę ciekawych 
szczegółów swojej rozmowy z "oficerem". Na swoje oświadczenie, że to właściwie 
jest jego – a nie moja – sprawa, usłyszał wymówione nieco podniesionym głosem 
zdanie:
-	Czy zdaje Pan sobie sprawę, że jako siła kierownicza w 
przestępstwie może Pan zostać surowiej ukarany niż 
bezpośredni sprawca?
F.Ch. aż zaniemówił, a tamten ciągnął dalej – Pan jest chyba zbyt uczciwy 
– co właściwie Pana obchodzi ta sprawa? Dlaczego nam Pan głowę zawraca? – 
F.Ch. odpowiedział, że to przecież był jego wykład – na co tamten zajrzał do 
„akt" i po chwili zastanowienia stwierdził "odkrywczo" – A to Pan jest Feliks 
Chodkiewicz? Aha – teraz rozumiem... – okazało się, że wcześniej, przez prawie 
godzinę w ogóle nie wiedział z kim rozmawia i o co chodzi! Poza tym – F.Ch. był  
oczywiście również indagowany w kwestii "sekty", i próbował grzecznie aczkolwiek 
dobitnie wyjaśnić czym się zajmuje i dlaczego to nieszczęsne słowo "SEKTY" 
znalazło się na afiszu – niemniej jego wyjaśnienia zostały przyjęte – jak zwykle - z 
przysłowiowym "przymrużeniem oka" i nieco... kpiącym uśmieszkiem, poza tym – 
nie otrzymał do podpisania żadnego protokołu, a jako że nie miał pojęcia, że 
powinien go otrzymać – to nawet o to nie zapytał – jakimi to zaowocowało 
skutkami -  zobaczymy w następnym rozdziale. Zapytałem go o czym tak długo z 
"oficerem" debatował – jak się okazało - głównie o tym, że całe miasto jest 
oklejone plakatami – wszystkich  komercyjnych firm, które chyba mogą sobie 
pozwolić na "legalną" reklamę – "oficer" we wszystkim się z nim zgodził i..... 
podziękował mu za pomoc...
 
AKTA TRZECIE
Jak się okazało – to co pan "oficer" mówił było  zwykłym oszustwem – on 
spisał ten protokół, po czym oczywiście skierował go do właściwego Kolegium dla 
dzielnicy Kraków-Śródmieście – dałem się krótko mówiąc podejść!
No i tak, po około dwu miesiącach od popełnienia "wykroczenia" odbyła się 
pierwsza rozprawa przed Przenajświętszym Kolegium ds. Wykroczeń – stanowczo 
zaprzeczyłem jakobym coś naklejał, stwierdziłem że jeśli pan F.Ch. coś naklejał, 
no to ja o tym nic nie wiem, plakat nie został w ogóle przyklejony – a oni na to 
chórem zapytali – "A kto to jest pan F. Ch.?" -  wyjaśniłem z pewnym zdziwieniem, 
że w ogóle musze to wyjaśniać – oni na to, że w materiałach „oskarżenia" o 
żadnym F.Ch. nie ma nawet wzmianki – czyli po prostu – ten z bożej łaski 
„oficyjer" ze Straży Miejskiej nawet nie spisał jego personaliów! A F.Ch. siedział u 
niego przez ponad godzinę! Oczywiście – miało to na celu "ułatwienie" sobie sprawy 
– po co sobie zawracać głowę jakimś takim dziwakiem, który nie dość, że sam 
przychodzi, to jeszcze się "przyznaje", a w ogóle to co go to właściwie obchodzi, 
poza tym – taki może być niebezpieczny – no bo jakby nie było – jest drugim 
zaangażowanym w sprawę, który wszystko widział, nie dość tego – sam 
uczestniczył. Najlepsze są takie sprawy, w których jest dwóch (a najlepiej trzech – 
czyli pełny "lotny patrol") strażników – i jeden "obwiniony", a naokoło nie ma 
żywego ducha – wtedy można takiemu "obwinionemu" wszystko udowodnić.
Oczywiście złożyłem wniosek, żeby F.Ch. został w takim razie przesłuchany.
Przewodniczący Kolegium wniosek przyjął i wyznaczył rozprawę za trzy miesiące. 
I ponownie odbyła się szopka -  F.Ch. przyszedł, opowiedział co było i jak – a na 
dowód widomego idiotyzmu całej tej "sprawy" przyniósł ogromny plik plakatów, 
które poprzedniego dnia zerwał z tego właśnie przy ulicy Szewskiej i z kilku 
okolicznych słupów – pokazał im i powiedział mniej więcej co następuje:
- To są ogłoszenia firm turystycznych, agencji towarzyskich – a nawet 
kursów przed-egzaminacyjnych, które organizują tak szacowne uczelnie jak  AGH i 
UJ, a na każdym jest dokładny adres, telefon, a  nawet e-mail (w końcu my nie 
gęsi, i e-maile też mamy...), ponadto przyklejono je dobrym, mocnym klejem 
specjalnie przeznaczonym do przyklejania plakatów, a nie jakimś nędznym 
lepcem!  Dlaczego więc ich nikt nie ściga, a ściga nas (tzn. konkretnie – mnie - 
Piotra Grzesika) za jeden - w dodatku nie przyklejony kawałek odbitego na ksero 
papieru? Ciekawe, że jakoś nigdy nie słyszano, by któraś z tych „poważnych" 
instytucji została przez Straż Miejską zaciągnięta przed Kolegium za zaśmiecanie 
miasta. Bo tak naprawdę wcale nie chodzi o to, że ktoś coś gdzieś przykleja – 
gdyby o to chodziło rzeczywiście, to codziennie setki przeróżnego rodzaju firm, 
instytucji i osób prywatnych byłoby pozywanych w takich sprawach. Tak naprawdę 
chodzi o to, że Strażnik sobie szedł wieczorem z kolegami – coś tam zobaczył, albo 
mu się wydawało, że zobaczył, albo niedokładnie zobaczył – i uznał, że warto się 
przyczepić, że może być z tego niezła zabawa, że może się wykazać przed 
"szefami" po powrocie do „firmy" - tu mała dygresja – mojej (tzn. F.Ch. – przypis 
P.G) przyjaciółce zdarzyła się kiedyś „zabawna sytuacja" – jadąc Plantami na 
rowerze zauważyła wijącą się w konwulsjach kobietę powaloną przez atak 
epilepsji – jako osoba pracująca w służbie zdrowia, i wiedząca co  robić w takich 
wypadkach, zsiadła z roweru i zajęła się kobietą. Na to, po paru minutach zjawili 
się Strażnicy Miejscy, którzy ni mniej ni więcej – tylko od razu i bez pytania o 
cokolwiek oskarżyli ją o potrącenie tej kobiety. Na szczęście – znalazł się jakiś 
przytomny przechodzień, który zaświadczył jak było – w przeciwnym wypadku – 
no, nie wiadomo jaki mógłby być epilog tej sprawy! 
 Przewodniczący powiedział, że jego to wszystko nie interesuje (zresztą 
przez cały czas wypowiedzi F.Ch. i w ogóle przez większość czasu trwania 
rozprawy tak jakoś się uśmiechał pod wąsem -  jakby uważał całą tę sprawę za 
śmieszną!), i jeszcze dodał, że z tymi plakatami to radzi pójść do Straży Miejskiej – 
bo to oni powinni się zajmować takimi sprawami – to niby miał być taki dowcip.....
