strona główna album Bielsko-Biała inne albumy

 

DZIEŃ II - Bielsko i Stare Bielsko

Bielsko przez długi czas było miastem w znakomitej większości protestanckim i do dziś ludność przyznająca się do tej religii stanowi spory procent mieszkańców, jednak - po wojnie miejscowi Niemcy zostali przesiedleni - a ich miejsce zajęli przeważnie katoliccy Polacy ze Wschodu. Protestancki charakter miasta zaczął się zatracać stopniowo, acz nieubłaganie, do dziś na terenie zarówno Bielska jak i Białej znajdują się cztery  kościoły protestanckie, cztery cmentarze oraz jeden (w dodatku jedyny w całej Polsce) pomnik doktora Marcina Lutra. Zaraz z samego rana drugiego dnia idziemy na najbliższy cmentarz - tak zwany cmentarz Mayera, zwany tak prawdopodobnie od nazwiska fundatora. Słońce jest tego wiosennego dnia tak silne, że jego wpływ powoduje specyficzne rozszczepienie światła, jakieś fatalne zaburzenie atmosfery skutkiem którego barwy zamieniają się miejscami, żółte z przyczajenia kaczeńce stają się nagle czerwone, niebo zaś - błękitne z powołania i z natury - nagle żółknie lub robi się pąsowe jak nastoletnia panienka -  panienka z dawnych czasów oczywiście. Mury z szaro brunatnych stają się zielone, wydaje się że na świat wysypała się jakaś puszka z kolorowymi farbami, jakby wypadła z przewożącej ją kosmicznej cysterny, a my brodzimy tu na dole w pokładach całkowicie pomieszanego koloru, zupełnie jak nieszczęśliwe ptaki w ropie podczas katastrofy tankowca. Patrzeć tylko, a zaraz pojawią się chmary ekologów, którzy zaczną nas z tej lepkiej, zawiesistej mazi wyławiać. 
Na cmentarzu Mayera znajduje się kaplica, miejsce gdzie dawniej zapewne odprawiano nabożeństwa żałobne, teraz zamknięta na głucho, wokół niej nagrobki wielkich rodów - fabrykantów sukna, twórców potęgi miasta Bielitz - ich nazwiska przeważnie niemieckie, chociaż zdają się być tylko o krok od brzmienia słowiańskiego, jakby wahały się na którą przejść stronę - Piesch  łatwo mógł przecież zamienić się z czasem w swojsko brzmiącego Pierza albo Perza. Zresztą - zapewne tak naprawdę proces ten przebiegał odwrotnie. Zdarzają się również nazwiska o brzmieniu czeskim i węgierskim - co zrozumiałe, jako że Bielsko w XIX wieku należało do Cesarstwa Austro-Węgier i widać z tego też powodu znalazł się na tym cmentarzu również niejaki Vanni - przypuszczalnie Włoch. Większość nagrobków zarasta bujna roślinność, potomkowie rodów sukienniczych tak dawno już stąd wyjechali, zostawiwszy dyspozycji dotyczących układania kwiatów, plewienia chwastów i innych prac porządkowych zwykle wykonywanych na grobach. Ciekawe jest, że do pewnego stopnia i do pewnego czasu w mieście tym elementy polskie i niemieckie potrafiły nie wchodzić sobie brutalnie w drogę a nawet się uzupełniać - widzimy choćby taki przykład - na grobie ewidentnie niemiecko  brzmiącego Edouarda Shnecka, w dodatku zmarłego w 1941 roku (a warto wiedzieć, że Bielsko przed II wojną było główną siedzibą  hitlerowskiej "V kolumny"), widnieje taki oto napis w języku polskim - "Mistrz Kominiarski, kustosz Muzeum w Bielsku, Miłośnik Przyrody" - ciekawe czasy, kiedy kominiarze byli miłośnikami przyrody, a do tego jeszcze - kustoszami muzeów! W głębi cmentarza olbrzymia rotunda kryje prochy niemożliwych już do odczytania ludzi, którzy musieli byli wtedy bardzo ważni, w tym małym skrawku świata, który nazywali swoim życiem. Szeroka i mimo zaniedbania bardzo piękna aleja prowadzi nas na zewnątrz, w dalszą drogę ku innym cmentarzom i innym miejscom związanym z przeszłością miasta Bielsko.

