DZIEŃ II - Bielsko i Stare Bielsko Bielsko przez długi czas było miastem w
znakomitej większości protestanckim i do dziś ludność przyznająca się do tej religii stanowi spory
procent mieszkańców, jednak - po wojnie miejscowi Niemcy zostali przesiedleni
- a ich miejsce zajęli przeważnie katoliccy Polacy ze Wschodu. Protestancki charakter miasta
zaczął się zatracać stopniowo, acz nieubłaganie, do dziś
na terenie zarówno Bielska jak i Białej znajdują się cztery kościoły
protestanckie, cztery cmentarze oraz jeden (w dodatku jedyny w całej Polsce)
pomnik doktora Marcina Lutra. Zaraz z samego rana drugiego dnia idziemy na najbliższy
cmentarz - tak zwany cmentarz Mayera, zwany tak prawdopodobnie od nazwiska
fundatora. Słońce jest tego wiosennego dnia tak silne, że jego wpływ
powoduje specyficzne rozszczepienie światła, jakieś fatalne zaburzenie atmosfery skutkiem
którego barwy zamieniają się miejscami, żółte z przyczajenia kaczeńce stają
się nagle czerwone,
niebo zaś - błękitne z powołania i z natury - nagle żółknie
lub robi się pąsowe jak nastoletnia panienka
- panienka z dawnych czasów oczywiście. Mury z szaro brunatnych stają się zielone,
wydaje się że na świat wysypała się jakaś puszka z kolorowymi farbami,
jakby wypadła z przewożącej ją kosmicznej cysterny, a my brodzimy tu na dole
w pokładach całkowicie pomieszanego koloru, zupełnie jak nieszczęśliwe ptaki w ropie podczas
katastrofy tankowca. Patrzeć tylko, a zaraz pojawią się chmary ekologów, którzy
zaczną nas z tej lepkiej, zawiesistej mazi wyławiać. Zmierzamy teraz do miejsca związanego z religią katolicką, na dalekich peryferiach miasta usytuowany jest najstarszy w Bielsku kościół - pod wezwaniem św. Stanisława - to bardzo piękna bryła, surowa i gotycka, niestety nie udaje nam się wejść do środka - jak zresztą do większości kościołów w tym mieście - szkoda na pewno wielka, bo z zewnątrz kościół prezentuje się znakomicie, jest wyniosły, dostojny i ma w sobie tę surowość, która powoduje, że równie dobrze mógłby być kościołem... protestanckim, jego wspaniała, doskonale prosta wieżą, nasuwa myśl o Skandynawii i kościołach, w których pobożni misjonarze nawracali Olafów, Kanutów, Haraldów i wszystkich innych odzianych w skóry dzikich Wikingów. Kościół św. Stanisława jest tak malowniczy, że warto zobaczyć go raz jeszcze, odwracając się na alejce otaczającego go niewielkiego cmentarzyka. Następny w kolejności jest cmentarz ewangelicki w okolicy tak zwanego Grodziska, obszaru o tyle szczególnego, że to tam właśnie według badań archeologów miały się znajdować pierwsze ślady osadnictwa w tym regionie - nazwano je właśnie Grodziskiem - idziemy zobaczyć to, co z niego do dziś zostało, bowiem - jak napisano w przewodniku - z Grodziska zachował się wał obronny i różne inne ślady osady. Nasze zdziwienie jest jednak ogromne, kiedy po długich poszukiwaniach, okazuje się, że... właśnie na terenie owego Grodziska stoimy niczego nieświadomi! Rzeczywiście - jeśli przyjrzeć się dokładnie, to pomiędzy stertami śmieci i pustych butelek można dostrzec zarysy jakiegoś takiego wału, otaczającego otwartą przestrzeń, przypominającą nieco stare boisko do gry w piłkę - dzisiaj, korzystając z intensywnego słońca czerpią z niego korzyść matki z dziećmi. Tak