Na zakończenie oznajmił, że w takim razie to jemu się to wszystko nie 
zgadza, bo w zeznaniach strażnika jest o tym, że plakat został naklejony – a więc 
wzywa strażnika na świadka – za trzy miesiące następna „rozprawa". I poszliśmy 
do domu. Już przygotowywałem się do kolejnej batalii – kiedy pewnego dnia w 
radiu usłyszałem, że Kolegia zostały zlikwidowane jako niekompetentna 
pozostałość po PRL-u , a ich sprawy zostały przejęte przez tzw. "sądy grodzkie", 
przy czym część mało ważnych spraw została umorzona – No to koniec debilizmu! 
- pomyślałem – ale jakież było moje zdziwienie, kiedy w następnym miesiącu 
listonosz przyniósł mi pismo z WEZWANIEM DO SADU!!!
 
AKTA CZWARTE
Teraz będzie rozdział sądowy – najważniejszy i zarazem najciekawszy 
odcinek tej żałosnej historii: wchodzimy na salę sądową – tzn. ja,  F.Ch., który 
wezwania oczywiście tradycyjnie nie dostał, ale przyszedł z własnej 
nieprzymuszonej woli, oraz moja przyjaciółka, czasami parająca się 
dziennikarstwem, którą  poprosiłem o udział w przedstawieniu – ona wzięła ze 
sobą magnetofon i aparat fotograficzny – to będzie istotne – ale za chwilkę.
Na początek Pani Sędzia  zaczęła sprawdzać moje personalia – wzięła mój 
dowód, zaczęła go miętosić co najmniej jak fetyszysta i zapytała –  o 
zameldowanie czasowe – tzn. do kiedy jestem zameldowany czasowo (mam 
zameldowanie w dwóch miejscach – normalne i czasowe):
–	Do końca roku 2003.
–	Dokładnie – do którego dnia?
–	Nie pamiętam tak dokładnie, to nie jest ważne.
–	To ja ustalam co jest ważne! Proszę odpowiedzieć do którego dnia jest 
Pan zameldowany tu i tu?
–	Nie pamiętam.
–	NIE PAMIĘTA PAN DO KIEDY JEST PAN ZAMELDOWANY!!!! – wyryczała 
ochryple przez zaciśnięte zęby
–	No nie, nie pamiętam.
 
Sędzina pokiwała głową z politowaniem i przerażeniem zarazem - Proszę 
napisać (to do sekretarki) – Nie pamiętam. Następne pytania zaczęła zadawać 
BARDZO WYSOKO podniesionym głosem – czyli mówiąc krótko wydzierać się jak na 
targowisku – wytrzymałem jeden wrzask, drugi, trzeci – i kolejne idiotyczne 
pytania – a najlepsze pytanie było takie – bezpośrednio po sprawdzeniu czy ja to 
ja, poinformowała mnie, że jako obwiniony mogę poprosić o wykonanie kary 
(zabrzmiało to zupełnie jak „kary śmierci") w określony sposób bez 
przeprowadzania postępowania dowodowego. I dalej milczała. Ja też milczałem 
– czekając na jakieś propozycje. Ona – też milczała. Sekretarka – też milczała. 
Milczeliśmy wszyscy przed dość długą chwilę. A potem – nie, nie roześmiałem się – 
bynajmniej – raczej chłodno powiedziałem, że jeśli mam możliwość wyboru – to 
proszę o rozstrzelanie, bo to taka żołnierska, mniej hańbiąca śmierć niż 
powieszenie – Proszę sobie nie stroić żartów itd. itp. Tu jest sąd!!! Czy Pan zdaje 
sobie sprawę, że odpowiada przed Sądem! – na co ja – że żadnych żartów sobie 
nie stroję – ale, że pomimo dość długiego oczekiwania - wcale nie przedstawiła mi 
listy dostępnych alternatyw – więc skąd ja mam wiedzieć, jakie są ewentualności? 
– po czym, że oczywiście żądam przeprowadzenia postępowania dowodowego – i 
że do żadnych win się nie  przyznaję!
No to się dopiero zaczęło:
–    Proszę podać wysokość miesięcznych dochodów.
-	A po co?
-	Tu jest Sąd – to ja zadaję pytania!!!
-	No ale nie jesteśmy na jakiejś stopie towarzyskiej, to są intymne 
szczegóły, których nie mam ochoty ujawniać, nie widzę powodu żebym 
musiał na takie pytania odpowiadać, a w ogóle – to przysługuje mi 
prawo nie udzielania odpowiedzi na pytania (a tego, że tak jest to się od 
znajomego prawnika dowiedziałem wcześniej).
Aaaaaaa! – tu cię mam bratku! – niebezpieczne ogniki zapaliły się w jej 
oczach – będzie mogła orzec przynajmniej jakąś "nawiązkę", albo nałożyć ekstra 
grzywienkę za odmowę odpowiedzi na pytania - zaczęła szybko i gorączkowo 
przeglądać leżące na stole szpargały, kodeksy, knigi różnorakie – ale cóż... w 
końcu wyraźnie zawiedziona dała sobie z tym spokój – przeczytała – jednak miałem 
rację - mogłem nie odpowiadać. 
(Oni oczywiście na początek pytają o to, żeby w zależności od podanej kwoty – 
wymierzać grzywny, w ich mniemaniu – dostosowane do wysokości zarobków – 
sprytne – co?)
To była jednak zaledwie "rozgrzewka" – a dalej było mniej więcej tak:
-	Proszę podać miejsce zatrudnienia.
-	Wolny zawód, artysta – pisarz.
-	Ja nie pytam o zawód tylko o miejsce zatrudnienia (wrzask)
-	Nie mam stałego miejsca zatrudnienia, bo uprawiam wolny zawód.
-	Proszę pisać (to do sekretarki) – Bezrobotny.
-	Proszę napisać WOLNY ZAWÓD – czy Pani nie słyszała o wolnych 
zawodach – proszę sprawdzić w którejś książce – tam na pewno coś jest 
napisane na ten temat.
-	To co mam napisać? (to sekretarka)
-	Proszę napisać, że obwiniony odmówił podania miejsca zatrudnienia i 
TWIERDZI, że nie posiada takowego, gdyż uprawia wolny zawód. 
-	Nie twierdzę – tylko UPRAWIAM!
-	Proszę NAM (to znaczy – JEJ z baaardzo wielkich liter - jej - wcieleniu 
prowincjonalnej, przyzagrodowej TEMIDY) nie opowiadać bzdur – W 
POLSCE NIKT NIE ŻYJE Z WOLNYCH ZAWODÓW! (wrzask piekielny)
-	A ja nie twierdziłem, że żyję – tylko że uprawiam.
-	A  z czego Pan żyje? (tak nieco – podchwytliwie... – bockiem, 
bockiem...)
-	Z łaski niebios. To nie należy do sprawy.
-	Proszę pisać (do sekretarki) – Obwiniony odmówił złożenia wyjaśnień  w 
kwestii swoich dochodów i ujawnienia ich ŹRÓDEŁ – proszę zwrócić 
uwagę na formę – brzmi to tak, jakby te moje dochody były w jakiś 
sposób podejrzane - jakbym był gangsterem, jakimś Marchewą, albo 
Kalarepą w najlepszym razie – który nie chce się przyznać do czerpania 
dochodów z nierządu!