Zmierzamy teraz do miejsca związanego z religią katolicką, na dalekich peryferiach miasta usytuowany jest najstarszy w Bielsku  kościół - pod wezwaniem  św. Stanisława - to bardzo piękna bryła, surowa i gotycka, niestety nie udaje nam się wejść do środka - jak zresztą do większości kościołów w tym mieście - szkoda na pewno wielka, bo z zewnątrz kościół prezentuje się znakomicie, jest wyniosły, dostojny i ma w sobie tę surowość, która powoduje, że równie  dobrze mógłby być kościołem... protestanckim, jego wspaniała, doskonale prosta wieżą, nasuwa myśl o Skandynawii i kościołach, w których pobożni misjonarze nawracali Olafów, Kanutów, Haraldów i wszystkich innych odzianych w skóry dzikich Wikingów. Kościół św. Stanisława jest tak malowniczy, że warto zobaczyć go raz jeszcze, odwracając się na alejce otaczającego go niewielkiego cmentarzyka.

Następny w kolejności jest cmentarz ewangelicki w okolicy tak zwanego Grodziska, obszaru o tyle szczególnego, że to tam właśnie według badań archeologów miały się znajdować pierwsze ślady osadnictwa w tym regionie - nazwano je właśnie Grodziskiem - idziemy zobaczyć to, co z niego do dziś zostało, bowiem - jak napisano w przewodniku - z Grodziska zachował się wał obronny i różne inne ślady osady. Nasze zdziwienie jest jednak ogromne, kiedy po długich poszukiwaniach, okazuje się, że... właśnie na terenie owego Grodziska stoimy niczego nieświadomi! Rzeczywiście -  jeśli przyjrzeć się dokładnie, to pomiędzy stertami śmieci i pustych butelek można dostrzec zarysy jakiegoś takiego wału, otaczającego otwartą przestrzeń, przypominającą nieco stare boisko do gry w piłkę - dzisiaj, korzystając z intensywnego słońca czerpią z niego korzyść matki z dziećmi. Tak niestety przemija chwała ludzkich siedzib. Do cmentarza w okolicy Grodziska idziemy obok drugiego kościoła ewangelickiego w Bielsku, który wygląda już naprawdę jak prawdziwy kościół protestancki - jest całkowicie surowy, pomalowany na biało, ma proste, zupełnie nie ozdobne, drewniane drzwi. Niestety - także jest zamknięty, ale obok drzwi umieszczono tablicę, gdzie na kilku kartkach papieru ktoś pięknym ręcznym pismem opowiedział całą historię kościoła - była to pierwsza polskojęzyczna parafia protestancka w okolicy, i do dziś - jest parafią najliczniejszą. Cmentarz leży po drugiej stronie ulicy - w przeciwieństwie do cmentarza Mayera jest bardzo zadbany, widać krzątające się tu starsze osoby, skrzętnie polerujące nagrobki małżonków i rodziców, przygotowujące też dla siebie miejsce na zawsze. Nie ma tu szczególnie pięknych nagrobków, widać, że mieszkali i mieszkają tu raczej niezamożni, skromni ludzie, są za to rzeczy osobliwe - zaraz przy wejściu wita nas wręcz zapraszający, otwarty na oścież grób, z pozostawionymi w nim i obok niego kilofami, tak jakby robotnicy przed paroma chwilami odeszli stąd, jednak pomimo że spędziliśmy tam blisko godzinę - oni nie wrócili. Jest nagrobek z którego wyrwano jedną płytę, i przez to wydaje się on jakby oknem, jakby przejściem do świata poza nim, jest nagrobek z którego wprost wyrasta bluszcz, wygląda wręcz jakby z niego wybuchał, jakby wydostawał się z podziemi, albo też - jakby bluszcz usiłował zakryć, zamazać i unieważnić zupełnie wypisane tu  nazwisko jakiegoś wielkiego grzesznika - gdyby to zjawisko zarastania pojawiało się periodycznie, pomimo skrupulatnego czyszczenia nagrobka przez rodzinę i znajomych - moglibyśmy po jakimś czasie mieć do czynienia z początkiem pięknej legendy! Najstarsze nagrobki pochodzą z połowy XIX wieku, można zaobserwować ciekawe zjawisko "wahadłowej" pisowni nazwisk - np. na najstarszych nagrobkach pojawia się kilkakrotnie nazwisko Konopcke, lub Konopeck (geneza słowiańska nazwiska wydaje się raczej oczywista), wraz ze słowami "geboren" (urodzony) i "gestorben" (zmarł) - oraz datami urodzin i śmierci, ostatnie opisane w ten sposób nagrobki pochodzą z czasów II wojny światowej, na późniejszych grobach nazwisko to brzmi już inaczej - Konopka lub Konopek - pisano je po niemiecku w czasach gdy w okolicach Bielska w ogóle częściej mówiono po niemiecku niż po polsku, zaś po wojnie - nazwisko bez specjalnego bólu powróciło do słowiańskiej, chyba jednak bliższej mu formy. 

