strona główna album Bielsko-Biała inne albumy

 

DZIEŃ V - Jaworze

Jaworze (niegdyś znane pod nazwą  Ernsdorf) w zasadzie jest dziś przedmieściem Bielska (choć administracyjnie jest nadal osobną gminą), jednak ta przynależność jest dość świeżej daty. W nieco dawniejszych czasach było zupełnie odrębną osadą, której właściciele dość mocno zaznaczyli swoją obecność,  zasadniczo zmieniając charakter, krajobraz i ogólne oblicze miejscowości. Dzisiaj do Jaworza można dojechać z Bielska zwykłym podmiejskim autobusem, który toczy się przez bardzo ładne, zadbane przedmieścia, pełne uroczych ogrodów, zamożnych willi, a pomiędzy nimi - różnych ciekawych obiektów takich jak np. wspólna studnia zamykana na kłódkę. Najważniejszą częścią miejscowości jest rozległy park, który kiedyś otaczał pałac, znajdujący się w centrum i pełniący też w pewnym okresie rolę hotelu - bowiem właściciele Jaworza w dość dawnych czasach wpadli na racjonalny i wielce współczesny koncept, że jeśli jakaś miejscowość jest położona w malowniczej okolicy (a Jaworze jest niewątpliwie), jeśli są warunki by przyjmować gości, a do tego jeśli otoczenie można uznać za w jakiś sposób korzystnie wpływające na zdrowie przybyszów, to można prowadzić działalność, którą w naszych czasach należałoby nazwać hotelarską i uzdrowiskową zarazem (Jaworze uzyskało oficjalny status uzdrowiska o wiele wcześniej niż Zakopane). Jaworzańskie tradycje sanatoryjno-hotelarskie sięgają połowy XIX wieku, wówczas to został zaprojektowany rozległy park, którego pozostałości można oglądać do dzisiaj. Niestety - podobnie jak w Pszczynie - park po wojnie został pocięty siecią dróg, niemniej nawet to, co pozostało warte jest oglądnięcia. Jednym z pierwszych widoków, który nas zainteresował był uroczy potok, płynący przez znaczną część parku, skręcający nagle, znikający gdzieś i pojawiający się po chwili z powrotem. W parku znajduje się wiele niezwykłych okazów przyrodniczych - są tu przedziwne pnie, wyglądające jak słoniowe nogi, wielkie i grube dęby, a także wiele okazów nieznanego mi niestety gatunku drzewa, którego pień, wraz z wystającymi ponad ziemią korzeniami, tworzy nieodparte wrażenie podobieństwa do nogi ptaka. Przez cały park prowadziła nas wielkiej urody droga, która o tej dziwnej porze roku, kiedy przyroda jakby nie jest jeszcze do końca zdecydowana co począć - czy zmierzać dalej, ku wiośnie i rozwojowi, czy też zanurzyć się na powrót w jesiennej dekadencji - otwierała przed nami podwoje tego nostalgicznego, zupełnie wyludnionego parku. Wiele pni drzew jest tu całkiem pokrytych niesamowicie wyglądającymi odnogami - gałęziami bluszczu, który wczepił się już na zawsze w ich ciało, i będzie mozolnie, nieustająco pracował dopóki pewnego dnia węże zupełnie nie uduszą zielonego Laokoona. 
Parkowa droga powoli prowadzi nas w górę, na szczycie której, za drzewami pojawia się kościół - jest to jeden z dwóch kościołów w tej niewielkiej miejscowości - kościół katolicki, który został ufundowany na początku XIX wieku przez ówczesnego właściciela Jaworza, hrabiego - i tu uwaga - hrabiego Saint Genois d'Anneaucourt! Skąd niewątpliwy Francuz wziął się w Jaworzu? Z pewnością drogą ożenku - rodzina ta pochodziła wprawdzie z Francji, jednak mieszkała w Austrii, gdzie jej przedstawiciele znaleźli się w zupełnie niewiadomy mi sposób. Austria w każdym razie z jakichś powodów przygarnęła francuskich hrabiów pod skrzydła swojego dwugłowego orła, i zresztą nic w tym specjalnie dziwnego, biorąc pod uwagę że w owych czasach poczucie narodowe (na szczęście!) dopiero się tworzyło, a ojczyzną arystokracji była... Arystokracja. Hrabiowie Saint Genois d'Anneaucourt posiadali zresztą pałac również w niedalekim Cieszynie, a także mieli posiadłości w innych miejscach w obecnej Polsce, jak np. w okolicy Suchej Beskidzkiej, Makowa Podhalańskiego i Zawoi. Jeden z przedstawicieli tego znamienitego rodu dostał się nawet na płótno głośnego niemieckiego malarza Christiana Schada, jednego z najwybitniejszych malarzy "pornografów", który w latach 20-tych XX wieku bez skrępowania ośmielał się malować masturbujące się kobiety, a nawet same żeńskie genitalia, nadając im tytuły takie jak  np. "Melancholiczka", lub "Kokietka"!. Na jednym z jego nieco bardziej męskich portretów (choć nie do końca, bowiem jedna z postaci przedstawionych na obrazie to ani chybi transwestyta), ociekający wręcz wyrafinowanym zepsuciem hrabia Saint Genois d'Anneaucourt wygląda wypisz wymaluj jak sam Humphrey Bogart! Jednak hrabiowie z Jaworza byli chyba bardziej pobożni niż ich dwudziestowieczny, dekadencki krewny, ufundowali bowiem