Potem było jeszcze o "stanie posiadania":
-	Proszę wymienić ruchomości bądź nieruchomości będące Pana 
własnością.
Oświadczyłem, ze posiadam komputer ATARI 130 XE – ale to już bardzo stary 
model i mało kto umie go dziś obsługiwać, więc raczej pożytku z niego na 
rozprawach nie będzie – skłamałem przed WYSOKIM SĄDEM!– przyznaję się! – 
posiadam też nowy – ale ciekawe jest, że już w momencie rozpoczynania owych 
rozpraw – sędziowie zamiast zabrać się do jakiegokolwiek rozpoznawania spraw, a 
także intencji – i to zarówno strony "oskarżonej" – jak i "oskarżającej" – od razu 
zaczynają wypytywać się o "stan posiadania"? Czyżby chodziło o wybadanie – czy z 
tego tu – podsędka – da się coś wydrzeć, wyhapać, wytargać, w jakikolwiek sposób 
go "oszwabić" – czy też raczej nie ma sensu się w to bawić i lepiej zabrać się do 
następnej sprawy – no przepraszam jeśli obraziłem WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI – ale 
tak właśnie to wygląda!!!!
W tym czasie moja przyjaciółka wyjęła i włączyła magnetofon:
Sędzina zaczęła spazmatycznie wrzeszczeć:
-	Proszę to natychmiast wyłączyć, bo każę opróżn ić salę!!! (oto jakie są 
skutki nadmiernego oglądania telewizji – te amerykańskie dramaty 
sądowe na przykład... – to robi swoje, to się zapamiętuje – gdy postawny 
mężczyzna – najczęściej czarnej rasy uderza młotkiem i mówi podobne 
słowa... potem chciałoby się to samemu zastosować. Ale cóż – 
wszystkich,  oprócz samej Pani Sędzi, obwinionego – z którego chyba nie 
można opróżnić sali, Wysoce Wielmożną Panią Prokurator, oraz Jaśnie 
Oświeconą Panią Sekretarką – było osób dwie...)
Moja przyjaciółka wyłączyła magnetofon i zaczęła robić szybkie notatki – to jej w 
końcu wolno!
-	Proszę podać liczbę osób na utrzymaniu.
-	Trzydzieści.
-	Proszę....?
-	No mówię – trzydzieści.
-	Jak Pan to rozumie? (wrzask i charkot)
-	Otóż – rozumiem to tak - piszę powieść, w której występuje trzydzieści 
osób, notabene Państwo właśnie odrywacie mnie od pracy. 
-	Ja się pytam o osoby faktycznie znajdujące się na Pańskim 
utrzymaniu!!!!! (tu zaczęła się niebezpiecznie ślinić)
-	Przepraszam – ale nie zostało wyraźnie określone, czy chodzi o osoby 
fizyczne - z mojego punktu widzenia zresztą, osoby fizyczne są mniej 
ważne od fikcyjnych. Pytanie zostało więc zadane niekonkretnie.
-	Proszę odpowiedzieć ile osób FIZYCZNYCH ma Pan na utrzymaniu!!!! (to 
już był prawdziwy ryk - teraz dostała prawdziwego ataku!)
Ja też już tego nie wytrzymałem, i mimo, że chciało mi się śmiać, widząc 
jak cały jaj świat rozpada się w gruzy -  ostro zaprotestowałem:
-	Ja bardzo Proszę żeby Pani więcej na mnie nie krzyczała!
-	Proszę Pana – ostatni raz, pod rygorem paragrafu itd. (wyrecytowała z 
pamięci – to akurat na pamięć umiała! Niczego w książkach nie musiała 
sprawdzać!) informuję, że  w Sądzie do Sądu należy się zwracać 
Wysoki Sądzie!!!!
-	A skąd ja mam to wiedzieć – trzeba mi było razem z wezwaniem przysłać 
jakąś instrukcję obsługi Wysokiego Sądu – no więc ja bardzo proszę, żeby 
Wysoki Sąd na mnie nie wrzeszczał , bo nie jesteśmy ani w szkole ani na 
targu – poza tym uważam, że "Wysoki Sąd" wrzeszczy na mnie 
personalnie – jako osoba prywatna, a nie jako WYSOKI SĄD, z którego 
godnością nie licowałyby podobne zachowania.
Widać było gołym okiem jak drżą jej dłonie, jak cała jej istota zwija się w 
prawdziwych konwulsjach bezsilnej złości.... ale nie, nie... powstrzymała 
się licząc na jakąś lepszą okazję... dzielnie to wytrzymała, i tylko po chwili 
wycedziła przez zaciśnięte do bólu wargi:
-	I jeszcze jedno – proszę odpowiadać na pytania krótko, zwięźle i bez 
zbędnych komentarzy!
No a potem nastąpiła seria równie "mądrych" pytań w kwestii podstawowej, 
tzn. tego nalepiania – która była godzina, pod jakim to było słupem, kto trzymał 
plakat, kto go naklejał itd. itp. 
Ja konsekwentnie odpowiadam, że plakatu żadnego nie naklejałem. Na to pani 
sędzia odczytała mi fragment moich zeznań złożonych w Straży Miejskiej – i 
powiedziała triumfalnie – Przecież Pan się przyznał do popełnienia wykroczenia! 
To dlaczego Pan to podpisał?????
-	Po pierwsze – nie przyznałem się do przyklejenia tego plakatu tylko 
plakatów w ogóle – i nie powiedziałem, że naklejałem je w miejscach 
gdzie nie wolno ich naklejać, a po drugie – zeznania wydobyte 
podstępem się nie liczą.
-	Jak to podstępem?
-	No tak – podpisałem, żeby mieć z tym święty spokój – nie mam czasu na 
zajmowanie się takimi bzdurami, a ten "oficer" ze Straży powiedział, że 
żadnych spraw z tego robił nie będzie, poza tym o jego niekompetencji i 
ewidentnej złośliwości świadczy fakt, że dane Pana F.Ch. który 
rozmawiał z nim ponad godzinę nie zostały nawet zapisane w protokole!
-	To nie jest sprawa Sądu tylko Straży Miejskiej.
-	Ale to Straż występuje w charakterze oskarżyciela – prawda? Więc ktoś 
chyba powinien sprawdzić w jaki sposób zeznania są "wydobywane".
Wreszcie nadeszła chwila, w której nasza bohaterka mogła się rozprężyć – 
wiedziała, że za chwilę będzie miała przed sobą kogoś, kto się jej naprawdę boi – 
kogoś dla kogo jest ona  Wysoką Sędziną, Wysokim Sądem – i w ogóle czymś 
WYSOKIM – przed czym należy się czołgać w prochu i w pyle – wezwała przed swój 
szacowny sędziowski Majestat strażnika miejskiego – jako świadka.
 I teraz na scenę włazi ten nieszczęśnik w kruczo-czarnym mundurze - nieco 
przypominającym stroje znane dobrze z filmów o II wojnie światowej – czapkę w 
dłoniach mnie i mówi co następuje:
– Proszę Wysokiego Sądu – ja jestem bardzo zmęczony, bo wczoraj byłem na 
służbie do późnych godzin nocnych i wielu rzeczy nie pamiętam w tym momencie.
