strona główna album Bielsko-Biała inne albumy

 

DZIEŃ IV - Pszczyna

Pszczyna jest dokładnym i absolutnym przeciwieństwem Żywca, jest dowodem na to, że małe miasteczko może nie być prowincjonalną dziurą, że może mieć szyk i styl, który mają miasta będące stolicami. Stolica wcale nie musi być ludna i rozległa, nie musi też prowadzić wielkich interesów, wystarczy by miała godność i dystynkcję - jeśli oczywiście miasto może posiadać takie cechy. Jeśli może - to w Pszczynie właśnie widoczna jest jakaś godność, której zabrakło w Żywcu, a jest to o tyle dziwne, że przecież Żywiec należał niegdyś (i jak się okazało w części nadal należy) do najpotężniejszego chyba rodu w historii całego kontynentu! Pszczyna zaś - kiedyś rzeczywiście była stolicą, mało kto dziś o tym wie i zdaje sobie z tego sprawę, ale w czasach, gdy nie nosiła jeszcze tej prasłowiańskiej w brzmieniu i w pisowni nazwy, nieodmiennie kojarzącej się z Szczebrzeszynem, chrząszczem, trzciną i brzechwą, kiedy jeszcze nazywała się Pless - była stolicą księstwa pszczyńskiego, i siedzibą Hochbergów - rodu w Niemczech najpotężniejszego po cesarskiej rodzinie Hohenzollernów. Jadąc do Pszczyny z Bielska mijaliśmy po drodze całkiem już przemysłowy krajobraz Śląska, wraz z miastem Czechowice-Dziedzice - nieodmiennie i na zawsze kojarzącym się z produkcją zapałek - z napisami na pudełkach od zapałek. Mieliśmy zresztą wrażenie, że jedziemy w jakimś nie najlepszym kierunku, że spotka nas rozczarowanie podobne do tego w Żywcu, że zapewne będzie to kolejne miejsce żyjące dawno zamierzchłymi sprawami i starające się niezdarnie podołać presji świetnej historii. Jeszcze nawet na dworcu w Pszczynie ma się dość mieszane uczucia. Parę metrów za dworcem zaczyna się jednak zupełnie inny świat, świat niewielkiego, doskonale zorganizowanego przedsiębiorstwa, podporządkowanego jednemu celowi, jednej wielkiej sprawie - tą sprawą jest Zamek i otaczający go park. Wszędzie umieszczone są bardzo przejrzyste plany, informujące jak dotrzeć do Zamku, w którym miejscu wobec Zamku aktualnie się znajdujemy, czy może Zamek już widnieje na horyzoncie, a jeśli nie - to jak daleko trzeba iść by go zobaczyć. Aby dojść do Zamku od strony dworca kolejowego należy wejść na piękną aleję, która poprowadzi nas przez spory kawałek miasta. Jest to coś w rodzaju deptaka, wysadzanego niewielkimi, ozdobnymi drzewami, które zapewne bardzo pięknie muszą się prezentować gdy pokryte są kwiatami, a potem dającymi cień liśćmi. Na pewno latem jest to ulubione miejsce spacerów zakochanych pszczyńskich par. Aleja prowadzi przez najpiękniejsze zaułki miasta, przy których stoją wille niegdyś na pewno należące do związanych z Zamkiem wybitnych mieszczan. Przy tejże alei można spotkać wspaniałe neogotyckie pałace, które swoją masywnością i ceglaną czerwienią wzbudzają podziw i szacunek. Inne znów - zbudowane w stylu nieco lżejszym, przywodzą na myśl figlarne i zabawkowe pałace, wyglądające troszkę jak pałace z rysunkowych filmów Disneya. Ale jest tu nie tylko tego rodzaju nadęty przepych - nawet skromniejsze kamienice mają dużo smaku i zapamiętuje się je dzięki różnym szczegółom architektonicznym, a nawet - dzięki ciekawym kolorom. Oprócz alei - promenady, Zamku i otaczającego go parku, w Pszczynie