strona główna album Bielsko-Biała inne albumy

 

DZIEŃ VI - Bielsko-Biała i Szczyrk

Przedostatniego dnia naszego pobytu w Bielsku pojechaliśmy do położonego kilka kilometrów dalej Szczyrku - jednej z polskich stolic narciarskich - ale zanim tam dotarliśmy udaliśmy się do bielskiego teatru, by kupić bilety na wieczorny spektakl, bowiem być w obcym mieście, w którym znajduje się teatr i nie pójść do niego to jakieś niedopatrzenie - tym bardziej że bielski teatr, po pierwsze - jest bardzo ładny w kształcie, prawdziwie wiedeński w stylu, a po drugie - uchodzi za teatr dobry, nie prowincjonalny, występują w nim dobrzy aktorzy, a spektakle realizują znani reżyserzy z innych, większych miast. Idąc w stronę dworca, zwróciliśmy uwagę na wielką ilość pałaców, bądź budynków które pałace przypominają, bądź się z nich w jakiś sposób wywodzą - w nie tak dużym w końcu mieście. Jeden z najpiękniejszych stał bardzo niedaleko od naszego hotelu (notabene - niegdyś zapewne też pałacu), przy ulicy imienia Karla Korna - słynnego żydowskiego architekta, który z Bielska pochodził, ale budował głównie w Wiedniu - i został pochowany na bielskim cmentarzu żydowskim (jego podobno bardzo ciekawy i wystawny grób został splądrowany i zniszczony podczas i bezpośrednio po wojnie). Prawdopodobnie więc - albo pałac należał do samego architekta, albo został przez niego zbudowany, co spowodowało nadanie uliczce jego imienia. Z zaułka tego można było dojść w pobliże dworca, więc obeszliśmy pałac ze wszystkich stron, by zrobić mu zdjęcia - budynek wygląda doprawdy imponująco,  jest dostojny i olbrzymi, i choć zaledwie dwupiętrowy, to jednak jedno jego piętro może być liczone za dwa współczesne. Okazało się, że najwspanialej wygląda z zupełnie innej strony niż ta, z której  widzieliśmy go zazwyczaj, nabiera pewnych cech, które można określić jako "baśniowe" - przez swoją lekkość i nierealność - co przy jednocześnie bardzo solidnej, mocno osadzonej na ziemi, ciężkiej konstrukcji wydaje się tym bardziej zastanawiające - ot, kwintesencja duszy austriackiej - połączenie niemieckiego monumentalizmu z romańską lekkością i zwiewnością.

