DZIEŃ IV - Pszczyna Pszczyna jest dokładnym i absolutnym
przeciwieństwem Żywca, jest dowodem na to, że małe miasteczko może nie być prowincjonalną dziurą, że może mieć szyk i styl, który mają miasta będące stolicami. Stolica
wcale nie musi być ludna i rozległa, nie musi też prowadzić wielkich
interesów, wystarczy by miała godność i dystynkcję - jeśli oczywiście miasto może posiadać
takie cechy. Jeśli może - to w Pszczynie właśnie widoczna jest jakaś godność,
której zabrakło w Żywcu, a jest to o tyle dziwne, że przecież Żywiec należał
niegdyś (i jak się okazało w części nadal należy) do najpotężniejszego chyba rodu w
historii całego kontynentu! Pszczyna zaś - kiedyś rzeczywiście
była stolicą, mało kto dziś o tym wie i zdaje sobie z tego sprawę, ale w
czasach, gdy nie nosiła jeszcze tej prasłowiańskiej w brzmieniu i w pisowni nazwy, nieodmiennie kojarzącej się z Szczebrzeszynem, chrząszczem, trzciną i
brzechwą, kiedy jeszcze nazywała się Pless - była stolicą księstwa pszczyńskiego,
i siedzibą Hochbergów - rodu w Niemczech najpotężniejszego po cesarskiej rodzinie
Hohenzollernów. Jadąc do Pszczyny z Bielska mijaliśmy po drodze całkiem już przemysłowy krajobraz
Śląska, wraz z
miastem Czechowice-Dziedzice - nieodmiennie i na zawsze kojarzącym się z
produkcją zapałek - z napisami na pudełkach od zapałek. Mieliśmy zresztą wrażenie, że jedziemy w jakimś nie najlepszym kierunku, że
spotka nas
rozczarowanie podobne do tego w Żywcu, że zapewne będzie to kolejne miejsce
żyjące dawno zamierzchłymi sprawami i starające się niezdarnie podołać
presji świetnej historii. Jeszcze nawet na dworcu w Pszczynie ma się dość mieszane
uczucia. Parę metrów za dworcem zaczyna się jednak zupełnie inny świat, świat
niewielkiego, doskonale zorganizowanego przedsiębiorstwa, podporządkowanego jednemu celowi,
jednej wielkiej sprawie - tą sprawą jest Zamek i otaczający
go park. Wszędzie umieszczone są bardzo przejrzyste plany, informujące jak
dotrzeć do Zamku, w którym miejscu wobec Zamku aktualnie się znajdujemy, czy
może Zamek już widnieje na horyzoncie, a jeśli nie - to jak daleko trzeba iść
by go zobaczyć. Aby dojść do Zamku od strony dworca kolejowego należy wejść
na piękną aleję, która poprowadzi nas przez
spory kawałek miasta. Jest to coś w rodzaju deptaka, wysadzanego niewielkimi, ozdobnymi drzewami, które
zapewne bardzo pięknie muszą się prezentować gdy pokryte są kwiatami, a
potem dającymi cień liśćmi. Na pewno latem jest to ulubione miejsce spacerów
zakochanych pszczyńskich par. Aleja prowadzi przez najpiękniejsze zaułki
miasta, przy których stoją wille
niegdyś na pewno należące do związanych z Zamkiem wybitnych mieszczan. Przy
tejże alei można spotkać wspaniałe neogotyckie pałace,
które swoją masywnością i ceglaną czerwienią wzbudzają podziw i
szacunek.