niewątpliwie jest jeszcze Rynek, który choć z pewnością znajduje się w cieniu (i w przenośni i jak najzupełniej dosłownie!), bardzo w cieniu, o jakże bardzo w cieniu Zamku, to jednak - dzięki Zamkowi jest bardzo piękny, odnowiony, czyściutki - w ogóle czystość jest czymś, co wprost rzuca się w oczy w całym mieście, a rzadka to raczej cecha w polskich miastach, nawet w tych, które uważają się za różnego rodzaju perły i korale architektoniczne można przejść całe kwartały ulic nie napotykając jednego kosza na śmieci, podczas gdy w Pszczynie kosze są dosłownie na każdym rogu, a jako że miasteczko jest ogólnie bardzo małe, to odległości pomiędzy skrzyżowaniami także. Rynek ukazuje się powoli ze swoimi kamieniczkami, niezwykle ładnie i oryginalnie zaprojektowaną, ułożoną w charakterystyczne prostokąty nawierzchnią, oraz znajdującą się w centralnym punkcie studnią, a także - co charakterystyczne i chyba zupełnie niespotykane - ratuszem, połączonym z protestanckim kościołem - co było oczywiście powodem nieustannych sporów pomiędzy władzą świecką i duchowną, i nie obyło się tu bez miniaturowej Canossy, w którymś tam wieku - rozstrzygniętej oczywiście (nie pamiętam już na czyją korzyść) przez Księcia Pana. Niewątpliwie na pszczyńskim Rynku można by spędzić bardzo miło czas, choćby siedząc na mocno przytwierdzonych do nawierzchni ławkach, ale Zamek już ukazuje się nad dachami kamienic i zmusza nas do pośpiechu, bowiem w okresie wiosennym można go zwiedzać tylko przez kilka godzin dziennie i czasu zostało już niewiele, tak że jeszcze tylko jeden rzut oka na naprawdę uroczy pszczyński Rynek i już stajemy u wrót Zamku. Wrażenie, które wywiera Zamek zaraz po wejściu od strony ulicy jest niezbyt przytłaczające - samo słowo "zamek" odnosi do czegoś wielkiego, wręcz ogromnego, a przede wszystkim masywnego i oddzielonego od  "reszty świata" - miejsca "zamkniętego" - a Zamek pszczyński, tak jak się go widzi wchodząc od strony miasta bynajmniej takiego wrażenia nie sprawia - spostrzega się go bowiem jako taką nieco większą kamienicę, i prawdziwe jego rozmiary ukazują się dopiero wtedy, gdy obejdzie się go dookoła aby dojść do miejsca będącego prawdziwym wejściem głównym - znajduje się ono od strony parku, tam skąd w XIX wieku, kiedy to nadano ostateczny kształt zamkowym zabudowaniom, nadjeżdżali goście - gdyż Zamek miał bezpośrednie połączenie ze stacją kolejową, tak by przybywający państwo nie musieli mieć żadnego kontaktu z pszczyńskimi mieszczanami. Aleja dojazdowa, z której niestety dziś zostało bardzo niewiele prowadziła prosto przez park, wprost do stacji, omijając szerokim łukiem całe miasto. Następny - boczny widok, ukazuje już rzeczywistą monumentalność tej budowli, która - jakkolwiek nie jest zamkiem na wysokiej skale, ani niczym podobnym np. do Wawelu, i wydaje się że odpowiedniejszym mianem dla niej byłoby słowo pałac, chociażby ze względu na to, że jej ostateczna forma nie jest tak stara i powstała pod koniec XIX wieku - kiedy to już raczej pałace niż zamki budowano, jednak - taką nazwę przyjęto - i tak też zostanie w naszej relacji (z rzadkimi wyjątkami), już choćby dlatego, że jej początki sięgają wieku XIV, a poza tym - jeśli kamienicę naprzeciw Kolumny Zygmunta w Warszawie nazywają Zamkiem...