Od razu zmienił się ton Pani Sędzi! Kiedy tylko usłyszała to magiczne wyrażenie -  
"Wysoki Sądzie"  - od razu przestała ryczeć! Tak – o ja głupi – to o to chodziło – tak 
trzeba było zacząć – pokornie, tonem miękkim i przepraszającym!
-	Niech świadek jednak spróbuje sobie przypomnieć wydarzenia tamtego 
wieczoru.
-	Którego wieczoru? – lekko się zaniepokoił – o co też mogło jej chodzić? 
-	Wieczoru któregoś tam któregoś ......
A potem nastąpiła PRZYSIĘGA – toż to była dopiero błazenada!
Wcześniej poinformowali mnie łaskawie (bo przecież mogli nie poinformować – 
powinienem się sam dowiedzieć), że mogę świadkowi zadawać pytania, 
występując w charakterze własnego obrońcy – no to dobrze – przygotowuję się do 
zadawania pytań, ale najpierw sędzina zapytała Panią Prokurator:
– Z przysięga czy bez?
Tamta odpowiada, że bez – ja nie wiem kompletnie o co chodzi, ale skoro "strona 
przeciwna" chce bez – no to ja oczywiście – z! A co – niech przysięga! Jak tamta nie 
chce owej przysięgi – to ja tak – oczywiście – mam prawo – więc z niego 
korzystam – tak jak i oni korzystają ze "swoich" praw pełnymi garściami! Teraz 
sędzina pyta mnie:
– Z przysięgą czy bez? 
Ja:
–    Ale  o co chodzi?
-	Czy świadek ma odpowiadać składając przysięgę czy nie?
-	Tak – a dlaczego nie – niech przysięga.
Kazała wszystkim wstać – a to już się w głowie nie mieści! – i dalejże czytać 
z książeczki "W Imieniu Rzeczypospolitej Polskiej...."
-	....przysięgam iż mówić będę prawdę i tylko prawdę...
A ten stoi z czapką w ręce – powtarza, jąkając się za każdym wyrazem – i 
powtarza, powtarza, powtarza – no trwało to trochę! No – ale udało się w końcu - 
jakoś przez to przebrnęliśmy, chociaż strażnik wyglądał tak, jakby miał zaraz paść 
trupem z wrażenia. I zaczęły się odpowiedzi na pytania – zapytałem go jak wygląda 
Pan Chodkiewicz – proszę go opisać – na co pani prokurator zawołała – Sprzeciw! – 
to nie należy do sprawy – sędzina sprzeciw oczywiście przyjęła – jasne – to nie 
należy do sprawy – w ogóle większość pytań jakie byłem w stanie naprędce 
upichcić, okazywała się albo źle zadana w sensie formalnym - Pani Prokurator 
powtarzała wtedy jakieś takie magiczne słówko brzmiące jak "Opisowe" – co 
powodowało, że Sędzina natychmiast jej sprzeciwy przyjmowała – do dziś nie 
wiem o co chodziło), albo nie należąca do sprawy. A jak było jakieś, które miało 
według nich coś do sprawy – to ten w czarnym mundurku twierdził, że nie pamięta, 
albo że jest zmęczony bo był na służbie do późnych godzin nocnych i prosi, żeby od 
niego nie wymagać takich szczegółów, bo to przecież było tak dawno, a on od tej 
pory już miał kilkadziesiąt takich spraw. W końcu nie wytrzymałem i 
powiedziałem, że skoro on tak nic nie pamięta, bo był na służbie, to niech się 
dowie, że ja też pracowałem przez całą noc i musiałem wstawać – dla mnie - „o 
świcie" - żeby tu dojechać – a Państwo zabieracie mi cenny czas!
-	Nie Państwo tylko Wysoki Sąd proszę Pana – jeszcze raz powtarzam! – to 
znowu Pani Sąd. 
-	Przepraszam – myślałem, że Wysoki Sąd działa w imieniu Państwa – 
niestety, jakież było moje rozczarowanie – gra językowa nie została 
odebrana jako złośliwość ani nawet zauważona.
Potem jeszcze zadałem strażnikowi pytanie – jak to się stało, że było dwóch ludzi 
(z których drugi sam wręcz "żądał" spisania jego personaliów – a on widział tylko 
jednego?
Odpowiedział, że tak – bo on widział tylko jednego – to znaczy mnie – i koniec.
I nic właściwie ciekawego nie powiedział więcej ten przedstawiciel 
powszechnie znienawidzonej w Królewskim Stołecznym Mieście Krakowie instytucji 
– specjalizującej się w ganianiu z miejsca na miejsce przekupek, sprzedawców 
obwarzanków i emerytów, którzy w lecie na rogu Karmelickiej i Szewskiej - żeby 
dorobić parę groszy sprzedają bzy i żonkile z własnych ogródków – czasem aż 
przykro i obrzydliwie się robi patrząc np. z tramwaju jak te młode, "napakowane" 
na siłowniach za "skarbowopaństwowe" pieniądze osiłki w bardzo czarnych 
mundurkach wydzierają się na przeważnie starszych i – tak naprawdę zupełnie 
nieszkodliwych, a stanowiących element zanikającego już miejskiego folkloru 
drobnych handlarzy. Tak – ci specjaliści od zakładania blokad na koła samochodów 
– wystarczy dosłownie o centymetr przekroczyć jakąś tam linię, leciutko wystawać 
poza którąś "strefę" – których w Krakowie jest prawdziwe zatrzęsienie – i już 
pojawia się strażnik ze stosowną linijką – a tym szybciej się pojawia im "lepszy" 
samochód....  Zresztą... tak naprawdę nie oni są winni, oni tylko wypełniają 
rozkazy, są tylko częścią większego systemu  – to tylko praca jak każda inna (choć 
nie każdy mógłby ją wykonywać – trzeba mieć silne nerwy!). Przypomniałem sobie, 
że lud miejscowy z pożałowania godną złośliwością zowie ich tutaj "burkami" – dla 
odróżnienia od policji, której przypadło nieco bardziej zaszczytne i tak 
spopularyzowane przez film Pasikowskiego miano "psy". Takie traktowanie musi 
bardzo niekorzystnie wpływać na ich morale – no proszę sobie wyobrazić – słyszeć 
ciągle za plecami podczas akcji "prewencyjnych" na placach i targowiskach 
przekazywany z ust do ust pogardliwy szept:  "Uwaga – burki idą!". To swoją drogą 
jest zabawne – bo na obrazku Janusza Skowrona – miejscowego rysownika, 
specjalizującego się w rysunku satyrycznym na temat Straży Miejskiej – został 
przedstawiony z jednej strony – Strażnik Miejski – taki jakim go widzimy na 
ulicach, w pełnym rynsztunku, a z drugiej "Strażnik Wiejski" – przy budzie, na 
łańcuchu... – zastanawiam się czy to tylko przypadkowa zbieżność, czy też 
świadome wykorzystanie powszechnego w Krakowie wyobrażenia na temat owej 
"przedniej" Straży – tych "halabardników" i "pretorianów"  krakowskiego Magistratu. 