Nieopodal wyjścia - na "cmentarzyku aniołków" - jak często nazywa się miejsca, gdzie grzebie się zwłoki małych dzieci znajdujemy coś naprawdę wzruszającego - grób kilkumiesięcznego dziecka o imieniu Gusti - na typowej dla dawnego sposobu portretowania zmarłych owalnej, porcelanowej winietce uwieczniona została twarz kilkumiesięcznego dziecka w beciku - typowe zdjęcie jakie robi się małym dzieciom, po to by je zachować w albumie, który w zamierzeniu ma zostać pokazany i przekazany przedmiotowi tych ujęć, po to by kiedyś "gdy dorośnie", mógł zobaczyć jak też wyglądał mając kilka miesięcy. Gusti nie miał okazji zobaczyć samego siebie z tych czasów, o których nic już nie wie i niczego nie pamięta. Dziecko jest naprawdę bardzo ładne, patrzy na nas z sepiowej, porcelanowej fotografii żywymi, wciąż żywymi oczami, ubrane w swój śmieszny kubraczek -  świadczy to o wielkiej sile obrazu fotograficznego pozwalającego nam zatrzymać i w jakiś sposób unieważnić mijający czas - bowiem Gusti urodził się zaraz po wojnie - w 1948 roku - a zmarł  równo, niemal dokładnie dziewięć miesięcy później - tak jakby postanowił jednak nie przyjąć paszportu do "tego" świata, po odbyciu okresu próbnego równego czasowi jaki spędził oczekując na przyjęcie w poczet obywateli ziemskiego padołu. Najładniejsze w tym wszystkim jest, że gotyckie (wciąż jeszcze gotyckie! - a jest już rok 1949! - jak widać przyzwyczajenia kamieniarzy nie zmieniały się tu tak szybko jak sytuacja społeczna i polityczna) litery umieszczone poniżej zdjęcia zdradzają tylko jego imię - Gusti  - oraz daty jego życia i śmierci, nic więcej. Zauważamy to dopiero po dłuższej chwili - dziecko nie ma nazwiska! Jak można się domyślić wnioskując z  pieczołowitości z jaką wykonano nagrobek - było bardzo kochane - niemniej rodzice uznali, że nie powinno mieć nazwiska, że jeszcze go sobie nie zdobyło, że dziewięciomiesięczne niemowlę po prostu jeszcze nie ma, nie może mieć nazwiska. Paradoksalne i wprost niesamowite jest to, że to imię  zapamiętuje się o wiele łatwiej, niż gdyby - jak to zwykle bywa - było połączone z nazwiskiem, gdyby dziecko było kimś określonym przez przynależność do jakiejś rodziny, klanu, domu, narodu, pola, zagrody i parceli. Zmarłe niemowlę o imieniu Gusti staje się przez to postacią w pewien sposób mityczną, jak starożytni, których czyny zostały spisane, daty chwalebnej bądź haniebnej śmierci określone, nawet jeśli tylko pobieżnie - w połączeniu z jakimś niezwykłym zdarzeniem -  zdobyciem lub oblężeniem - natomiast daty ich narodzin giną w mroku niepamięci, albo jak bogowie, dla nazwania których wystarcza jedno słowo - ich imię (bo w końcu to imię sytuuje nas w porządku boskim, nazwisko, podobnie jak data urodzin wiąże nas z ciężką materialną powłoką ziemi i krwi), i to właśnie powraca nas do czasów, kiedy ludzi nie było na świecie aż tak potwornie wielu, by aż trzeba ich różnicować dodatkowo przez nazwiska, a w końcu kolejne numery ewidencyjne, nipy, idy, piny i pesele. Już sam ten nagrobek, na którym umieszczono zdjęcie dziewięciomiesięcznego niemowlęcia w beciku jest czymś niezwykłym, niespotykanym i wystarczającym by go zapamiętać, natomiast brak nazwiska powoduje, że ów Gusti nabiera cech właściwych królom, których imiona i określające ich numery kolejne - nawet bez dodatkowych przydomków - zapamiętujemy bezbłędnie, a mamy nieraz problemy z określeniem dynastii do której należeli. Swoją drogą ciekawe jest, czy byłoby dziś jeszcze możliwe by dojść do tego jak Gusti się nazywał? Czy ktoś z ludzi mieszkających w okolicy mógłby nam coś powiedzieć na ten temat? Czy może gdzieś niedaleko żyją jeszcze jego bracia lub siostry, którzy czasem jego grób odwiedzają?