Z bliska, mury robią naprawdę wielkie wrażenie, i nie chodzi bynajmniej o ich wielkość - budowla jest dwupiętrowa i w zasadzie dość niezgrabna, ciężka, ale właśnie ten ciężar nadaje dostojeństwo, materialność. Cielesność Zamku jest tak dojmująca, że nie sposób wobec niego podnosić żadnych wydumanych zarzutów - jeśli byłyby jakiekolwiek, to powinny być one konkretne, jasne i do natychmiastowego odparcia lub przyjęcia - bez żadnych szkolarskich miazmatów i dywagacji. Z pewnej odległości, Zamek prezentuje się nieco podobnie do gmachu jakiegoś przeogromnego teatru, jakby pośrodku parku stał wielki teatr na parę tysięcy widzów, teatr albo filharmonia lub opera, właściwie wszystko wewnątrz i na zewnątrz obiektu nosi cechy dziewiętnastowiecznego decorum, duch reprezentacji przesłonił wszystkie inne wartości, i jak po przyjeździe tutaj napisała w swoim pamiętniku słynna księżniczka Daisy (angielska żona ostatniego pana na Pszczynie, postać do której niebawem wrócimy): 
"Znajdowały się tu hektary tarasów i ogrodów oraz wiele obojętnych rzeźb. Wspaniały porządek reprezentacyjnych przestrzeni z ciężkim bogactwem luksusu, ale bez komfortu i wygody, a nawet bez osobistej łazienki!"
Zamek właściwie ze wszystkich stron - oprócz tej, która styka się z ulicami Pszczyny - wygląda podobnie, i nic w tym dziwnego, zbudowano go bowiem na planie podkowy, niemniej - powoduje to pewną monotonię, którą należy przypisać pragnieniu oddania stałości i jednolitości, trwania i niezmiennej wielkości rodu von Hochberg. Jedyny wyższy punkt w całym otoczeniu - wieża widokowa znajduje się w pewnej odległości od głównego zamkowego kompleksu, i nie jest z nim połączona. Wejścia do monumentalnej budowli bronią nie mniej monumentalne lwy, w marsowych obliczach których odbija się cała duma i buta pruskiej arystokracji, trzymającej swą lwią łapę na karku wszechświata, niemniej - pałac przebudowano ostatecznie około roku 1870, czyli w czasie równym długości życia dość  wiekowego człowieka, który urodziłby się w dniu szturmu na Bastylię - dni i godziny książąt były już na wyczerpaniu i w tej postaci lwa doskonale to widać - czyż nie ma się wrażenia, że leżąc tak przed domem pana (zupełnie jak wiejski Burek, swoją drogą - co też za pomysł, by z króla zwierząt zrobić podwórzowego kundla - na to chyba stać tylko ludzi cierpiących na przerosty ambicji i jakieś wręcz chorobliwe rozdęcie ego!) patrzy w stronę wejścia, czy też raczej w stronę ciemnego parku z lękiem, z widocznym niepokojem, nie chcąc pokazać że się boi, utrzymując się w nadanej mu twardej, niewzruszonej formie, z łapami wyciągniętymi przed siebie, jak żołnierz, który stoi na warcie, ale w oczach ma przerażenie - tak przynajmniej my widzieliśmy tego lwa - zwierzę bardzo smutne i z pewnością zasługujące na lepszy los niż pilnowanie cudzych kredensów. Podobno miejscowi chłopi opowiadają historię, jakoby dumne lwisko w całej swojej karierze pałacowego ciecia raz tylko nędznie zaskomlało i podwinęło pod siebie ogon - gdy w 1945 na parkowej alei pojawili się pierwsi sołdaci Armii Czerwonej - ale... lud zawsze przesadza i nie należy mu wierzyć. W Zamku znajduje się ogromna wystawa, która pokazuje... wnętrze Zamku na przełomie XIX i XX wieku - wyposażenie prawie w ogóle nie uległo zniszczeniu ani bezpośrednio powojennemu rozgrabieniu, co przydarzyło się np. zamkowi w Książu - drugiej, a raczej chronologicznie rzecz ujmując - pierwszej siedzibie rodu von Hochberg, nie wiem jakie były tego przyczyny, być może po prostu stacjonował tu sztab armii sowieckiej i dlatego nie przeprowadzono tak regularnej