niestety przemija chwała ludzkich siedzib. Do cmentarza w okolicy Grodziska idziemy obok drugiego kościoła ewangelickiego w Bielsku, który wygląda już naprawdę jak prawdziwy kościół protestancki - jest całkowicie surowy, pomalowany na biało, ma proste, zupełnie nie ozdobne, drewniane drzwi. Niestety - także jest zamknięty, ale obok drzwi umieszczono tablicę, gdzie na kilku kartkach papieru ktoś pięknym ręcznym pismem opowiedział całą historię kościoła - była to pierwsza polskojęzyczna parafia protestancka w okolicy, i do dziś - jest parafią najliczniejszą. Cmentarz leży po drugiej stronie ulicy - w przeciwieństwie do cmentarza Mayera jest bardzo zadbany, widać krzątające się tu starsze osoby, skrzętnie polerujące nagrobki małżonków i rodziców, przygotowujące też dla siebie miejsce na zawsze. Nie ma tu szczególnie pięknych nagrobków, widać, że mieszkali i mieszkają tu raczej niezamożni, skromni ludzie, są za to rzeczy osobliwe - zaraz przy wejściu wita nas wręcz zapraszający, otwarty na oścież grób, z pozostawionymi w nim i obok niego kilofami, tak jakby robotnicy przed paroma chwilami odeszli stąd, jednak pomimo że spędziliśmy tam blisko godzinę - oni nie wrócili. Jest nagrobek z którego wyrwano jedną płytę, i przez to wydaje się on jakby oknem, jakby przejściem do świata poza nim, jest nagrobek z którego wprost wyrasta bluszcz, wygląda wręcz jakby z niego wybuchał, jakby wydostawał się z podziemi, albo też - jakby bluszcz usiłował zakryć, zamazać i unieważnić zupełnie wypisane tu nazwisko jakiegoś wielkiego grzesznika - gdyby to zjawisko zarastania pojawiało się periodycznie, pomimo skrupulatnego czyszczenia nagrobka przez rodzinę i znajomych - moglibyśmy po jakimś czasie mieć do czynienia z początkiem pięknej legendy! Najstarsze nagrobki pochodzą z połowy XIX wieku, można zaobserwować ciekawe zjawisko "wahadłowej" pisowni nazwisk - np. na najstarszych nagrobkach pojawia się kilkakrotnie nazwisko Konopcke, lub Konopeck (geneza słowiańska nazwiska wydaje się raczej oczywista), wraz ze słowami "geboren" (urodzony) i "gestorben" (zmarł) - oraz datami urodzin i śmierci, ostatnie opisane w ten sposób nagrobki pochodzą z czasów II wojny światowej, na późniejszych grobach nazwisko to brzmi już inaczej - Konopka lub Konopek - pisano je po niemiecku w czasach gdy w okolicach Bielska w ogóle częściej mówiono po niemiecku niż po polsku, zaś po wojnie - nazwisko bez specjalnego bólu powróciło do słowiańskiej, chyba jednak bliższej mu formy. Nieopodal wyjścia - na "cmentarzyku aniołków" - jak często nazywa się miejsca, gdzie grzebie się zwłoki małych dzieci znajdujemy coś naprawdę wzruszającego - grób kilkumiesięcznego dziecka o imieniu Gusti - na typowej dla dawnego sposobu portretowania zmarłych owalnej, porcelanowej winietce uwieczniona została twarz kilkumiesięcznego dziecka w beciku - typowe zdjęcie jakie robi się małym dzieciom, po to by je zachować w albumie, który w zamierzeniu ma zostać pokazany i przekazany przedmiotowi tych ujęć, po to by kiedyś "gdy dorośnie", mógł zobaczyć jak też wyglądał mając kilka miesięcy. Gusti nie miał okazji zobaczyć samego siebie z tych czasów, o których nic już nie wie i niczego nie pamięta. Dziecko jest naprawdę bardzo ładne, patrzy na nas z