Ostatnim miejscem do zobaczenia tego dnia jest cmentarz żydowski, mieszczący się w zupełnie przeciwnej części miasta, żeby do niego dojść musieliśmy odbyć naprawdę długą drogę, drogę męczącą, bowiem - z racji niewątpliwej bliskości gór - w Bielsku zwykle idzie się pod górę albo w dół - tym razem droga prowadziła ewidentnie w górę. 
Najpierw doszliśmy do cmentarza od niewłaściwej strony, to znaczy tej, gdzie nie było żadnego wejścia, kiedyś być może było, ale dziś wszystkie wejścia oprócz głównego zostały zamknięte na głucho, cóż - trudno się dziwić, skoro na murze cmentarnym co kawałek widać namalowaną sprayem swastykę, albo napis: "Żydzi do gazu". Niemniej - przez prześwit w ogrodzeniu udaje się zobaczyć panoramę cmentarza, jest tak ładna i zachęcająca, że postanawiamy mimo wszystkich trudności dostać się do środka. Cóż - chcąc, nie chcąc trzeba obejść dookoła cały teren cmentarza, co daje wyobrażenie o jego ogromie, obszarowo jest to chyba do dziś największy cmentarz zarazem Bielska jak i Białej - co również daje wyobrażenie o tym jak, ważna była społeczność żydowska w historii miasta. W końcu udaje nam się znaleźć główne wejście, na bramie prowadzącej na cmentarz i zarazem do domu przedpogrzebowego wypisane są godziny otwarcia, wszystko bardzo porządnie, niestety - wydaje się że jest już dziś trochę za późno, przed bramą jeździ na rowerku śmieszna mała dziewczynka, która ni stąd ni zowąd sama, nie pytana zwraca się do nas mówiąc: "Ja tu mieszkam!" - "Na cmentarzu?" - pytamy nieco zdziwieni, "Tak" - odpowiada wesoło - skoro tak, to pytamy czy jeszcze można wejść, dziewczynka po chwili zastanowienia łaskawie się zgadza. Cóż - jeśli nie jest duchem - to musi być córką dozorcy! Wchodzimy więc na cmentarz, dom przedpogrzebowy jest zamknięty i widać, że w remoncie. Na całym cmentarzu prawie w ogóle nie ma typowych żydowskich macew, czym jesteśmy niezwykle zaskoczeni - prawdopodobnie pod wpływem kultury austriackiej i protestancko-niemieckiej Żydzi miejscowi budowali pomniki w kształcie stup - pionowych, czworokątnych, zwężających się ku górze kamiennych obelisków - kilka podobnych widzieliśmy już na cmentarzu ewangelickim Mayera. Ogólnie cały cmentarz jest zachowany bardzo dobrze, nie widać na nim śladów celowego niszczenia nagrobków, porośnięty jest niezwykle bogatą roślinnością, upiornie powykręcane akacje otaczają obeliski swoimi pazurami, w świetle zachodzącego już powoli słońca miejsce to zaczyna wyglądać trochę strasznie. Napisy na nagrobkach przeważnie napisane są w alfabecie łacińskim i w języku jidysz, niewiele jest napisów hebrajskich, a na wielu nagrobkach pojawia się tajemnicze słowo "Wulkan", zastanawiamy się dlaczego i co to może oznaczać, do momentu gdy napotykamy sporej wielkości pomnik oznajmiający, że spoczywa tu... mistrz kamieniarski Salomon Leiser Wulkan - i tak tajemnica została wyjaśniona - Wulkan zawsze zajmował się sprawami podziemnymi, ale w Bielsku jak widać zamienił kuźnię na zakład