jak gdzie indziej grabieży, ale do końca nie wiadomo na pewno. Podróż przez książęce komnaty trwa bardzo długo, dosyć długo by zmęczyć. Oczywiście, nie kogoś, kto jest jakimś szczególnym miłośnikiem wszystkich tych lichtarzy, toaletek i nocników z epoki. Dla nas o wiele od samych przedmiotów ciekawsze były dołączone do nich opisy, z których można się było wiele dowiedzieć o historii zamku, i w zasadzie głównie tych kilka ciekawostek zostało stamtąd przywiezionych, dlatego też przytoczymy je w tym miejscu: pierwsza z nich jest taka, że w czasie pierwszej wojny światowej, w latach 1914-1917, w zamku pszczyńskim mieściła się ni mniej ni więcej tylko główna kwatera wojsk niemieckich, i mieszkał tu sam cesarz Wilhelm II, zresztą - w doskonałym porządku zachował się jego gabinet, wiele sprzętów których używał, w zasadzie wszystko pozostało tak, jak wyglądało gdy opuszczał to miejsce, bowiem właściciele zostawili pokój w takim mniej więcej stanie, w jakim Kaiser go opuścił - na wieczną rzeczy pamiątkę i chwałę Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego oczywiście. W okresie międzywojennym, gdy Pszczyna w wyniku plebiscytu na Górnym Śląsku dostała się pod władzę Polski - prawdziwe horrendum dla rodziny von Hochberg! - i gdy Jaśnie Wielmożny Książę Pan nie płacił podatków, i w rozmaity sposób nowo powstałe państwo polskie bojkotował, owo państwo w końcu - za długi podatkowe i inne - skonfiskowało mu Pszczyńskie Lasy - ogromny obszar leśny, stanowiący prawdziwy skarb, z którego nawet dziś sporo pozostało - kiedyś  Puszcza Pszczyńska rozciągała się na o wiele większym obszarze, zresztą słowiańska nazwa tego miasta wywodzi się w linii prostej od słowa "puszcza" i prawdopodobnie niegdyś brzmiała "Puszczyna".

Ciekawa jest ta ludzka potrzeba, by zachowywać i oglądać i ogólnie pieczołowicie zabezpieczać te dawne sprzęty, minione urządzenia i wszystko co służyło życiu codziennemu w czasach niewiele nawet wcześniejszych niż nasze. Dotyczy to zwłaszcza życia warstw wyższych, choć nie tylko - ale zdając sobie sprawę z tendencyjności i umowności naszego stwierdzenia, pozwolimy sobie na pewnego rodzaju porównanie, które nawet może i nie jest do końca uprawnione to... wymyśliliśmy je i koniecznie musimy tutaj właśnie je zamieścić: otóż, my ludzie współcześni "zwiedzamy" ten "skansen" zachowujący wygląd "pańskiej" rezydencji z przełomu poprzednich wieków, trochę podobnie jak owi "panowie" z tamtych lat (oczywiście tylko niektórzy) interesowali się życiem chłopstwa, zbierali pieśni i piosnki, chusty i sprzęty domowego użytku - z takich prywatnych kolekcji przechowywanych przez pasjonatów we dworach i pałacach powstawały zaczątki późniejszych muzeów folkloru, a także - właśnie skansenów. Zresztą - by nie szukać daleko - w samej Pszczynie, na terenie parku znajduje się skansen złożony z kilkunastu chałup, którego niestety nie zdążyliśmy zobaczyć, bo gdy do niego dotarliśmy było już zbyt późno. Zabawne to, jak toczy się świat - czyż ktoś z ludzi, którzy mieszkali w tym zamku mógłby przypuścić, że kiedyś do jego pokrytego jelenimi i sarnimi porożami pokoju wchodzić będą jacyś całkowicie obcy i zupełnie z nim nie spokrewnieni ludzie, i będą ze znudzeniem czytać kolejną tabliczkę przytwierdzoną do ściany, która głosi że w tym właśnie pokoju "zamieszkiwał" (kustosze najwidoczniej bardzo lubią to słowo, kompletnie wypaczające istotę codziennego zasypiania i budzenia się w jakimś pokoju, na jakimś łóżku, pod jakimś malowanym w japońskie wzory baldachimem) Graf von...., który namiętnie oddawał się  pasji myśliwskiej?