sepiowej, porcelanowej fotografii żywymi, wciąż żywymi oczami, ubrane w swój śmieszny kubraczek - świadczy to o wielkiej sile obrazu fotograficznego pozwalającego nam zatrzymać i w jakiś sposób unieważnić mijający czas - bowiem Gusti urodził się zaraz po wojnie - w 1948 roku - a zmarł równo, niemal dokładnie dziewięć miesięcy później - tak jakby postanowił jednak nie przyjąć paszportu do "tego" świata, po odbyciu okresu próbnego równego czasowi jaki spędził oczekując na przyjęcie w poczet obywateli ziemskiego padołu. Najładniejsze w tym wszystkim jest, że gotyckie (wciąż jeszcze gotyckie! - a jest już rok 1949! - jak widać przyzwyczajenia kamieniarzy nie zmieniały się tu tak szybko jak sytuacja społeczna i polityczna) litery umieszczone poniżej zdjęcia zdradzają tylko jego imię - Gusti - oraz daty jego życia i śmierci, nic więcej. Zauważamy to dopiero po dłuższej chwili - dziecko nie ma nazwiska! Jak można się domyślić wnioskując z pieczołowitości z jaką wykonano nagrobek - było bardzo kochane - niemniej rodzice uznali, że nie powinno mieć nazwiska, że jeszcze go sobie nie zdobyło, że dziewięciomiesięczne niemowlę po prostu jeszcze nie ma, nie może mieć nazwiska. Paradoksalne i wprost niesamowite jest to, że to imię zapamiętuje się o wiele łatwiej, niż gdyby - jak to zwykle bywa - było połączone z nazwiskiem, gdyby dziecko było kimś określonym przez przynależność do jakiejś rodziny, klanu, domu, narodu, pola, zagrody i parceli. Zmarłe niemowlę o imieniu Gusti staje się przez to postacią w pewien sposób mityczną, jak starożytni, których czyny zostały spisane, daty chwalebnej bądź haniebnej śmierci określone, nawet jeśli tylko pobieżnie - w połączeniu z jakimś niezwykłym zdarzeniem - zdobyciem lub oblężeniem - natomiast daty ich narodzin giną w mroku niepamięci, albo jak bogowie, dla nazwania których wystarcza jedno słowo - ich imię (bo w końcu to imię sytuuje nas w porządku boskim, nazwisko, podobnie jak data urodzin wiąże nas z ciężką materialną powłoką ziemi i krwi), i to właśnie powraca nas do czasów, kiedy ludzi nie było na świecie aż tak potwornie wielu, by aż trzeba ich różnicować dodatkowo przez nazwiska, a w końcu kolejne numery ewidencyjne, nipy, idy, piny i pesele. Już sam ten nagrobek, na którym umieszczono zdjęcie dziewięciomiesięcznego niemowlęcia w beciku jest czymś niezwykłym, niespotykanym i wystarczającym by go zapamiętać, natomiast brak nazwiska powoduje, że ów Gusti nabiera cech właściwych królom, których imiona i określające ich numery kolejne - nawet bez dodatkowych przydomków - zapamiętujemy bezbłędnie, a mamy nieraz problemy z określeniem dynastii do której należeli. Swoją drogą ciekawe jest, czy byłoby dziś jeszcze możliwe by dojść do tego jak Gusti się nazywał? Czy ktoś z ludzi mieszkających w okolicy mógłby nam coś powiedzieć na ten temat? Czy może gdzieś niedaleko żyją jeszcze jego bracia lub siostry, którzy czasem jego grób odwiedzają? Ostatnim miejscem do zobaczenia tego dnia jest
cmentarz żydowski, mieszczący się w zupełnie przeciwnej części miasta, żeby do niego dojść
musieliśmy odbyć naprawdę długą drogę, drogę męczącą, bowiem - z racji
niewątpliwej bliskości gór - w Bielsku zwykle idzie się pod górę albo w dół
- tym razem droga prowadziła ewidentnie w górę.
|