Inne znów - zbudowane w stylu nieco lżejszym, przywodzą na myśl figlarne i zabawkowe pałace, wyglądające
troszkę jak pałace z rysunkowych filmów Disneya. Ale jest tu nie
tylko tego rodzaju nadęty przepych - nawet skromniejsze kamienice mają dużo smaku i zapamiętuje się je
dzięki różnym szczegółom
architektonicznym, a nawet - dzięki ciekawym
kolorom. Oprócz alei - promenady, Zamku i otaczającego go parku, w
Pszczynie niewątpliwie jest jeszcze Rynek,
który choć z pewnością znajduje się w cieniu (i w przenośni i jak najzupełniej
dosłownie!), bardzo w cieniu, o jakże bardzo w cieniu Zamku, to jednak - dzięki
Zamkowi jest bardzo piękny, odnowiony, czyściutki - w ogóle czystość jest
czymś, co wprost rzuca się w oczy w całym mieście, a rzadka to raczej cecha w
polskich miastach, nawet w tych, które uważają się za różnego rodzaju perły
i korale architektoniczne można przejść całe kwartały ulic nie napotykając
jednego kosza na śmieci, podczas gdy w Pszczynie kosze są dosłownie na każdym
rogu, a jako że miasteczko jest ogólnie bardzo małe, to odległości pomiędzy
skrzyżowaniami także. Rynek ukazuje się powoli ze swoimi kamieniczkami,
niezwykle ładnie i oryginalnie zaprojektowaną, ułożoną w charakterystyczne
prostokąty nawierzchnią, oraz znajdującą
się w centralnym punkcie studnią, a także
- co charakterystyczne i chyba zupełnie niespotykane - ratuszem, połączonym z
protestanckim kościołem - co było oczywiście
powodem
nieustannych sporów pomiędzy władzą świecką i duchowną, i nie obyło się
tu bez miniaturowej Canossy, w którymś tam wieku - rozstrzygniętej oczywiście
(nie pamiętam już na czyją korzyść) przez Księcia Pana. Niewątpliwie na pszczyńskim
Rynku można by spędzić bardzo miło czas, choćby siedząc na
mocno przytwierdzonych do nawierzchni ławkach, ale Zamek już ukazuje
się nad dachami kamienic i zmusza nas do pośpiechu, bowiem w okresie wiosennym
można go zwiedzać tylko przez kilka godzin dziennie i czasu zostało już niewiele, tak że jeszcze
tylko jeden rzut
oka na naprawdę uroczy pszczyński Rynek i już stajemy u
wrót Zamku. Wrażenie, które wywiera Zamek zaraz po wejściu od strony
ulicy jest niezbyt przytłaczające - samo słowo "zamek" odnosi
do czegoś wielkiego, wręcz ogromnego, a przede wszystkim masywnego i oddzielonego
od "reszty świata" - miejsca "zamkniętego" - a Zamek pszczyński, tak jak się go widzi wchodząc od
strony miasta bynajmniej takiego wrażenia nie sprawia - spostrzega się go bowiem jako taką
nieco większą kamienicę, i prawdziwe jego rozmiary ukazują się dopiero
wtedy, gdy obejdzie się go dookoła aby dojść do
miejsca będącego prawdziwym wejściem głównym - znajduje się ono od strony parku, tam skąd w
XIX wieku, kiedy to nadano ostateczny kształt zamkowym zabudowaniom, nadjeżdżali goście
- gdyż Zamek miał bezpośrednie połączenie ze stacją kolejową,
tak by przybywający państwo nie musieli mieć żadnego kontaktu z
pszczyńskimi mieszczanami. Aleja dojazdowa, z której niestety dziś zostało bardzo niewiele
prowadziła prosto przez park, wprost do stacji, omijając
szerokim łukiem całe miasto. Następny - boczny
widok, ukazuje już rzeczywistą monumentalność tej budowli, która -
jakkolwiek nie jest zamkiem na wysokiej skale, ani niczym podobnym np. do
Wawelu, i wydaje się że odpowiedniejszym mianem dla niej byłoby słowo