Warto dodać tu pewną historię, która choć nie rozgrywa się w Pszczynie, to pośrednio jest z nią związana: w  zamku przez długi czas mieszkała wspomniana już księżna Daisy, postać można  powiedzieć po "medialnemu"  - kultowa - o której napisano do dziś sporą ilość książek na Zachodzie Europy - od poważnych opracowań naukowych po niskiego lotu literaturę traktującą o arystokratach, a przeznaczoną dla raczej niezamożnych kobiet. Daisy była angielską księżną wywodzącą się z rodu spokrewnionego bezpośrednio z rodziną królewską, która wyszła za mąż za księcia Hansa Heinricha XV von Hochberg i wraz z nim  przyjechała do Niemiec. Przez jakiś czas mieszkała w Pszczynie - Pless, a potem - już po rozwodzie z księciem - w drugim zamku Hochbergów -  Fürstenstein, po polsku nazywającym się obecnie Książ, który po I wojnie znajdował się po niemieckiej stronie granicy, pomiędzy Świdnicą a Wałbrzychem. Tam też zmarła i została pochowana w bardzo ciekawych okolicznościach, o których niebawem opowiemy. Księżna Daisy nie cieszyła się szczególną sympatią władz hitlerowskich po pierwsze jako cudzoziemka, a w dodatku Angielka, a po drugie ze względu na wypowiedzi zawarte w jej autobiograficznej książce, świadczące o poparciu dla idei restytucji państwa polskiego. Skutek tych sympatii i antypatii był taki, że księżna została z zamku Fürstenstein eksmitowana.
Warto wspomnieć, że zamek w Książu miał jakieś szczególne znaczenie dla władz hitlerowskich - jakie, do końca dziś nie wiadomo - jedni twierdzą, że miała się tam znajdować jakaś absolutnie niedostępna kwatera Führera, inni zaś że fabryka broni biologicznej, chemicznej, elektronicznej czy też po prostu - kosmicznej. Nikt nie wie jak było naprawdę, w każdym razie jednak obiekt przekazano wojsku, które kompletnie zniszczyło i "rozparcelowało" mienie, a cały teren rozległego parku został gruntownie przekopany - nie wiadomo w jakim celu. Od zakończenia wojny rozmaici poszukiwacze - bądź to sensacji, bądź  skarbów ryli w ziemi i szukali raz "ciężkiej wody", raz materiałów do budowy rakiet "V2", raz samych tychże rakiet, "Enigmy" i sekretu "Enigmy" - a najczęściej - oczywiście "Bursztynowej Komnaty", nic jednak jak dotąd nie znaleziono, co tym bardziej podsyca ciekawość. Bezpośrednio po wojnie stacjonowała tu armia sowiecka i sama zajmowała się poszukiwaniami a także gruntowną  dewastacją pomieszczeń pałacowych, grobów Hochbergów w parkowej nekropolii i wszystkiego w ogóle co dało się zdewastować. Zaś księżna Daisy dożyła swoich dni w domu w Wałbrzychu, zmarła bodajże w 1943 lub 1944 (nawet to nie jest do końca ustalone) - i tu zaczyna się legenda, bardzo piękna legenda, która mówi, że jej ostatnim pragnieniem było zostać pochowaną w parku Fürstenstein, który stale znajdował się w rękach hitlerowców. W tym celu wynajęła kilku zaufanych ludzi i przekazała im dyspozycje na temat swojego pogrzebu, oczywiście za sowitą opłatą. Aby jednak mieć pewność, że jej wola zostanie spełniona, wymyśliła bardzo misterny plan, który mniej więcej polegał na metodzie "łańcuszkowo-komplementarnej" - człowiek który spełniał w jej planie powiedzmy funkcję B, miał zostać wynagrodzony w odpowiedni sposób przez człowieka spełniającego funkcję C, ten zaś z kolei... -  i tak dalej i tak dalej. Miało to być zabezpieczenie przed ludzką chciwością i pazernością, odwołujące się do... jeszcze większej pazerności! (ktoś z wykonawców mógłby np. ukraść pieniądze przekazane mu dla innego z wykonawców, ale - jeśliby to zrobił i nie uczynił tego, co wedle planu miał uczynić - nie otrzymałby zapłaty o wiele oczywiście wyższej niż pieniądze, które mógłby sprzeniewierzyć -  z rąk kolejnego, wyższego od siebie uczestnika planu, który był też człowiekiem bardziej zaufanym i przez to - przynajmniej teoretycznie - mniej zdolnym do takiej podłości. Całkowite niepowodzenie planu musiałoby być skutkiem albo zupełnie nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, albo - działania celowego i umówionego - co było mało prawdopodobne, bowiem poszczególni uczestnicy planu się nie znali. No, chyba że wśród uczestników znalazłby się jakiś prawdziwy minimalista, potrafiący zadowolić się małym (zarobkiem) - ale jest to bardzo mało prawdopodobne, zwłaszcza w wojennym czasie, kiedy życie jest szczególnie ciężkie. Historyjka - nieważne czy prawdziwa czy nie - jest dla mnie szczególnie fascynująca przez swoją kombinatoryczną zasadę, urzeka mnie wprost swoim skomplikowaniem wywodzącym się z jakichś intryg a la Alexander Dumas, Walter Scott lub przynajmniej Agatha Christie. Jak było, tak było - ale prawdą jest, że nikt nie wie, gdzie księżniczka Daisy znalazła swój wieczny spoczynek, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa - właśnie w parku w Książu. Oczywiście byli tacy, którzy zaciekle tego grobu poszukiwali, i byli też tacy, którzy twierdzili że go znaleźli - na szczęście jednak nikt im nie uwierzył. Swoją drogą, musiała być bardzo dumna ze swoich starych kości, jeśli dołożyła tak wielkich starań, by zostały one umieszczone właśnie tam, gdzie ich właścicielka pragnęła by się znalazły... - cóż, prawdziwa arystokratka - oni znają wartość i znaczenie kości!