piękny kościół, który  już się przed nami wyłania na wzgórzu, o tej porze i w taki dzień jest oczywiście zamknięty, do środka można zajrzeć jedynie przez kratę, co wcale nie jest straszną stratę, bo choć wnętrze wygląda bardzo ładnie i tajemniczo, to  prawdziwe klejnoty znajdują się tutaj - w przedsionku - a oto pierwszy z nich - specjalna skrzynka na listy do opatrzności - następny skarb, to rodzaj aparatu wrzutowego na pieniądze, służący do wspomagania trzech podstawowych dla współczesnego Polaka-Katolika idei - biednych, zmarłych i Radia Maryja. A następny eksponat jest już prawdziwym, a nie śmiechu wartym skarbem - jest to wpisana do rejestru zabytków - wbudowana w ścianę kościoła płyta nagrobna wraz z herbem jednego z członków rodu Saint Genois d'Anneaucourt - prawdopodobnie fundatora kościoła - jeśliby tak było istotnie, to płyta musiałaby pochodzić z początków XIX wieku, choć patrząc na nią wydaje się, że wywodzi się z głębokiego średniowiecza, wrażenie to najprawdopodobniej wywołane jest przez niewprawność rysunku przedstawiającego herb, jego rozmycie, mityczne motywy skrzydeł oraz jelenich poroży spomiędzy których wynurza się najwidoczniej naga kobieta, poza tym swoje zrobiła też niewątpliwie współczesna praca konserwatorska, w wyniku której płyta została pomalowana na raczej jaskrawy złoto-brązowy kolor przywodzący na myśl średniowieczne i renesansowe stroje. W napisie na płycie pojawia się stara niemiecka nazwa miejscowości - Ernsdorf. Niewątpliwie płyta jest najstarszą i najpiękniejszą pozostałością poprzednich wieków w Jaworzu. Jest to płyta nagrobna, a kilka kroków za kościołem, który z drugiej strony wygląda bardzo okazale znajduje się cmentarz katolicki, którego ozdobą i głównym elementem jest zespól grobowców rodziny Saint Genois d'Anneaucourt. Najstarszy z nich nosi datę śmierci 1792, i zasługuje na uwagę szczególnie z powodu mchu, który rozpanoszył się bezczelnie i od dziesiątek lat niszczy kamień, paradoksalnie przyczyniając się do przedłużenia pamięci o leżącym pod nim człowieku, bowiem w tak udatny sposób wypełnia niemal zupełnie nieczytelne już rowki pisma, że możliwe jest (przynajmniej w lecie), odczytanie nazwiska oraz dat życia i śmierci zmarłego. Z kolei grób Grafa Philippa von Saint Genois d'Anneaucourt nie nosi żadnych dat, jest to prosta płyta kamienna wyglądająca nieco jak wejście do jakiegoś podziemnego bunkra, kolejny nagrobek jest znów całkowicie pokryty przez wszędobylski mech, który tym razem nie okazał ani krzty litości swojemu gospodarzowi - pożarł napisy, daty, tytuły, godności i wyrazy żalu bliskich - pożarł wszystko. I wreszcie ostatnia płyta - nagrobek trzydziestosiedmioletniej kobiety, Julii Saint Genois d'Anneaucourt -  kamień ten jest szczególnie ciekawy z powodu hiszpańskiego, wieloczłonowego nazwiska panieńskiego hrabiny - de Moros y Luna Ramirez de Arellano - oraz z powodu miejsca zarazem jej urodzenia jak i śmierci - Madrytu! Patrząc na tę ciężką, smutną płytę, spoczywającą na chłodnej ziemi środkowej Europy, można zastanawiać się w jaki sposób owa pani z najcieplejszego kraju na kontynencie przed ponad wiekiem dotarła do tych rubieży ówczesnej monarchii habsburskiej, jaki był splot wypadków, który doprowadził do tego, że trafiła właśnie tu - do Ernsdorf-Jaworza, a także w jaki sposób przetransportowano później z Madrytu trumnę z jej ciałem? - przypuszczalnie pociągiem, ale - ile razy musiano przenosić trumnę z jednego składu do drugiego, i jak długo trwała podróż? Zapewne są gdzieś dokumenty i być może nawet książki, które mogłyby nam coś na ten temat powiedzieć - gdyby nasza ciekawość nie była tak powierzchowna, żądająca natychmiastowej odpowiedzi - gdybyśmy byli w stanie skupić się na historii tej jednej rodziny, już choćby po to, by przez pryzmat jej losów zobaczyć procesy ogólne, które prowadzą do tego, że ludzie z jednego kraju przybywają do innego, zdobywają w nim majątki i zaszczyty, że żenią się z kobietami z zupełnie innych obszarów klimatycznych, a potem sprowadzają ich martwe ciała pociągami i okrętami do rodowych siedzib, po to by złożyć je pod ciężkimi, kamiennymi płytami z wyrytymi literami, które są dziś jeszcze całkiem dobrze widoczne, niemniej - mech pracuje, mech pracuje bezustannie przez cały czas, i być może już za parę lat nie będzie żadnego śladu po hiszpańskiej hrabinie w tej chłodnej okolicy. Jednak takie refleksje to tylko chwilowe zastanowienie, bowiem zaraz pójdziemy dalej, nie zatrzymamy się długo nad ich grobami, nie poświęcimy swojego życia na badanie ich życia, ich dziejów - może niesłusznie, może należałoby to zrobić?