No ale cóż – można im wybaczyć błędy – to przecież takie proste chłopaki 
(chociaż teoretycznie - wszyscy powinni być przynajmniej po maturze) - nawiasem 
mówiąc – to też ludzie i nierzadko potrafią okazać "serce" – jak się dowiedziałem - 
badając skrupulatnie temat Straży Miejskiej - od jednego człowieka, który 
prowadzi działalność komercyjną w jednym z krakowskich klubów, i w związku z 
tym niejednokrotnie "okleja" całe miasto plakatami obwieszczającymi imprezy – z 
nimi też można się dogadać, i bynajmniej nie są oni wcale tacy skorzy do 
wypisywania podobnych "wezwań" jakie mnie przypadło w udziale, nie – wcale nie 
są aż takimi "służbistami". Tylko.... – no było po prostu jeszcze trochę za wcześnie, 
za jasno, wokół pełno ludzi – poza tym ja nie byłem sam – a to już zupełnie co 
innego... Gdyby było zupełnie ciemno i nikt nie mógłby zobaczyć tak karygodnego 
"zaniedbania obowiązków", to zapewne dałoby się nieco inaczej załatwić tę sprawę 
- przy założeniu oczywiście, że naklejałbym jakieś plakaty – a nie tylko 
towarzyszył komuś, kto usiłował to uczynić). 
Ale dość dygresji – wracajmy na salę sądową - rozprawa toczyła się dalej w 
nieco już napiętej atmosferze, gdyż czas naglił – i nasza "sędzia" powoli  zabrała 
się do dyktowania – bardzo już zniecierpliwiona (gdyż na korytarzu czekały cale 
tabuny przeróżnych elementów, meneli, pijaczków i drobnych złodziejaszków 
ochoczo i bez robienia zbędnych problemów czekających na osądzenie – a my tu – 
no niestety – zabraliśmy prawie dwie godziny jej – sędziowskiego cennego czasu – 
w którym mogłaby nałożyć co najmniej pięć grzywien i orzec cztery przepadki 
mienia). Już, już chciała  kończyć  i orzekać – ale ja poprosiłem o przesłuchanie w 
sprawie pana Feliksa Chodkiewicza, który jakimś dziwnym trafem – po raz kolejny 
nie został wezwany – ani jako oskarżony, ani nawet jako świadek!
Na to pani prokurator musiała się czymś odgryźć – to w takim razie ona żąda 
wezwania drugiego strażnika – a jako, że było ich razem trzech – to zawsze na 
następnej rozprawie będzie miała jeszcze jednego w zanadrzu – a ja nikogo  - no 
chyba, żeby się znalazł jakiś przypadkowy przechodzień, który by potwierdził jak 
było! No i się zaczęła ostatnia tego dnia pamiętnego dyskusja – o tym czy F.Ch. 
może być przesłuchiwany czy nie – bo na samym początku on powiedział, że on – to 
jest on, bo go pani sędzia zapytała o nazwisko – tzn. zapytała kto się "stawił".
No mianowicie – powiedziała - Jak to - przecież Pan nie może być słuchany 
(to jest takie jakieś "wewnętrzne" wyrażenie, trudno zrozumiałe dla kogoś z 
zewnątrz – oznacza "bycie przesłuchiwanym przed sądem") jako świadek, bo Pan 
słyszał wszystko to, co obwiniony i świadkowie mówili – a ja na to – że owszem - 
słyszał już nawet trzeci raz! Zastanowiła się i orzekła, że o tym, czy F.Ch. zostanie 
dopuszczony do składania zeznań Sąd zadecyduje na posiedzeniu tajnym. I 
poinformuje strony pisemnie. Poprosiłem jeszcze o przyznanie mi adwokata z 
urzędu, tak trochę dla zgrywy – bo nie wierzę w skuteczność działań ludzi, którzy 
nie biorą za swe usługi prawdziwych pieniędzy - a trochę żeby jeszcze Panią Sędzię 
czymś rozsierdzić  – powiedziałem, że myślałem iż zostałem wezwany po to by 
nastąpiły jakieś przeprosiny czy w ogóle jakieś normalne zakończenie tej sprawy 
(krótko mówiąc chciałem powiedzieć, że wydawało mi się, że będą jako Sąd – 
nieco mądrzejsi od tych "kolesiów" z Kolegium) – widzę jednak, że "Wysoki Sąd" ma 
zamiar dalej ciągnąć tę żałosną historię – w takim razie proszę o przydzielenie mi 
fachowej pomocy, bo jak widać opóźniam tylko "przeprowadzanie postępowania 
dowodowego" – na przykład nieodpowiednim zadawaniem pytań. Pani Sąd 
pomyślała chwilę, pomyślała – po czym wpadła na pomysł i powiedziała, że 
owszem sąd może mi takiego adwokata z urzędu przydzielić, ale dopiero po 
złożeniu (w terminie siedmiu dni) pełnego oświadczenia majątkowego, z którego 
będzie wynikać jasno, że nie stać mnie na adwokata płatnego. Nie skorzystałem z 
tej propozycji – z powodów o których było już powiedziane powyżej. No i się 
skończyło - przy czym Pani Sąd wyznaczyła termin następnej rozprawy – już po 
upływie terminu przewidzianego jako termin przedawnienia tego rodzaju spraw o 
wykroczenia (czyli jednego roku) – jak się później dowiedziałem od znajomego... 
sędziego – zrobiła to specjalnie – bo mają taki prikaz z góry – żeby tego typu 
idiotyzmy odsuwać poza termin przedawnienia i nic nie orzekać. Ja to rozumiem – 
ale po co w takim razie cała ta idiotyczna szopka? A dlaczego nie mają nakazu, 
żeby nie wydzierać się nadaremno i bez żadnej potrzeby, a tym samym oszczędzać 
głos na ważniejsze sprawy? 
No tak – ale ona nie przewidziała tylko jednego – że w tym samym czasie, w 
związku z "nawałem prac", jaki spadł na biedne Sądy Grodzkie w spadku po 
Kolegiach – jacyś bardzo mądrzy panowie decyzyjni uchwalą, że termin 
przedawnienia spraw po-kolegialnych - zostaje przesunięty – do lat DWÓCH!

AKTA PIĄTE 
Jak napisałem powyżej – pomimo wysiłków nas wszystkich tzn. i moich i 
Wysokiego Sądu – kolejna komedia jednak musiała się odbyć. Przed rozprawą 
udałem się do znajomego Pana Mecenasa Adama Kozłowskiego (z Kancelarii przy 
ul. Grodzkiej 60 w Krakowie) – który uśmiał się serdecznie z mojej opowieści, 
powiedział, że nie mam się czego bać, bo kara śmierci została zniesiona, a potem 
wysłał do sądu pismo w moim imieniu o następującej treści:
Sygnatura akt: (pomijam)
Obwiniony: Piotr Grzesik, reprezentowany przez radcę prawnego 
Adama M. Kozłowskiego
PISMO PROCESOWE OBWINIONEGO
	Działając imieniem p. Piotra Grzesika – pełnomocnictwo 
załączam – niniejszym wnoszę o uniewinnienie mojego Mocodawcy 
i podnoszę co następuje:
Piotr Grzesik jest uznanym artystą krakowskim, legitymującym 
się licznymi osiągnięciami na krakowskiej scenie artystycznej.
Dowód:
-	wyciąg publikacji dotyczących działalności artystycznej 
Piotra Grzesika
-	życiorys artystyczny Obwinionego
-	nota dotycząca działalności Klubu Galeria TAM, którego 
współtwórcą jest Obwiniony
Obwiniony całe życie obraca się w „światku bohemy 
artystycznej", a reguły uporządkowanego społeczeństwa znane 
przeciętnemu obywatelowi są dla niego całkowicie obce.