Jej wnuk jest obecną głową rodu von Hochberg i przysługuje mu tytuł księcia von Pless - czyli Pana na Pszczynie - nie rości sobie jednak żadnych pretensji i na razie nie żąda zwrotu, wręcz przeciwnie - utrzymuje wzorowe stosunki z zarządem muzeum - często tam bywa i przekazał wiele eksponatów, które zasiliły zamkowe zbiory, a które między innymi należały do jego ekstrawaganckiej babki. W Pszczyńskim Zamku można zobaczyć jego zdjęcia wraz z małżonką. Obecnie mieszka w Londynie i w Monachium, i podobnie jak jego ojciec - syn księżniczki Daisy - ma na imię... Bolko... Bolko II von Pless - brzmi to nieco dziwnie - nieprawdaż? Szczególnie, że imię Bolko, a w nowszej formie Bolek, ma bardzo mało arystokratyczne konotacje we współczesnym języku polskim - zwłaszcza przez Bolka i Lolka - który nieopodal, właśnie w Bielsku-Białej przyszli na świat. A skądże takie imię? A stąd, że imię to tradycyjnie nosili Piastowie Świdniccy - książęta średniowieczni - pierwsi właściciele Książa, od imienia tego nazwano słynną siedzibę złych duchów i miejsce sabatów czarownic - warownię Bolków (sabaty odbywają się jakoś tak w lecie, nie wiem dokładnie kiedy, ale można to łatwo sprawdzić, bowiem diabły mają swoją stronę internetową -  wystarczy wpisać w wyszukiwarce słowa "Bolków" i "gotyk").

Po wyjściu z zamku udajemy się w długą drogę, która prowadzi przez część dawnego książęcego parku, nie sposób chyba zobaczyć go na raz w całości, trzeba wybrać jakąś drogę, a to znaczy - odrzucić wszystkie inne, park jest bowiem naprawdę rozległy, choć i tak zostało z niego niewiele, a to co zostało w sposób obrzydliwy poprzecinano drogami, po których jeżdżą samochody, nie dość tego - na terenie parku umieszczono pola golfowe, gdzie współcześni nowobogaccy mogą swoimi zakrzywionymi kijkami dzielnie walczyć z nawiedzającymi ich w złych snach widmami słomiano-buraczanej przeszłości ich prześwietnego rodu. W parku jak wiadomo stoją drzewa, i tych w Pszczynie nie brakuje - są wszelkiego rodzaju gatunki, ale od gatunków i okazów bardziej interesowały nas przedziwne kształty niektórych, wyglądające tak, jakby wewnątrz pnia dobry czarodziej uwięził jakiegoś złego ducha, który szamocząc się przez dziesiątki lat usiłuje wydostać się na powierzchnię, inne znów wyglądają jakby otrzymały setki razów, które gojąc się i zastygając zamieniły się w ohydne, skrofuliczne strupy - narośle, przywodzące na myśl ciała wzdęte wodną puchliną. Inne znów - ich pnie i wystające korzenie jak łapy jakichś starych, skręconych ze starości ptaków. Choć nigdzie jeszcze nie ma liści, to nawet niewprawne oko potrafi odróżnić drzewa żywe, w których soki właśnie zbierają się do kolejnej batalii (drzewa 1 kwietnia są równie gołe jak w grudniu, ale wyglądają zupełnie inaczej!), od upiornych drzew martwych, które straszą swoimi rozpostartymi ramionami, i mimo że wykorzystano je chyba we wszystkich filmach grozy, to jednak nie przestają być niepokojące. Pełno tu drzew pokrytych jemiołą, której kiście wyglądają jak jakieś tajemnicze kuliste owoce, które ni stąd ni zowąd pojawiły się przyklejone do drzew, jak czasem pojawiają się nagle kwiaty kaktusów, których wcale się nie spodziewaliśmy, których jeszcze wczoraj