Z cmentarza katolickiego udajemy się na drugą stronę wsi, do jej części ewangelickiej, gdzie stoi typowy kościół, w gablocie którego znajdujemy wezwanie do uczestnictwa w bardzo nowoczesnej formie przekazu słowa bożego, mianowicie ewangelizacji... satelitarnej! Obok kościoła znajduje się miły, przytulny ewangelicki cmentarzyk z kilkudziesięcioma nagrobkami na ogół sprzed II wojny światowej. Stamtąd już tylko krok do zabudowań pałacowych, czyli dawnego hotelu i sanatorium. Na bramie wejściowej ukazuje się tajemnicza figurka kobiety, tuż przed wejściem na teren pałacowy trafiamy na przepastny tunel, prowadzący do zabudowań gospodarczych, tunel wygląda jak ustawiona  w poziomie studnia, albo jak słynny korytarz prowadzący do innego świata w relacjach osób, które przeżyły śmierć kliniczną. Sam pałac... - no cóż - stoi, choć nie wygląda najlepiej - mieści się w nim jakiś zakład poprawczy, zresztą - jest to raczej zwykły dwór niż prawdziwy pałac, wokół kręcą się jakieś podejrzane nastolatki, które jak można przypuszczać - są tu "poprawiane", ogólnie - widok jest nieciekawy, przygnębiający. Pałac ten nosi oficjalną nazwę "Pałacu Larischa", a wynika to stąd, że w rezultacie małżeństw i spadków Jaworze na początku wieku XX dostało się "pod panowanie" tej znakomitej austriackiej rodziny książęcej, która miała posiadłości w bardzo wielu miejscach (między innymi w Krakowie przy Placu Wszystkich Świętych znajduje się inny "Pałac Larischa", w którym przez wiele lat mieściła się Miejska Biblioteka Publiczna, przeniesiona później na ulicę o napawającej optymizmem nazwie Rajska), a która poza tym jest słynna z powodu hrabiny Marii Larisch - kobiety, która była pośredniczką pomiędzy Arcyksięciem Rudolfem - następcą tronu Cesarstwa Austro-Węgier i jego kochanką, baronową Marią Vetsera, który to romans jak wiadomo zakończył się w 1889 roku w Mayerlingu śmiercią obydwojga kochanków w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach. Maria Larisch wśród bardziej wyrobionej literacko części społeczeństwa jest sławna także jako "Marie" z poematu T.S. Eliota "Ziemia jałowa", gdzie na samym początku pojawiają się dotyczące jej słowa: 