Dlatego też miał on prawo nie być świadomym, że w mieście 
gdzie prawie każdy mur, czy ogrodzenie oklejone są 
(prawdopodobnie nielegalnie naklejonymi) plakatami i 
ulotkami, na działalność taką należy uzyskać specjalne 
pozwolenie, zwłaszcza że chciał on nakleić plakaty dotyczące 
jego własnej działalności artystycznej.
Zwrócić należy przy tym uwagę na niezwykle małą szkodliwość 
społeczną czynu usiłowanego przez Obwinionego. W Krakowie 
mającym opinię miasta artystów i ludzi sztuki takie czyny są 
na porządku dziennym, a ludzie pokroju p. Grzesika decydują o 
kolorycie miasta. Jakkolwiek zachowania naruszające spokój i 
porządek nie powinny być na co dzień  tolerowane, to w 
mieście mającym aspiracje bycia stolicą artystyczną Polski, 
cechą władz i wymiaru sprawiedliwości powinna być 
wyrozumiałość wobec ludzi sztuki, obdarzonych niezwykłą 
wrażliwością, wolnych, z fantazją i oddanych twórczości.
Poza wszelką wątpliwością czyn Obwinionego nie nosi 
najmniejszych znamion chuligaństwa czy wandalizmu.
Zarzucany czyn został zakwalifikowany z art.63a kodeksu 
wykroczeń.
Podstawą odpowiedzialności za popełniony czyn jest działanie 
zawinione, przy czym karalne formy stadialne wykroczenia nie 
obejmują usiłowania. Stosownie bowiem do przepisu art. 11 §1 i 
§2 kodeksu wykroczeń usiłowanie popełnienia czynu jest karalne 
tylko jeżeli ustawa tak stanowi. W tym przypadku miało miejsce 
właśnie usiłowanie popełnienia wykroczenia, albowiem p. 
Grzesik nie zdołał nakleić żadnego plakatu, który zamierzał.
	Biorąc powyższe pod uwagę wnoszę o uniewinnienie.
Podpisano:
Adam M.Kozłowski
Warto zwrócić uwagę na niezwykle przemyślny sposób zbudowania tego 
pisma – o ile cześć pierwsza podnosi ewidentnie walory "rozrywkowe" całego  
przedsięwzięcia – wzmianki o bohemie artystycznej, oklejeniu całego naszego 
pięknego stołecznego i królewskiego miasta tysiącami plakatów itd.,  o tyle część 
druga odwołuje się do ZDROWEGO ROZSĄDKU – podnosząc przede wszystkim 
kwestie natury prawnej – otóż, nasz (mój – przepraszam) akt wykroczenia, 
znajdował się w "formie stadialnej" – i jako taki – nie podlega karaniu... – otóż i 
wszystko!
A dalej było tak. Na owym posiedzeniu TAJNYM  uradzono, że jednak należy 
łaskawie dopuścić, żeby pan F.Ch. powiedział co ma do powiedzenia – wezwano 
go, a ja – jako, że moja obecność nie była obowiązkowa, poza tym już swoje 
powiedziałem dawno, i nie miałem na to czasu - zwyczajnie tam nie pojechałem. 
Okazało się, że sędzina była tym razem zupełnie inna – o wiele starsza, być może 
nawet bardziej "doświadczona" – w każdym razie jak wynikało z relacji F.Ch. – 
zachowywała się o wiele poważniej. (Sędziowie w zasadzie zmieniają się na każdej 
rozprawie, w zależności jedynie od tego co wynika z "grafiku", trudno więc od nich 
wymagać by rzeczywiście znali sprawy, którymi mają się zajmować). Zadała F.Ch. 
kilka kontrolnych pytań, i zapytała dlaczego właściwie to on nie jest oskarżonym, 
tylko ja – odpowiedział, że sam się nad tym zastanawia. Zapytała też o to, czym 
plakat był przyklejony – F.Ch. odparł, że nie przyklejony – tylko, że dopiero miał 
zostać przyklejony – lepcem dwustronnym. Sędzia wzięła nasz papierek w ręce i 
zadysponowała, że "oględziny" wykazały, iż znajdujący  się na plakacie lepiec 
dwustronny nie ma oderwanej warstwy ochronnej – z czego wnioskować należy, że 
nie mógł zostać naklejony. Panu F.Ch. podziękowała, mnie uniewinniła, sprawę 
zamknęła a kosztami Skarb Państwa – czyli nas wszystkich – obciążyła.
W jakiś czas później otrzymałem pocztą szanowny wyrok, w Imieniu 
Rzeczpospolitej Polskiej, w którym zostało napisane na maszynie co następuje:
po rozpoznaniu sprawy przeciwko Piotrowi Grzesikowi
/...../
obwinionemu o to, że w dniu 04.06.2001 o godz. 20.30 w 
Krakowie na Plantach Krakowskich przy ul. Siennej umieszczał w 
miejscu publicznym do tego nie przeznaczonym plakaty przez to, 
że na słupie oświetleniowym naklepił (pisownia oryginału! – proszę 
zauważyć, że jest to WYROK  W IMIENIU - wyżej wzmiankowanej!!!) plakat 
z zaproszeniem na wykład „Czy wszystkie sekty są złe?" Feliksa 
Chodkiewicza tj. o wykroczenie z art. 63 a §1 kw.
I.	Na zasadzie art. 62 $3 kpsw w zw. Z art. 5 §1 pkt. 2 
kpsw uniewinnia obwinionego Piotra Grzesika od zarzutu 
popełnienia czynu opisanego we wniosku o ukaranie, 
stanowiącego wykroczenie z art. 63 a §1 kw.
II.	Na zasadzie art. 118 §2 kpsw kosztami postępowania 
obciąża Skarb Państwa. 
No i OK – wydawałoby się, że to koniec tego żenującego absurdu – ale nie! 
Jednak nie! Pojechałem do "sądu grodzkiego", żeby sobie skopiować materiały z 
ostatniej rozprawy, tak dla pamięci i ku pokrzepieniu serc i dusz – a tu się okazało, 
że nie mogę, bo jak mnie poinformowano w sekretariacie "sędzia pisze 
uzasadnienie dla oskarżyciela – gdyż Straż Miejska zapowiedziała złożenie 
APELACJI!!!!" Pomyślałem sobie, że chyba śnię – ale nie – to była PRAWDA! Po 
kolejnych dwu tygodniach otrzymałem pismo zawiadamiające, że apelacja została 
PRZYJĘTA! Myślę, że przyjęli ją przez to słowo - "naklepił" – w tej chwili kiedy to 
piszę, znakomity, usłużny acz dyskretny program Word - chluba i duma firmy 
Microsoft nieśmiało podpowiada mi, że powinno być albo „nakleił" albo „nalepił" – 
ale cóż – wyroki nadal są pisane i pewnie przez lat sto jeszcze pisane będą na 
starych zdezelowanych maszynach do pisania (ciekawe, że sprawozdania z rozpraw 
piszą na notebookach – tak było przynajmniej na tej na której byłem – chyba po to, 
żeby później łatwo było zmieniać, usuwać, "poprawiać". A może to jest taki fason – 
żeby zachować styl i "design" z czasów Bieruta i Gomółki? No sam już nie wiem). 