Kiedy dojechaliśmy do Szczyrku (to zaledwie kilka kilometrów od Bielska, choć stale pod górę), okazało się, że znajdujemy się w zupełnie innej strefie klimatycznej - o ile w Bielsku było raczej chłodno, to tu panowała regularna zima, nie dość  tego - okazało się, że opisywane w przewodnikach "znakomite warunki narciarskie i bardzo długo utrzymujący się śnieg" - są absolutną prawdą, a nie jakimś reklamowym sloganem! Było przenikliwie zimno i co chwilę padał śnieg. Zaraz po wyjściu z autobusu zobaczyliśmy skocznię narciarską, co wymownie pokazało nam gdzie się trochę niechcący znaleźliśmy. W Szczyrku niewiele było do oglądania, oprócz stoków, kolejek, wyciągów, narciarzy i nart - no, może oprócz kolejnego pomnika wdzięczności armii sowieckiej, tajemniczego olbrzymiego zegara ulicznego, Urzędu Miasta wyglądającego jak ekskluzywny pensjonat, i jednego jedynego prawdziwego zabytku - drewnianego kościoła, który góruje nad główną i właściwie jedyną ulicą tej wioski, która siłą białego szaleństwa - jak mawiają komentatorzy sportowi - przeskoczyła małyszem kilka kategorii i znalazła się w rzędzie pełnoprawnych miast (Szczyrk uzyskał prawa miejskie w roku 1973). Do kościoła prowadzą bardzo ciekawie zbudowane schody, które wyłaniają się spomiędzy dwóch potężnych jesionów, i prowadzą w górę, przez co cały kościół wygląda trochę jak japońska świątynia na wzgórzu, zresztą - jej wieża nawet przypomina japońskiego wojownika w hełmie, chociaż... - może nieco bardziej przypomina dobrze utuczonego kota. Po obejrzeniu kościoła nie pozostało nam nic innego, jak tylko... pójść w góry, a konkretnie - na słynną kolejkę na szczyt o nazwie Skrzyczne, który jest główną atrakcją tego miejsca, podobnie jak Gubałówka w Zakopanem. Góry są naprawdę niesamowite - jeśli się je lubi i szanuje - a zwłaszcza niesamowite jest w nich to, do jakiego stopnia są zmienne, jak pogoda w górach nieustannie popada ze skrajności w skrajność, bowiem idąc w kierunku Skrzycznego, mogliśmy zobaczyć piękny góralski dom-pensjonat, w jaskrawym słońcu i przejrzystej pogodzie wyglądający jak z obrazka w folderze reklamującym wczasy w jakiejś alpejskiej miejscowości, by po przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyć Skrzyczne całe pogrążone w posępnym i raczej nie zachęcającym mroku. Po wyjechaniu kolejką - co jest przedsięwzięciem bardzo ryzykownym, i mogącym grozić nawet utratą życia, a przynajmniej trwałym inwalidztwem lub połamaniem pierwszego stopnia - jeśli ktoś nie umie na przykład takiej kolejki sprawnie i szybko obsługiwać - to znaczy zamykać w biegu i robić innych podobnych akrobacji na wysokości dobrych kilku metrów nad poziomem najwyższych drzew - bowiem obsługa nie raczy nawet o to zapytać, przyjmując taką wiedzę za oczywistą - no bo przecież "każdy wie", jak należy się obchodzić z kolejką krzesełkową jeżdżącą na przesławny szczyt Skrzyczne w Szczyrku, w Beskidzie Śląskim, w Polsce. Jakoś jednak dotarliśmy na ten szczyt, który wyglądał dokładnie jak stacja polarna w czasie ciężkiej zimy, i nawet z niego szczęśliwie zjechaliśmy, czemu do dziś nie możemy się nadziwić, a wspomnienie tego miejsca często powraca w złych snach. Nawet słońce, nie miało specjalnej ochoty oglądać Skrzycznego tego dnia. Udało nam się wrócić do Bielska i nie spóźnić się na spektakl, a przed nim oglądnęliśmy wystawę, na której pokazano plakaty i stroje z dawniejszych przedstawień bielskiego teatru - niektóre o bardzo ciekawej tematyce, takiej np. jak dzieje... alkoholizmu. Cóż - jest to dziedzina, o której niewątpliwie niejeden spektakl można by zrobić! Ciekawiło nas tylko, czy aktorzy udawali pijanych, czy też (dla dobra sztuki oczywiście, które powinno być Dobrem Najwyższym!!!), dostawali przed występem przydział alkoholu - nic tak bowiem nie irytuje, jak trzeźwy udający pijanego (no, chyba tylko sytuacja odwrotna, kiedy pijany usiłuje wyglądać na trzeźwego!). Wnętrze teatru wygląda naprawdę bardzo okazale, chociaż sam budynek nie jest szczególne duży, z pewnością jest jednak bardzo ładny i przytulny, panujący wewnątrz półmrok, ciepłe światło - spowodowało, że poczuliśmy się zupełnie jak w jakimś teatrze z wieku XIX, oświetlonym świecami raczej niż za pomocą elektrycznych lamp. Na suficie znajdują się fantazyjne wzory i zdobienia, nad głowami widzów wiszą kryształowe świeczniki - wszystko to sprawia, że bielski teatr wygląda bardziej jak opera niż jak współczesny teatr - cały jest aksamitny, pokryty pluszem, welwetem, ciepły, miękki, nieco senny i pastelowy. Zresztą, z zewnątrz - w nocy również wygląda bardzo tajemniczo i wydaje się o wiele większy i bardziej monumentalny niż jest w rzeczywistości. Zaraz nieopodal teatru znajduje się cebulasta kopuła bielskiej poczty - budynku o bardzo pięknej linii, w sam raz odpowiedniego dla tego miasta - w tamtych czasach, kiedy nazywano je "małym  Wiedniem" - a poczta należała do najbardziej szacownych instytucji publicznych. W oddali za pocztą widać już oświetloną nocą katedrę, ku której będziemy się niebawem kierować - trzeba tylko przez przejście podziemne (co o tej porze raczej nie należy do szczególnych przyjemności!) dostać się na drugi brzeg "rzeki" (czyli ulicy 3 Maja, stanowiącej coś w rodzaju osi miasta, którą niemal przez cały czas, tak w dzień jak i w nocy przemieszczają się sznury samochodów) oddzielającej Białą od Bielska. Mniej więcej naprzeciwko teatru i poczty - tylko po stronie bielskiej -  znajduje się Zamek Sułkowskich, budowla arcyciekawa, bowiem zupełnie nie sposób powiedzieć czy brzydka czy ładna, czy duża czy mała, czy niska czy wysoka - z każdej strony wygląda inaczej, każda strona przynosi nowe spojrzenie na bielską warownię. Zamek ma dwa charakterystyczne elementy - jeden to raczej niewielka, choć bardzo urocza wieżyczka, drugi natomiast to wieża główna - dość posępna, przysadzista konstrukcja ozdobiona charakterystycznym "zębatym" gzymsem, niezbyt dobrze widoczna w nocy, choć celowo oświetlona ze wszystkich stron, to jednak zupełnie się opierająca wydobyciu z mroku. Zupełnie inaczej ma się rzecz z katedrą, która będąc czymś w rodzaju primabaleriny pośród bielskich zabytków, nie dość że jest  znakomicie oświetlona, to jeszcze świetnie się do tego nadaje, jej przedziwny kształt - wzorowany na formach włoskich dzwonnic - tak zwanych campanilli - charakterystycznych choćby dla architektury Florencji, zdaje się wprost stworzony do nocnego oświetlania - długie i równe linie wieży znakomicie pochłaniają i zarazem oddają  światło, nadając budowli iście szampański wygląd. Szczególne wrażenie robi rząd okien na samym szczycie wieży, który patrzącemu z dołu ukazuje coś w rodzaju biegnącego wokół korytarza, i choć wiadomo doskonale, że na wieży w tej chwili nikogo nie ma, nie licząc  nocnych ptaków i nietoperzy, to wzrok uporczywie wypatruje jakichś postaci, które mogłyby nagle pojawić się na galerii wychodząc z pomieszczeń ukrytych we wnętrzu wieży. Z pewnej perspektywy patrząc, wieża może przypominać nieco inną słynną budowlę, mianowicie... Pałac Kultury i Nauki w Warszawie - oczywiście z całym szacunkiem dla ogromu tego ostatniego, niemniej - zapewne musi być jakaś linia, która mogłaby połączyć florentyńskich mistrzów, austriackich budowniczych, którzy pod koniec XIX wieku, w ten właśnie sposób przebudowali bielską katedrę i twórców warszawskiego molocha, który stanowi obiekt zawziętych ataków wszystkich przeciwników narastającego od kilku już lat, zadziwiającego kultu pamiątek czasów realnego socjalizmu w Polsce. Na zakończenie tego szybkiego spaceru po nocnym Bielsku trafiamy na Plac Marcina Lutra - czyli w miejsce najbardziej chyba w tym mieście tajemnicze, pełne przedziwnej atmosfery z zupełnie innego czasu, kiedy w Bielsku mieszkali zupełnie inni niż dzisiaj ludzie. Plac Lutra (już sama nazwa obraża uszy przybywających do miasta prawdziwych, prawowiernych papistów!) jest położony w samym sercu dawnego protestanckiego Bielska, w odległości zaledwie paru minut od rynku, niemniej - nie jest łatwo do niego trafić, a już szczególnie nocą, bo uliczki jakoś stale tak złośliwie tu skręcają, by nie doprowadzić nas na plac poświecony Wielkiemu Reformatorowi. Jednak w końcu się udało - z daleka wyłania się wyniosła, bajkowa zarazem w konstrukcji jak i w kolorze wieża  kościoła Zbawiciela stojącego na środku placu.  Miedziane dachy, którymi pokryte są małe kopuły świątyni, ich kolor i coś jeszcze w rysunku i sylwetce kościoła, przywodzi na myśl obrazy Tadeusza Makowskiego, i podsuwa nam niebezpieczną myśl, że świątyni wcale tam nie ma, że to jest tylko kartonowa dekoracja, postawiona dla uczczenia wielkiej przeszłości protestanckiego wyznania na tych ziemiach. Dopiero wydzwaniający późne już bardzo godziny zegar na kościelnej wieży budzi nas z zamyślenia i przywraca utraconej na chwilę rzeczywistości. Skręcamy w uliczkę prowadzącą jeszcze dalej - jak nam się wydaje w stronę naszego hotelu, jednak po chwili ukazuje się brama, która o tej porze mogłaby najbardziej racjonalnemu umysłowi przypomnieć co nieco z dziecięcych bajań o duchach, strzygach i upiorach. Podchodzimy nieco bliżej, na tyle jednak daleko, by móc w każdej chwili rzucić się do całkiem uzasadnionej panicznej ucieczki - za tą bramą mieści się bowiem największy i również najstarszy z bielskich cmentarzy protestanckich, w dzień zwykle zamknięty na głucho, całkiem niedostępny do zwiedzania, a w nocy... czy aby na pewno dobrze zamknięty też w nocy...???

KOLEJNY DZIEŃ