nic nie zapowiadało, i o których nikt nam nic nie powiedział - byśmy mogli się przygotować na ich przyjęcie. O tej porze roku pięknie wyglądają wierzby, których kształty przypominają łby jakichś bardzo przerażonych postaci z włosami stojącymi na sztorc, albo też komórki neuronowe albo nieznane z nazwy morskie stworzenia. Trzeba jednak się śpieszyć by zdążyć wrócić z Pszczyny, która choć tak urocza, nie ma najlepszego połączenia z otaczającym ją światem. W parku nie ma prawie nikogo, zbliża się wieczór i robi nam się trochę zimno, w oddali - na parkowej alejce - spostrzegamy jakąś tajemniczą postać w zupełnie absurdalnym o tej porze roku i w tym otoczeniu kolorze pomarańczowym, przez jakiś czas staramy się tajemniczy obiekt obserwować, tak jednak by go nie przestraszyć - w parku naprawdę nikogo nie ma i nagły pośpiech może mieć fatalne skutki dla czyichś nerwów. Po jakimś czasie pomarańczowa kurtka rozpływa się pośród drzew. Po drodze mijamy wspomniane pola golfowe - na szczęście jeszcze nieczynne - a także obelisk upamiętniający miejsce, gdzie rozstrzelano pierwszych Polaków po wkroczeniu w 1939 armii hitlerowskiej. Na pomniku napisano, że byli to weterani walk o polskość tych ziem - śląscy powstańcy -  ci, dzięki którym Pszczyna przed wojną znalazła się "po polskiej stronie", ciekawe swoją drogą czy książę musiał wyrazić zgodę (a może nawet sam zaproponował?), by to uroczyste rozstrzelanie odbyło się właśnie w jego parku? Znajdujemy tu też niesamowitą konstrukcję - pień pokryty takim jakby daszkiem - po co i dlaczego ktoś to zrobił? - nie wiadomo. Wreszcie dochodzimy do bardziej cywilizowanej i zagospodarowanej części parku, oddzielonej od reszty zwykłą i niestety dość ruchliwą szosą. W oddali widać mostek, po minięciu którego, wyrasta przed nami ukryte pośród drzew mauzoleum Hochbergów - kamienny grobowiec, wygląda naprawdę imponująco - pochowani są tu ojciec i syn - ojciec, to właśnie książę Hans Heinrich XV, zmarły w 1938 ostatni prawdziwy "Fürst von Pless", mąż księżniczki Daisy (niemniej, należy wspomnieć, że małżeństwo zakończyło się rozwodem po I wojnie światowej, kiedy to Daisy przeniosła się do Książa właśnie). Nieco dalej napotkamy jeszcze o wiele starsze nagrobki - z końca wieku XVIII - a należące do rodziny poprzednich właścicieli Pszczyny, książąt von Anhalt-Köthen, znajdujące się jednak w nienajlepszym stanie "restauracji", to znaczy nie będące ani starymi, zniszczonymi nagrobkami, ani też  nagrobkami naprawdę odnowionymi, co nadało im charakter raczej nieokreślony i nieciekawy. Uznaję, że należy także zrobić portret słoniowej skóry wielkiego, starego jesiona, który rośnie nieopodal parkowego cmentarza, i być może jest drzewem Ygdrassil rodziny von Hochberg. Jako, że jest wiosna, i słońce nieustannie zmienia swój kąt widzenia, co sprawia że raz wydaje się, że jest już zupełny wieczór, a w chwili następnej robi się znów przejrzyście i jasno jak w południe, decydujemy się na obejście zamku z drugiej strony i wyjście zupełnie inną drogą, skąd widać w oddali zabudowania gospodarcze zamku, a także skąd sam park - widziany z pewnej odległości - ukazuje swoje melancholijne oblicze, i z tego właśnie miejsca, dzięki nagłej zmianie