Zaskoczyło nas lato, idąc nad Starnbergersee
Rzęsistym deszczem. Chwila pod kolumnadą
I wyszliśmy na blask słoneczny, do Hofgarten,
Piliśmy kawę i rozmawiali godzinę.

Bin gar keine Russin, stamm’ aus Litauen, echt deutsch.

Kiedy byliśmy dziećmi, w domu arcyksięcia,
Mego kuzyna, brał mnie na saneczki,
A ja się bałam. Mówił tak: Marie,
Trzymaj się, Marie. Pędziliśmy w dół.
O, w górach człowiek czuje się swobodny
Czytam nocami, w zimie jadę na południe.

(przekład Czesława Miłosza) 

 

Okrężną drogą zmierzamy do przystanku autobusowego, mijając po drodze pomnik ku czci Armii Czerwonej, której Jaworze zawdzięcza swój obecny "rozkwit", aż dziw, że to okropieństwo nadal tu stoi. Niedaleko przystanku umieszczono tablicę obszernie opowiadającą o tym, jak niegdyś Jaworze wyglądało, jak wyglądał park, pałac, jak rozwijało się uzdrowisko, jak hrabiowie Saint Genois d'Anneaucourt doprowadzili do jego powstania i rozkwitu, i o tym jak wszystko się później pozmieniało. W melancholijnym nastroju idziemy na przystanek, gdzie znajdujemy jedną z najpiękniejszych rzeczy w tej miejscowości - wokół placu, na którym zatrzymują się autobusy, a który najwyraźniej jest jedną z pozostałości dawnego założenia parkowego rosną przedziwnie "przystrzyżone", kostropate drzewa idealnie nadające się do straszenia niegrzecznych dzieci, w zmierzchającym, bardzo niewyraźnym już świetle ich pazurzaste, drapieżne gałęzie wyciągają się za nami jak prawdziwe szpony, kiedy wsiadamy do jednego z nieczęsto się tu pojawiających autobusów.

KOLEJNY DZIEŃ



 


 

 

 

 

 

 





"Nie jestem wcale Rosjanką, pochodzę z Litwy, jestem czystej krwi Niemką")