Myślę, że to właśnie dlatego przyjęto apelację – w tym momencie wyrok nie jest 
"prawomocny", a więc jest tak, jakby go w ogóle nie było – można go unieważnić, 
wymazać -  tylko w ten sposób – przyjmując apelację i wydając nowy, w którym 
już poprawnie po polsku będzie napisane „nakleił" – lub też „nalepił" – wedle 
uznania, choć ta pierwsza forma zdecydowanie bardziej mi się podoba.
A tak poważnie – oni za każdą taką "rozprawę" biorą pieniądze – bierze je i 
sędzia i prokurator i woźny i sprzątaczka i sekretarka i poczta (za doręczanie tych 
wszystkich papierków!) – i wszyscy za to płacą, wszyscy obywatele tego kraju za to 
płacą – a to jest przecież dla nich - takie fajne – nie trzeba się wysilać, można 
sobie tak godzinami rozważać czy plaster został oderwany, czy nie został 
oderwany (w zasadzie zastanawiałem się też nad zażądaniem przeprowadzenia 
wizji lokalnej – w końcu trzeba by sprawdzić czy o zmroku ten strażnik mógł 
widzieć  biały plaster na białym papierze formatu A4 – a widoczność nie była 
najlepsza! – poza tym nad nami, jak to na Plantach o "szarej godzinie" latały całe 
stada gołębi, które zmuszały wszystkich do wzmożonej czujności – tak nas, jak i – 
może nawet bardziej – Strażników Miejskich – no bo proszę pomyśleć, jak by 
wyglądało wiadomo co na pięknym, wyprasowanym, galowym mundurze – i to 
jeszcze w dodatku czarnym!). Można tak godzinami przewracać karteczki, 
zaglądać do ksiąg, dyktować, sprawdzać numery paragrafów, poprawiać ciążące na 
piersi łańcuchy – i znowu dyktować, przekładać papiery (och jaka gruba jest ta 
"nasza" teczka – to prawie 100 stron "akt"!!!)  – dzięki takim właśnie sprawom 
(których jak tuszę, jest o wiele, wiele więcej – nie sądzę by specjalnie dla mnie 
uczyniono taki wyjątek!) – można nie zajmować się bandytami, złodziejami, 
gwałcicielami, oszustami i wszystkim co poważne, co rzeczywiście ludziom zagraża 
– ale jest trudne, i jakieś takie....  niewdzięczne. Można lekką łapką zarobić parę 
groszy ze "skarbowopaństwowej" kasy. Cała zabawa polega na tym, że Straż 
Miejska może sobie takie apelacje pisać i pisać – może sprawy przegrywać albo 
wygrywać – i nie ma to żadnego znaczenia – bo i tak zapłaci kto inny! Bo Straż 
Miejska jest organem "samo(nie)rządowym, i jako taki ma w nosie kto płaci! W 
normalnej sytuacji – kiedy Kargul oskarży Pawlaka, że ten nazwał go słowem 
powszechnie uważanym za obelżywe, a tamten ma świadka na to, że nie nazwał go 
tak bynajmniej, a tylko powiedział, że Kargul jest „chudy", a Kargul do tego 
wszystkiego jest złośliwy i przyczepia się do niego specjalnie – to jest to 
oczernienie - i ówże Kargul będzie musiał ponieść koszty postępowania. Zupełnie 
inaczej jest w przypadku Straży Miejskiej – gdyż może ona bezkarnie oskarżać kogo 
popadnie, może sobie słać apelację za apelacją – i nawet jeśli przegra – to nie 
płaci! Państwo płaci – każdy obywatel płaci! 
A "Wysokim Sądom" i prokuratorom to ewidentnie pasuje – bo po co grzebać się 
w jakichś trupach, czytać o tych wszystkich odciętych członkach i innych 
potwornościach – przecież to OKROPNE! A tak – sprawa jest czysta, łatwa i 
przyjemna – A JAKA WAŻNA DLA SPOŁECZEŃSTWA! Pomyślałem sobie tak – że skoro 
ja im dostarczam takich możliwości zarobkowych – to właściwie – powinienem też 
MIEĆ JAKIŚ UDZIAŁ W ICH DOCHODACH – powinni mi odpalić przynajmniej ze stówę 
od każdej rozprawy!
 
A TERAZ MAŁE PODSUMOWANIE ORAZ WNIOSKI:

Jestem autorem trzech opublikowanych książek w języku polskim i.... 
doprawdy, z bólem muszę to napisać, ale jest mi ciężki wstyd, że tworzę w języku 
państwa, które dopuszcza do tego, by podatnicy marnowali pieniądze na to, by 
ktoś mógł czerpać dochody, z powodu zajmowania się takimi idiotyzmami, jak 
"sprawa" nr XW15/01/S. Do tej pory w powyżej opisanej sprawie odbyły się  cztery 
rozprawy jawne, jedna "tajna", oraz "przesłuchanie" w siedzibie Straży Miejskiej, 
niedługo odbędzie się kolejna rozprawa – tym razem przed Sądem Apelacyjnym. 
Rozumiem, że jest to rodzaj takiej zabawy, może ćwiczenie przed przejściem do 
poważniejszych spraw. Coś w rodzaju małego teatrzyku – ale przecież  – za udział 
w przedstawieniach teatralnych aktorzy biorą gażę – ciekawe, że jak dotąd 
bynajmniej nie zaproponowano mi honorarium za udział – a wręcz przeciwnie – 
Państwo domaga się ode mnie pieniędzy! Jest to doprawdy niepojęte – biorąc pod 
uwagę, że przecież dzięki mojej skromnej osobie parę osób ma okazję zarobić 
parę groszy bez żadnego wysiłku! 
Od ponad 10 lat zajmuję się kulturą niezależną – tzn. poza instytucjonalną, 
utrzymującą się dzięki dobrej woli, wysiłkowi i zaangażowaniu ludzi. Temu też 
celowi służy powstały w roku 2000 Klub Galeria TAM – gdzie odbyła się prelekcja p. 
Feliksa Chodkiewicza, która stała się pośrednim powodem moich kłopotów. Mam 
wrażenie, że to właśnie owo niefortunne słowo "sekty", które znalazło się na afiszu 
było powodem bezpośrednim – bo gdyby tytuł wykładu brzmiał np. tak: "O hodowli 
marchewki i płynących z tego korzyściach dla układu krążenia", albo tak:  "Jak 
zarobić miliony nic nie robiąc i siedząc przed telewizorem" – to nikt by z tego nie 
robił żadnej sprawy. A już na pewno strażnicy nie byliby tak "surowi" gdybyśmy 
rozkleili na ich oczach i ze 100 plakatów reklamujących kolejną edycję "Big 
Brothera" – w końcu Janusz – sławny wszem i wobec zwycięzca pierwszej edycji 
tego widowiska – jest strażnikiem miejskim! Na pewno potraktowano by nas 
(przepraszam – mnie) z ową "wyrozumiałością", o której napisał p. Mecenas 
Kozłowski w swoim piśmie. Niestety – to feralne słowo "sekty" położyło się cieniem 
na mojej przyszłości! 