produkcji nagrobków. Wydaje się to śmieszne, niemniej - kiedy natrafiamy na pomnik pamięci Żydów zamordowanych w czasie II wojny, skojarzenie kuźni Wulkana i pieców krematoryjnych nadaje niewinnej grze słów wymiar złowieszczy i nawet nieco niesmaczny. Okazuje się, że naprawdę bardzo dużo jest tu pomników, do których już po wojnie dodano napisy - "zamordowany w Auschwitz", "zginął w komorze gazowej w Treblince" itp. itd. Ktoś to zrobił i ktoś pamiętał by się tym zająć - to ciekawe, ale cmentarz bielski nie sprawia wrażenia podobnego jak wiele, jeśli nie większość żydowskich cmentarzy - nie jest miejscem opuszczonym, na pewno wiele można by tam jeszcze zrobić, wiele poprawić i naprawić - ale widać że ktoś myśli o tym miejscu i się nim opiekuje. Słońce zachodzi i trzeba już wracać, nie jesteśmy pewni czy ojciec dziewczynki (jeśli oczywiście nie jest ona duchem jeżdżącym na rowerze) nie zamknie nas tu na noc - brrrrr! Obszar cmentarza jest tak duży, że łatwo można się zgubić, a jeśli na przykład smarkula jest przewrotna i złośliwa i wcale nie powiedziała, że ktoś jeszcze jest na cmentarzu???
Trzeba wracać, wybieramy drogę na skróty i trafiamy na najpiękniejszą chyba bluszczową aleję jaką widzieliśmy w życiu. Ogromne drzewa - chyba topole - zostały porośnięte na wysokość dobrych kilku metrów wszędobylskim, pnącym się wszędzie pod nogami wiecznie zielonym bluszczem, sprawia to wrażenie, jakby bluszcz dosłownie zniewalał drzewa - owija je wężowymi skrętami czasem prawie aż do wierzchołków, drzewa przypominają wtedy kobiety ubrane w przedwojenne, połyskujące brokatem suknie opinające ich ciała zmysłowo, choć nie wulgarnie. Wydaje się jakby sieć, którą tworzy bluszcz przeplatający się po tysiąckroć sam ze sobą, jakby ta utkana mata, która po gałęziach drzew pnie się niezmordowanie do góry była czymś na wzór powiązanych ze sobą prześcieradeł, za pomocą których dzielni bohaterowie książek naszej młodości uciekali z niedostępnych i strzeżonych przez urwiste skały cytadel, jakby za pomocą tych powiązanych roślinnych mat duchy umarłych mogły mozolnie wspinać się ku górze, aby stamtąd móc rozmawiać z Bogiem o skomplikowanych przeznaczeniach Narodu Wybranego.
Ale - trzeba się spieszyć - ufff! Udało się umknąć! Przed bramą jest pusto, nie ma żadnej dziewczynki i nie ma żadnej pewności czy naprawdę tu była kiedy wchodziliśmy.
Wracamy do centrum starą drogą, przy której wiele jest domów na których zachowały się typowo żydowskie elementy zdobnicze - przeważnie zakryte dziś rynnami albo jakimiś innymi użytecznymi elementami - ale są tu nadal, trzeba się tylko dobrze przypatrzeć. Tu więc znajdowała się bielska dzielnica żydowska. Wchodząc do centrum pierwszy raz mijamy bielską katedrę -  konstrukcję  doprawdy przedziwną - jednak teraz, o zmierzchu, kiedy nie oświetla jej już słońce a lamp jeszcze nie zapalono katedra nie robi wielkiego  wrażenia - ale my jeszcze do niej wrócimy - ona jeszcze pokaże co potrafi!

KOLEJNY DZIEŃ