pałac, chociażby ze względu na to, że jej ostateczna forma nie jest tak
stara i powstała pod koniec XIX wieku - kiedy to już raczej pałace niż zamki
budowano, jednak - taką nazwę przyjęto - i tak też zostanie w
naszej relacji (z rzadkimi wyjątkami), już choćby dlatego, że jej początki sięgają wieku XIV, a
poza tym - jeśli kamienicę naprzeciw Kolumny Zygmunta w Warszawie nazywają
Zamkiem... Warto dodać tu pewną historię, która choć nie
rozgrywa się w
Pszczynie, to pośrednio jest z nią związana: w zamku przez długi czas mieszkała wspomniana już
księżna Daisy, postać
można powiedzieć po "medialnemu" - kultowa - o której napisano
do dziś sporą ilość książek na Zachodzie Europy - od poważnych opracowań naukowych
po niskiego lotu literaturę traktującą o arystokratach, a przeznaczoną dla
raczej niezamożnych kobiet. Daisy była angielską księżną wywodzącą się z rodu spokrewnionego bezpośrednio z
rodziną królewską, która wyszła za mąż za księcia
Hansa Heinricha XV von Hochberg i wraz z nim przyjechała do Niemiec. Przez jakiś czas mieszkała w Pszczynie - Pless,
a potem - już po rozwodzie z księciem - w drugim zamku Hochbergów - Fürstenstein, po polsku nazywającym się
obecnie Książ, który po I wojnie znajdował się po niemieckiej stronie
granicy, pomiędzy Świdnicą a
Wałbrzychem.
Tam też zmarła i została pochowana w bardzo ciekawych okolicznościach, o których
niebawem opowiemy. Księżna
Daisy nie cieszyła się szczególną sympatią władz hitlerowskich po pierwsze
jako cudzoziemka, a w dodatku Angielka, a po drugie ze względu na wypowiedzi
zawarte w jej autobiograficznej książce, świadczące o poparciu dla idei
restytucji państwa polskiego. Skutek tych
sympatii i antypatii był taki,
że księżna została z zamku Fürstenstein eksmitowana. Po wyjściu z zamku udajemy się w długą drogę,
która prowadzi przez część dawnego książęcego parku, nie sposób chyba zobaczyć go na raz w całości,
trzeba wybrać jakąś drogę, a to znaczy
- odrzucić wszystkie inne, park jest bowiem naprawdę rozległy, choć i tak zostało
z niego niewiele, a to co zostało w sposób obrzydliwy poprzecinano drogami, po
których jeżdżą samochody, nie dość tego - na terenie parku umieszczono pola golfowe, gdzie
współcześni nowobogaccy mogą swoimi
zakrzywionymi kijkami dzielnie walczyć z nawiedzającymi ich w złych snach widmami słomiano-buraczanej
przeszłości ich prześwietnego rodu. W parku jak wiadomo stoją drzewa, i tych
w Pszczynie nie brakuje - są wszelkiego rodzaju gatunki, ale od gatunków i
okazów bardziej interesowały nas przedziwne kształty niektórych, wyglądające
tak, jakby wewnątrz pnia dobry czarodziej uwięził jakiegoś złego ducha, który
szamocząc się przez dziesiątki lat usiłuje wydostać się na
powierzchnię,
inne znów wyglądają jakby otrzymały setki razów, które gojąc się i
zastygając zamieniły się w
ohydne, skrofuliczne strupy - narośle,
przywodzące na myśl ciała wzdęte wodną puchliną. Inne znów - ich pnie i wystające
korzenie jak łapy jakichś starych, skręconych ze starości ptaków. Choć nigdzie jeszcze
nie ma liści, to nawet niewprawne oko potrafi odróżnić drzewa
żywe, w których soki właśnie zbierają się do kolejnej batalii (drzewa 1 kwietnia
są równie gołe jak w grudniu, ale wyglądają zupełnie inaczej!), od
upiornych drzew martwych,
które straszą swoimi rozpostartymi ramionami, i mimo że wykorzystano je chyba