A co do kultury – z tego co udało mi się zauważyć patrząc na doświadczenia 
ludzi mi znajomych, którzy nie mają wstrętu do proszenia o "jałmużnę" - to 
zdobycie jakiegokolwiek wsparcia finansowego ze strony instytucji publicznych 
służącego takim celom jak: organizacja koncertów, przedstawień, spotkań, 
wydawanie książek, płyt, graniczy niemal z cudem – na to pieniędzy nie ma – 
oczywiście, no bo skąd miałyby się wziąć? Podczas gdy jakoś się one znajdują na 
utrzymywanie hord rozwydrzonych do granic możliwości Strażników Miejskich – 
pięknie umundurowanych, wypasionych i pewnych swojego niezwykle ważnego 
miejsca w strukturze społecznej. Bardzo mi utkwiło w pamięci wyrażenie tego 
strażnika, który mnie owego feralnego wieczoru zaczepił: "Pan jest pewnie 
studentem i  Pan sobie dorabia w ten sposób" - nie dorabiam sobie w ten sposób, 
bo  choćbym bardzo chciał, to na organizowaniu tego typu prelekcji, wykładów i 
odczytów – niestety nie da się "dorobić", podobnie jak na wszystkim co jest 
związane z jakąkolwiek działalnością kulturalną, inną niż uprawianie disco polo, 
albo występowanie w programach typu "Big Brother". Poza tym -  jak to jest 
możliwe, że jest dwóch ludzi (drugi na każdym kroku wręcz domaga się UZNANIA 
SWOJEGO ISTNIENIA!) – a Strażnik widzi jednego? Może coś jest niedobrego z jego 
wzrokiem? Może należałoby go gruntownie przebadać pod względem 
okulistycznym? Może nie powinien on wykonywać tak odpowiedzialnej pracy?  
Zresztą – to już był zmierzch, było prawie ciemno i jeśli ten Pan ma problemy ze 
wzrokiem – to miał prawo zamiast dwóch ludzi zauważyć jednego, widoczność 
rzeczywiście nie była najlepsza, dookoła aż roiło się od przechodniów – pojawia się 
tylko pytanie – czy nie powinien on raczej zmienić pracy na taką, która nie 
wymaga sokolego wzroku? Opisane powyżej wypadki może wyglądają jak wyjęte z 
jakiejś ponurej groteski – z opowiadań  Gogola, Kafki, Czechowa, Vonneguta czy 
Hellera  – ale nie są one bynajmniej płodem fantazji – to się dzieje naprawdę! I 
zapewne dotyczy nie tylko mnie. Oczywiście – Straż Miejska ani Sądy ani 
Prokuratura nie interesuje się sztuką i kulturą – a już zwłaszcza sztuką i kulturą 
niezależną i możliwościami jej przetrwania w świecie reklamowo – 
konsumpcyjnym. Artyści zawsze doświadczali wszelkich możliwych szykan ze 
strony Państwa – jakiekolwiek by ono było – socjalistyczne, kapitalistyczne czy 
feudalne – to "normalne" – tyle tylko, że o ile w dawnych czasach palono ich na 
stosach – to teraz jak widać ta skłonność do prześladowania przedstawicieli tego 
jakże kłopotliwego "wolnego zawodu" – zamieniła się w opisany tutaj bezsilny w 
istocie imbecylizm.  Z punktu widzenia "obrońców prawa i sprawiedliwości" 
najlepiej byłoby, żeby sytuacja wyglądała tak, jak w wieku XIX – artyści powinni 
zdychać pod płotem z głodu w wieku trzydziestu lat – a nie denerwować 
"porządnych" obywateli, nie chcąc płacić "na mocy prawa" nałożonych słusznych 
grzywien,  i jeszcze ośmielać się pisać podobne do niniejszego paszkwile – ale cóż – 
czasy się zmieniły – jest WOLNOŚĆ SŁOWA – z której skwapliwie postanowiłem 
skorzystać, żeby owym "porządnym" obywatelom uświadomić – na co – chcąc nie 
chcąc – "łożą"!
I na zakończenie – jeśli  „przegram" przed Wielce Szanownym ( i mam 
nadzieję – nieco "mądrzejszym") Sądem Apelacyjnym (proszę pamiętać, że 
gdybym teraz "przegrał" – to oni oczywiście żądaliby, żebym im zapłacił za 
wszystkie dotychczasowe "posiedzenia" – lekką ręką licząc – z parę tysiączków! 
– no bo oni oczywiście się "cenią"!, nie biorą w bilonie za swoją "ciężką pracę", 
nie dają (przedstawień) za darmo) – to choćbym miał dokonać protestacyjnego 
samo spalenia przed siedzibą główną Straży Miejskiej przy ulicy Dobrego 
Pasterza w Krakowie, albo na dziedzińcu owego nieszczęsnego "sądu 
grodzkiego" (szkoda, że nie szewskiego! – to by bardziej pasowało – niestety 
tylko krakus może zrozumieć ten żart!), choćbym miał się w kanałach ukrywać, 
choćbym miał sobie zrobić pięć operacji plastycznych i posługiwać się 
fałszywym dowodem, choćby miał się z nimi procesować przed Trybunałem w 
Strassburgu, choćbym miał żyć w lesie w ziemiance, choćbym miał zaraz 
następnego dnia po "wyroku" wyjechać z tego chorego kraju (co zapewne 
byłoby najlepsze, najprostsze i najmądrzejsze) i pasać leguany na Galapagos – 
-	TO NIE ZAPŁACĘ ANI 20 GROSZY!
NA UTRZYMYWANIE INSTYTUCJI OPISANYCH POWYŻEJ I INNYCH 
PODOBNYCH DARMOZJADÓW!
(Poza tym uważam, że powinny mi zostać zwrócone koszty dojazdu na 
wszystkie dotychczasowe imprezy z tego "cyklu", nie mówiąc o odszkodowaniu za 
stracony czas, który mógłbym z pożytkiem wykorzystać dla podnoszenia poziomu 
intelektualnego naszego społeczeństwa. Proponuję także, żeby krakowska Straż 
Miejska – w ramach zadośćuczynienia - została sponsorem jakiegoś koncertu, albo 
nawet małego festiwalu w Klubie Galeria TAM. Ewentualnie może to być opera 
oparta na opisanych w niniejszym tekście wypadkach – którą chętnie napiszę.)
Podpisano:
Obwiniony Piotr Grzesik
PS: 

1) zwykły obywatel nie chadza na tak zwane "rozprawy" do tak 
zwanych "sądów" i nie ma okazji dowiedzieć się, czymże to (w JEGO 
IMIENIU) zajmują się tak zwani '"sędziowie i prokuratorzy" – czasem tylko 
ogląda w telewizji spektakularne sprawozdania z procesów jakichś zabójców 
albo gangsterów, widzi wtedy "rozmazane" dla niepoznaki twarze 
oskarżonych i marsowe miny sędziów – chciałem, żeby dzięki temu tekstowi 
mógł choć w części doświadczyć sądowej "codzienności", owego "dnia 
powszedniego" polskiego Wymiaru Sprawiedliwości na początku trzeciego 
Tysiąclecia, tuż przed przystąpieniem do Unii Europejskiej.
 
kopia oryginalnego wyroku sądu I instancji
artykuł Ireneusza Dańko z "Gazety Wyborczej"
KRAKOWSKA STRAŻ MIEJSKA
EPILOG
strona główna