oświetlenia - zupełnie jakby pracownicy teatru, których nigdy nie widać na scenie, a dzięki wysiłkom których oczom naszym ukazują się coraz to kolejne odsłony scenicznej rzeczywistości, które zdają się być zawarte w stadium wyjściowym niemal tak naturalnie jak motyl zawarty jest w poczwarce, a ta z kolei w larwie, i choć istoty te są niewątpliwe tak bardzo od siebie odmienne, to jakimś niepisanym prawem przynależności i oczywistości określamy je wszystkie wspólną łacińską nazwą gatunkową - tak naszym oczom ukazało się kolejne, ostatnie już wcielenie pszczyńskiego zamku - tym razem niewątpliwie najwspanialsze - w jego pierwszej odsłonie zobaczyliśmy gmaszysko majaczące daleko za drzewami, w odsłonie następnej, gdy podeszliśmy nieco bliżej i bardziej od frontu, zobaczyliśmy zamek w najładniejszej chyba postaci - z szeroką łąką przed wejściem, rzeczywiście dumny i ogromny - prawdziwa rezydencja angielskich lordów. I teraz dopiero sobie uświadomiliśmy, że cała Pszczyna, razem z zamkiem, parkiem i wszystkim wokoło, i nawet z tym miasteczkiem - leży tak naprawdę w Anglii, a nie w Polsce, nawet nie na stałym lądzie, "kontynencie"- jest angielska w charakterze i wymowie, na wskroś anglosaska, pełna Charlesa Dickensa, doktora Samuela Johnsona, Jonathana Swifta a nawet sióstr Bronte. I to zapewne z tego powodu we włościach książąt von Pless, znalazła się niegdyś księżniczka Daisy (a w całej "okazałości"  swego wspaniałego nazwiska - Mary Therese Olivia Cornwallis-West). Podeszliśmy jeszcze bliżej, i właśnie wtedy kapryśne wiosenne słońce zaczęło na dobre zachodzić, a w ciągu kilku następnych minut całkiem ukryło się za gęstymi chmurami. Można było jeszcze tylko spojrzeć po raz ostatni na bryłę zamku, i szybko udać się w drogę powrotną, bezpośrednio przez park, omijając miasteczko - starą drogą, która niegdyś wiodła książęcych gości wprost  ze stacji kolejowej do pałacu - zupełnie omijając miasto, mieszczan, mieszczańskie kamienice, mieszczański tryb i styl życia i w ogóle wszystko, co się wiązało z krwią inną niż bardzo błękitna. Po drodze mijamy jeszcze dwa cmentarze - jeden to cmentarz żołnierzy radzieckich, w stanie wręcz opłakanym - rozwalone płyty, jakiś pamiątkowy cokół, na którym zupełnie już nie wiadomo co kiedyś stało, i pod czym pszczyńskie dzieci musiały stać godzinami w deszczu i śniegu podczas akademii ku czci. Drugi cmentarz jest protestancki, podobnie jak w Bielsku do dziś spora część mieszkańców Pszczyny to protestanci - przeważają nagrobki z niemieckimi napisami, choć obok nich pojawia się coraz więcej nazwisk polskich - już "powojennych". Wśród nagrobków starszych, niemieckich jest wiele bardzo pięknych, ale oczywiście nikt o nie nie dbał od tylu lat i popadają w coraz większą ruinę. Na kilku widać jednak ślady nie tak dawnych prac konserwacyjnych, niektóre nagrobki są wyczyszczone i odnowione - zapewne więc ktoś musi tu przyjeżdżać i opiekować się nimi - teraz kiedy po latach stało się to możliwe.
Stacja w Pszczynie jest wieczorem cicha i nawet - jak na stację kolejową - dość miła, nieopodal znajduje się niewielki bar-pizzeria, gdzie spędzamy dość dużo czasu, który został nam do odjazdu pociągu do Bielska. 

KOLEJNY DZIEŃ