we wszystkich filmach grozy, to jednak nie przestają być niepokojące. Pełno
tu drzew pokrytych jemiołą,
której kiście wyglądają jak jakieś tajemnicze kuliste owoce, które ni stąd
ni zowąd pojawiły się przyklejone do drzew, jak czasem pojawiają się nagle
kwiaty kaktusów, których wcale się nie spodziewaliśmy, których jeszcze
wczoraj nic nie zapowiadało, i o których nikt nam nic nie powiedział - byśmy
mogli się przygotować na ich przyjęcie. O tej porze roku pięknie wyglądają wierzby,
których kształty przypominają łby jakichś bardzo przerażonych postaci z włosami
stojącymi na sztorc, albo też komórki neuronowe albo nieznane z
nazwy morskie stworzenia. Trzeba jednak się
śpieszyć by zdążyć wrócić z Pszczyny, która choć tak
urocza, nie ma najlepszego połączenia z otaczającym ją światem. W parku nie
ma prawie nikogo, zbliża się wieczór i robi nam się trochę zimno, w oddali
- na parkowej alejce - spostrzegamy jakąś tajemniczą postać w zupełnie absurdalnym o tej porze roku i w tym otoczeniu kolorze
pomarańczowym,
przez jakiś czas staramy się tajemniczy obiekt obserwować, tak jednak by go
nie przestraszyć - w parku naprawdę nikogo nie ma i nagły pośpiech może mieć
fatalne skutki dla czyichś nerwów. Po jakimś czasie pomarańczowa kurtka rozpływa
się pośród drzew. Po drodze mijamy wspomniane pola golfowe - na szczęście
jeszcze nieczynne - a także obelisk upamiętniający miejsce, gdzie rozstrzelano
pierwszych Polaków po wkroczeniu w 1939 armii hitlerowskiej. Na pomniku
napisano, że byli to weterani walk o polskość tych ziem - śląscy powstańcy
- ci, dzięki którym Pszczyna przed wojną znalazła się "po polskiej
stronie", ciekawe swoją drogą czy książę musiał
wyrazić zgodę (a może nawet sam zaproponował?), by to uroczyste rozstrzelanie
odbyło się
właśnie w jego parku? Znajdujemy tu też niesamowitą konstrukcję - pień
pokryty takim jakby daszkiem - po co
i dlaczego ktoś to zrobił? - nie wiadomo. Wreszcie dochodzimy do bardziej
cywilizowanej i zagospodarowanej części parku, oddzielonej od reszty zwykłą i niestety dość
ruchliwą szosą. W oddali widać mostek,
po minięciu którego, wyrasta przed nami ukryte
pośród drzew mauzoleum Hochbergów - kamienny grobowiec,
wygląda naprawdę imponująco - pochowani są tu ojciec i syn - ojciec, to właśnie
książę Hans Heinrich XV, zmarły
w 1938 ostatni prawdziwy "Fürst von Pless", mąż księżniczki Daisy
(niemniej, należy wspomnieć, że małżeństwo zakończyło się rozwodem po I
wojnie światowej, kiedy to Daisy przeniosła się do Książa właśnie). Nieco dalej napotkamy jeszcze o
wiele starsze nagrobki - z końca wieku
XVIII - a należące do rodziny poprzednich właścicieli Pszczyny, książąt
von Anhalt-Köthen, znajdujące się jednak w nienajlepszym stanie
"restauracji", to znaczy nie będące ani starymi, zniszczonymi
nagrobkami, ani też nagrobkami naprawdę odnowionymi, co nadało im charakter
raczej nieokreślony i nieciekawy. Uznaję, że należy także zrobić portret słoniowej
skóry wielkiego, starego jesiona,
który rośnie nieopodal parkowego cmentarza, i być może jest drzewem Ygdrassil rodziny von
Hochberg. Jako, że jest wiosna, i słońce nieustannie zmienia swój kąt
widzenia, co sprawia że raz wydaje się, że jest już zupełny wieczór, a w
chwili następnej robi się znów przejrzyście i jasno jak w południe,
decydujemy się na obejście zamku z drugiej strony i wyjście zupełnie inną drogą,
skąd widać w oddali zabudowania
gospodarcze zamku, a także skąd sam park - widziany z pewnej odległości
- ukazuje swoje melancholijne oblicze,
i z tego właśnie miejsca, dzięki nagłej zmianie oświetlenia - zupełnie jakby
pracownicy teatru, których nigdy nie widać na scenie, a dzięki wysiłkom których
oczom naszym ukazują się coraz to kolejne odsłony scenicznej rzeczywistości,
które zdają się być zawarte w stadium wyjściowym niemal tak naturalnie jak
motyl zawarty jest w poczwarce, a ta z kolei w larwie, i choć istoty te są niewątpliwe
tak bardzo od siebie odmienne, to jakimś niepisanym prawem przynależności i oczywistości
określamy je wszystkie wspólną łacińską nazwą
gatunkową - tak naszym oczom ukazało się kolejne, ostatnie już wcielenie pszczyńskiego
zamku - tym razem niewątpliwie najwspanialsze - w jego pierwszej odsłonie zobaczyliśmy
gmaszysko majaczące daleko za
drzewami, w odsłonie następnej, gdy podeszliśmy nieco bliżej i
bardziej od frontu, zobaczyliśmy zamek w najładniejszej chyba postaci - z szeroką
łąką przed wejściem, rzeczywiście dumny i ogromny - prawdziwa rezydencja
angielskich lordów. I teraz dopiero sobie uświadomiliśmy, że cała Pszczyna,
razem z zamkiem, parkiem i wszystkim wokoło, i nawet z tym miasteczkiem - leży tak
naprawdę w Anglii, a nie w Polsce, nawet nie na stałym lądzie, "kontynencie"- jest
angielska w charakterze i wymowie, na wskroś anglosaska, pełna
Charlesa Dickensa, doktora Samuela Johnsona, Jonathana Swifta a nawet sióstr Bronte. I
to zapewne z tego powodu we włościach książąt von Pless, znalazła się
niegdyś księżniczka Daisy (a w całej "okazałości" swego
wspaniałego nazwiska - Mary Therese Olivia Cornwallis-West).
Podeszliśmy jeszcze bliżej, i właśnie
wtedy kapryśne wiosenne słońce zaczęło na dobre zachodzić, a w ciągu
kilku następnych minut całkiem ukryło się za gęstymi chmurami. Można było
jeszcze tylko spojrzeć po
raz ostatni na bryłę zamku, i szybko
udać się w drogę powrotną, bezpośrednio przez park, omijając miasteczko - starą drogą, która niegdyś wiodła książęcych gości
wprost ze
stacji kolejowej do pałacu - zupełnie omijając miasto, mieszczan, mieszczańskie
kamienice, mieszczański tryb i styl życia i w ogóle wszystko, co się wiązało z krwią
inną niż bardzo błękitna. Po drodze mijamy jeszcze dwa cmentarze -
jeden to cmentarz żołnierzy radzieckich, w stanie wręcz opłakanym - rozwalone płyty, jakiś pamiątkowy cokół, na którym zupełnie
już nie wiadomo co kiedyś stało, i pod czym pszczyńskie dzieci musiały stać godzinami w
deszczu i śniegu podczas akademii ku czci. Drugi cmentarz jest protestancki, podobnie
jak w Bielsku do dziś spora część mieszkańców Pszczyny to protestanci - przeważają nagrobki
z niemieckimi napisami, choć obok nich pojawia się
coraz więcej nazwisk polskich - już "powojennych". Wśród nagrobków
starszych, niemieckich jest wiele bardzo pięknych, ale oczywiście nikt o nie nie dbał od
tylu lat i popadają w coraz większą ruinę. Na kilku widać jednak
ślady nie tak dawnych prac konserwacyjnych, niektóre nagrobki są wyczyszczone
i odnowione - zapewne więc ktoś musi tu przyjeżdżać i opiekować się nimi
- teraz kiedy po latach stało się to możliwe.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |