strona główna album Busko Zdrój inne albumy

DZIEŃ PIERWSZY - Busko-Zdrój

Nie jest to już wiosna, nie jest to jeszcze lato. Formalnie - kalendarzowo - wiosna. Zwyczajowo - po ludzku - lato. Ale tak naprawdę ani to, ani tamto. Pośrednia pora. Być może w ogóle w tym klimacie najlepsza, najbardziej zdatna do życia - już rzadko zdarzają się deszcze i zgniła wilgoć, która jakże często upodabnia polską wiosnę do mętnej jesieni, i nie ma jeszcze tego młota zawieszonego nieruchomo w powietrzu - insygnium Boga Lata (Thor? - chyba Thor się tym narzędziem posługiwał w czasach dawnych i zapomnianych) - młot krzywdy żadnej nikomu nie czyni - tylko wisi i wisi - i cholery można dostać jak tak wisi - kiedy się czeka, żeby wreszcie spadł, z wyschłych ust wydobywa się tylko cichy jęk: "A niechże już zacznie lać, kruca fuks!" - albo jakoś inaczej - grzeczniej i ładniej - ale w sensie podobnym. Na przełomie czerwca i lipca młot dopiero w kuźni niebieskiej się kuje - jest powietrze i da się tym od biedy oddychać. Z Krakowa do Buska jedzie się przez tereny, które przez wieki stanowiły "zaplecze rolnicze Krakowa" - po takim wyrażeniu rad by sobie człowiek otworzył jamę brzuszną tępym nożem drewnianym - ale cóż, tak piszą, a nawet tak drukują. W stronę Buska jedzie się przez Nową Hutę - choć dla mieszkańców może się to wydać nieco dziwne, to jednak bynajmniej dziwne nie jest - Nowa Huta została bowiem zbudowana na ponoć najlepszych terenach rolnych wokół Krakowa - wieś Mogiła dostarczała żywności byłej stolicy przez całe stulecia. Decyzja o budowie młodego robotniczego miasta - jako przeciwwagi dla konserwatywnego, klerykalnego Krakowa zapadła po przegranych przez nową, pro-sowiecką władzę wyborach. Chodziło o to, żeby zapełnić nowe miasto młodymi robotnikami - zamiar, który spalił jednak na panewce - gdyż nie jest tak łatwo zdjąć odium z jakiegoś miejsca. Wydarzenia lat 80-tych i późniejszy rozwój wypadków pokazały dobitnie, że zwyciężył klerykalny Kraków, Nowa Huta ugięła się przed sakrą biskupią - nastąpiły niezliczone walki o krzyże, pochody, manifestacje w obronie owych krzyży itp., itd. Skutek - zmiana ustroju, obowiązkowa klechizacja w szkołach i budowa hipermarketów. Wszystko to jednak nastąpiło znacznie później, kiedy Hutę (jak ją tu pieszczotliwie nazywają) budowano, wokół były łąki i pola i naprawdę znakomita ziemia. Podobno wielu chłopów za nic w świecie nie chciało dać się stąd wysiedlić. Znajomy mojego dziadka pracował tam jako inżynier - słyszał o kilku, którzy się powiesili, nie chcąc "oddać ziemi". Zapewne tak było. Ohydztwo jednak zbudowano - mieszka w nim dzisiaj około 1/4 do 1/3 mieszkańców całego miasta, i co ciekawe - o ile "nowohucianie" wciąż "jeżdżą do miasta" - to wielu "prawdziwych krakusów" w Hucie nie było nigdy - albo naprawdę sporadycznie - jest to inny świat, rządzący się własną logiką, której obcemu nie sposób zrozumieć. Tyle o Nowej Hucie, bo krajobraz w którym będziemy się poruszać zmierzając do Buska jest kontynuacją tego, czym obecne tereny Huty są - a więc właśnie typowo rolniczej, dość zasobnej Małopolski - kilka kilometrów od Krakowa w stronę Buska znajdują się Branice - jest tam bardzo ładny pałac (Branickich oczywiście, później bodajże Badenich), a obok niego piękny budynek - tzw. "lamus" dworski - późnorenesansowy twór mieszkalno-obronny - warto zobaczyć. Dalej nieco jeszcze znajduje się jedna z najstarszych osad na terenie Małopolski - Igołomia, odkryto tam naprawdę bardzo dawne ślady inteligentnego życia post-małpoludów. Dzisiaj Igołomia kontynuuje rolnicze tradycje i jest wielkim producentem żywności dla miasta. Jadąc przez bardzo długą skądinąd wieś widzi się: szklarnie, inspekty, szklarnie, inspekty, szklarnie, inspekty, szklarnie, inspekty, i tak dalej... Jest tu raczej płasko - droga wyraźnie odcina się od otaczających pól, krajobraz jest zdecydowanie spokojny, nawet wiszące nad nami jak memento chmury nie wydają się groźne, pomimo ich rozłożystości wydaje się, że tak sobie przez jakiś czas powiszą, a potem się rozwieją - ten rodzaj chmur jest jakby stworzony głównie do straszenia, albo jako element dekoracyjny. Człowiek ma wrażenie, że zostały wykonane z pianki papierowej i nie mają żadnej prawdziwej władzy nad deszczem, a tym samym i nad nami - ewentualnymi jego ofiarami. Są podobne do chmur na planszach, które pokazywano niegdyś w polskiej telewizji w przerwach pomiędzy programami (tak - były to wtedy, kiedy każda sekunda czasu antenowego nie była jeszcze mierzona ilością głupot, które można w niej wyemitować - a tym samym pieniędzy, które można wyciągnąć w nieco późniejszym czasie z równie jak one mądrego odbiorcy), w tle których zwykle puszczano muzykę Chopina - a to jakieś preludium, a to scherzo, a to znów kawałek poloneza. W szybie samochodu odbija się mapa - i wtapia się w te chmury, jakby koniecznie chciała zostać przeniesiona w niebo dekretem jakiegoś nieznanego bliżej Zeusa i zaliczyć się między gwiazdozbiory. By tak prawdę rzec, to ona wcale nam nie jest potrzebna - na razie, oczywiście - dziś przynajmniej - bo droga do Buska z Krakowa jest tak prosta, że trudno byłoby tam nie trafić, nie ma też zbyt wielu możliwości niespodziewanego zjazdu, pomyłki - po prostu jedzie się do Buska, które co rusz zapowiadają kolejne tablice. Droga jest aż zbyt prosta i nieskomplikowana. A do tego wszystkiego jeszcze nie tak bardzo uczęszczana. I tak docieramy do miasta Busko. Najpierw jedziemy na rynek - tak się należy, ale jako że miasteczko jest naprawdę bardzo niewielkie, to trafiając na rynek, trafiamy jednocześnie do głównego miejskiego kościoła - ukazuje się on zza kępy drzew - to solidny kawał barokowej roboty - wszystko ma jak się należy - i "ślepe" okno u góry i warstwami ułożone wystające gzymsy i Matkę Boską z niszy błogosławiącą ludowi - nie jest może bardzo duży, ale na pewno robi wrażenie większe niż jego wymiary fizyczne - jest to być może spowodowane naszym pierwszym spotkaniem z budowlami kościelnymi wykonanymi z kamienia ciosowego - podstawowego materiału budowlanego w tych stronach, który ma w sobie zarazem coś poważnego i nieco smutnego. Na pewno jest poważniejszy niż rude ceglane fajerwerki wrocławskiego gotyku na przykład. Na szczycie niewielka, skromna wieżyczka i stojąca obok niej figura odcinają się teraz ciemno na tle niewiele jaśniejszego nieba. Bardzo ładne jest otoczenie kościoła - dominuje tu widoczna z daleka dzwonnica - na solidnej, podobnie jak kościół z szarego kamienia zbudowanej podstawie, z gustownym hełmem i nade wszystko wspaniałymi podłużnymi oknami, stanowi bardzo istotny element naszej pamięci o Busku, które - trzeba to powiedzieć - jakąś szczególną perłą architektury nie jest. Nieopodal kościoła natrafiamy jeszcze na klomb-dzban - kuriozalne zjawisko, którego tradycja ani chybi musi sięgać czasów Edwarda I Gierka, bardzo wysoki krzyż misyjny i wreszcie - być może najciekawsze tam zjawisko - otaczający cały teren kościelny mur - wykonany z ogromną starannością, widoczną nawet po tylu latach - szary kamień odegrał tutaj niewątpliwie "budującą" rolę! Teraz trzeba pójść na rynek - w międzyczasie - jak to bywa zwykle na przełomie wiosny i lata - chmury się rozmyśliły i postanowiły nie sprawiać dzisiaj kłopotów - deszcz odwołany. Rynek jest typowy dla małych miasteczek - w zasadzie nie jest to w ogóle rynek, tylko plac-skwer - którego część centralna zwykle bywa pokryta różnego rodzaju roślinnością, która zazwyczaj krzewi się bardzo bujnie, jako że podlewana jest obficie przez członków miejscowego Honorowego Komitetu Miłośników Piwka (HKMP - pierwsze litery nazwy komitetu stanowią również pierwsze litery zawołania bojowego tegoż bractwa rycerskiego - "Huj Kurwa Mać Pierdolony!" - które nierzadko dobiega uszu przechodniów, którzy nieopatrznie znaleźli się w pobliżu takich przytulnych krzaczków). I taki właśnie rynek jest w Busku - dajmy mu więc święty spokój. W jednym rogu znajduje się ładna kamienica, w drugim zaś - niewątpliwie jedna z najciekawszych budowli "centrum" Buska - wieża energetyczna, wprost bajkowo prezentująca się na tle barankowatych teraz chmurek. Skręcamy we właściwą stronę i już udajemy się do serca Buska-Zdroju, czyli Parku Zdrojowego, żeby tam dojść trzeba minąć zielony budyneczek nietypowego muzeum miejskiego, znajdującego się w jednej z pierwszych w Busku willi wypoczynkowych, a dalej iść już ulicą Mickiewicza, która prowadzi z miasta do Parku, gdzie mieści się sanatorium "Marconi". Przy ulicy czeka na nas cały zestaw dziwów, rodem przeważnie (jak zresztą i wygląd całej ulicy) z lat 70-tych - czasów "Czterdziestolatka", "Małego Fiata", wczasów w Bułgarii i "własnego M-2". I tak na jednym z sanatoriów ni z gruszki ni z pietruszki przybili tablicę poświęconą zupełnie tu nie na miejscu Mikołajowi Kopernikowi - wykonano jego podobiznę z betonu, na którą patrząc można mieć refleksję dotyczącą małości ludzkiej uzurpacji - łypie na nas bowiem gęba rasowego wiejskiego półgłówa, o zgeometryzowanej do przesady facjacie, no - od biedy wodza indiańskiego Tecumseha - a w uszach dzwonią te słowa wiekopomne: "Zatrzymał słońce i poruszył ziemię".... Innym stałym (bo betonowym lub metalowym) rezydentem reprezentacyjnej alei Buska jest Naczelnik Kościuszko - słuszny ludowy bohater - podnosi on tu rękę jakże charakterystycznym dla siebie gestem: "Panie starszy - jeszcze dwie wódki!" - od razu widać, że leczyły tu swe chore organy najlepsze organy organicznie zorganizowanej organizacji organoleptycznej (bo się jej te organy lepiły do wszystkiego) - Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej! Duch Edwarda Wielkiego zdaje się przenikać w Busku każdy kamień. Idąc dalej natrafiamy na pocztę, a obok niej na drugi już dziś obiekt typu wieżowego, niewątpliwie wart skatalogowania. Ta wieża ma na sobie dużo anten - zapewne telefonii komórkowej, i bardzo ciekawie tu wygląda, pośród tak raczej niskiej i kameralnej zabudowy stanowi akcent strzelisty, przemysłowy i zdecydowany, budzi stąd więc nasze spore zainteresowanie.

Trzeba jednak powiedzieć, że ulica Mickiewicza musiała kiedyś naprawdę być dość ładnym miejscem, łatwo można sobie wyobrazić powozy toczące się dostojnie pomiędzy tymi drzewami, dziś ulica zeszpecona jest głównie przez paskudnej jakości nawierzchnię, ale nie trzeba chyba wielkiej wnikliwości, aby zauważyć w tych smutnych resztkach piękną niegdyś aleję dojazdową. Ironia jednak zwyciężyła - bowiem gdy ostatecznie kapitalizm pokonał realny socjalizm, na gruzach tego ostatniego zaczęły wyrastać czasem wręcz zadziwiające hybrydy i niespodziewane dowcipy - tak jest i w Busku - ta ulica, która mogłaby być wręcz modelową ulicą późnej komuny ze wszystkimi tymi Kościuszkami i Kopernikami i pensjonatami na kupę, kończy się triumfalnym sztandarem, który wisi w tym samym miejscu i zapewne na tej samej wysokości, co niegdysiejsze hasła typu: "Program partii programem narodu" - a mówi on nam tak: "Potrzebujesz szybko pieniędzy? Pożyczka od ręki. Bez poręczycieli!. I tak to szczytne, choć głupie zamieniło się w cwane i bezczelne. 
Tuż przed wejściem na teren Parku Zdrojowego naszą uwagę przyciąga coś jakby wielka zaciśnięta pięść, która po bliższych oględzinach okazuje się być ni mniej ni więcej tylko... pomnikiem - poświęconym oczywiście bratniej armii radzieckiej, która wyzwoliła te ziemie od okupanta hitlerowskiego - cześć i chwała jej bohaterom! Szkaradztwo wykonano wprost przepisowo - teraz stoi na skraju drogi i czeka na swój nędzny koniec - a nie jest on chyba tak bliski, bo kamień trzyma się całkiem nieźle. 

I oto przed nami brama Parku - od razu trzeba to powiedzieć - nie robi najlepszego wrażenia, oj nie! Wydaje się obskurna i nieprzyjemna. W głąb Parku prowadzi wąska asfaltowa alejka, po której o tej porze przechadzają się goście sanatorium "Marconi", a także wielu innych położonych nieopodal ośrodków, gdyż "Marconi" jest głównym "ujęciem" cennych wód buskańskich - wykonuje się tu także rozmaite zabiegi, ale mieszkać w tym sanatorium może w końcu tylko ograniczona liczba gości, a woda jest dla wszystkich. Sam park jest oczywiście bardzo ładny - cichy i spokojny - niezbyt rozległy, choć można w nim znaleźć sporo miejsc mniej uczęszczanych, ale nad wszystkim unosi się tu duch podniesionej z upadku ruiny - czegoś, co tak naprawdę nie żyje, bo w jakiś sposób straciło rację swego bytu, a jest jedynie sztucznie podtrzymywane, na siłę i "za uszy" ciągnięte ku górze, ku światłu, podczas gdy naturalna jego tendencja kierowałaby je raczej ku ostatecznemu upadkowi. Gdzieniegdzie pobudowano w Parku takie jakby kamienne schody - które zapewne wyglądałyby nieźle, gdyby nie to, że wykonano je z paskudnego, osypującego się już dziś warstwami betonu. Wreszcie zza drzew ukazuje się budynek sanatorium. Oczywiście - nie ma żadnej palmy, nie ma nastroju Casablanki - budynek nawet nie jest dziś biały, tylko raczej taki kremowy, może i nawet budzi pewne skojarzenia mauretańskie - jeśli lepiej się przypatrzeć i zapomnieć na chwilę o kręcących się wciąż dookoła ludziach. Z nieco bliższej odległości sanatorium sprawia nawet dość korzystne wrażenie - na pewno jest tworem ciekawym i można powiedzieć monumentalnym - wyłania się zza wielkiej fontanny, jak co najmniej jakiś pałac, ze swoim pretensjonalnym może, acz niewątpliwie antycznym wzięciem. Sanatorium "Marconi" i w ogóle całe uzdrowisko Busko-Zdrój jest tworem pozytywistycznym, efektem przemian ustrojowych, skutkiem umiejętnego przystosowania się dawnych rycerzy i arystokratów do zupełnie nowych czasów, warunków i wymagań. W Busku zawsze znano lecznicze właściwości miejscowych wód solankowych, z czasem coraz więcej ludzi zaczęło przybywać z innych miast, aby szukać ratunku w takiej hydroterapii. I tak powoli rozwijało się jeszcze "dzikie", niezorganizowane uzdrowisko - a dalej było tak:

"Liczba kuracjuszy rosła z roku na rok. W 1828 roku było ich już 202. Na ówczesne czasy ilość imponująca. Wśród pacjentów znalazł się były napoleoński generał Feliks Rzewuski. Po zniesieniu w 1818 roku klasztoru został on dzierżawcą dóbr pokościelnych. Generał Rzewuski zabiegał o poparcie władz w zorganizowaniu spółki dla wykorzystania wód znajdujących się pod miastem. Dotarł w tej sprawie do namiestnika carskiego - księcia Paskiewicza. Spółka została założona i rozpoczęła się rozbudowa, a ściślej mówiąc budowa uzdrowiska.
Do zaprojektowania i wybudowania zakładu zaangażowano Henryka Marconiego, profesora warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Marconi był na ówczesne czasy jednym z najbardziej znanych architektów. Projektował warszawski hotel Bristol, wodozbiór w Ogrodzie Saskim itd. Zakład kąpielowy - obecne sanatorium "Marconi" - oddany został do użytku w 1836 r., i tę datę uznano za powstanie Uzdrowiska Busko-Zdrój."
(cytat za http://www.uzdrowisko-busko-zdroj.com.pl/)

Generał napoleoński przemieniony w biznesmena - bywa i tak - niewątpliwie pomysł mu się udał, i do końca dwudziestolecia międzywojennego Busko cieszyło się niesłabnącym powodzeniem. Po wojnie też nie było tak źle, ale - w końcu wszystko podupadło - a razem z wszystkim również i Busko. Efektem - szkaradna ulica Mickiewicza, brzydota wielu wybudowanych po wojnie pensjonatów i sanatoriów, a także obiektów starszych, ale w odpowiedni sposób "odrestaurowanych", prowincjonalny charakter centrum miasteczka oraz ukazane już poprzednio "dodatki specjalne" w postaci różnego rodzaju pomników, tablic i głazów okolicznościowych. 

Co by nie mówić - widać, że miejsce tętni dziś życiem - wprawdzie jest to życie ograniczone, chore, w pewien sposób niepełnosprawne, ale jeszcze wcale żwawe - przed budynkiem uwijają się dziesiątki pacjentów wchodzących, wychodzących, siedzących, popijających potworne wręcz w swym zbawiennym wszak smaku wody, za pomocą szklanek ze specjalnym rurkami do sączenia płynu (szklanki takie można kupić - drogo - lub wypożyczyć po uiszczeniu kaucji na wypadek rozbicia). Przed fasadą budynku przez cały niemal czas stoi karetka pogotowia, co niewątpliwie psuje nieco urok tego miejsca, nachalnie przypominając, i wszem i wobec oznajmiając, że tu się choruje, a nie odpoczywa! To trochę psuje wrażenie. "Antyczne" kolumny oglądane z bliska na pewno warte są zapamiętania. Dają poczucie rzymskiej stałości i pewności, tym bardziej że występują teraz na tle znów (któraż to już dziś przemiana?) niebieskiego, italskiego wręcz nieba. Ogólnie należy stwierdzić, że obiekt sanatorium, wraz ze swymi wszystkimi detalami, a także jako całość jest na pewno bardzo ciekawy. W środku - jak się okazuje - jest podobnie - ogromna sala balowo-restauracyjna, a także zrobiony na wzór jakiegoś rzymskiego pałacu przedsionek - XIX-wieczny kicz, ale jak to kicze z ubiegłych wieków - nie razi. Spędzamy jakiś czas wewnątrz, chodząc tam gdzie da się wejść, oglądając, próbując wspomnianych wód, pijąc kawę w miłej kawiarni. Kiedy wychodzimy robi się już dość późno, choć na deptaku przed sanatorium kręci się jeszcze sporo ludzi. Idąc w stronę wyjścia z Parku zauważamy po lewej stronie obiekt, na który wcześniej nawet nie zwróciliśmy uwagi - dość obszerną muszlę koncertową, w której zapewne w sezonie i przy dobrej pogodzie odbywają się występy. Za nami sanatorium "Marconi" powoli zmierza w stronę nocy, zmieniając kolor na morelowo-pomarańczowy, niedługo już będzie spać wraz ze wszystkimi swoimi skomplikowanymi aparatami do hydro- i fizyko-terapii. Pacjenci niebawem pójdą na kolację, a potem w pokojach zaczną powoli gasnąć światła - bo rano pobudka o szóstej, śniadanko i na zabiegi - to w końcu jest sanatorium! A skoro tak, to kto wie - być może jakiś Naphta i jakiś Settembrini toczą tam swoją odwieczną walką o duszę jakiegoś Hansa Castorpa? - tak w końcu bywa w sanatoriach. Idziemy jeszcze na długi spacer po Parku, w którym jak się dowiedzieliśmy na wystawie znajdującej się we wnętrzu sanatorium rośnie około 4,5 tysiąca drzew i krzewów rzadkich odmian - takie rzeczy należałoby pisać przed wejściem do parków, gdyż ten - przyznać trzeba, został przez nas potraktowany bez szczególnej rewerencji - a to głównie przez te asfaltowe alejki - a jak się okazało, niesłusznie. Na wystawie oglądnęliśmy też wiele zdjęć z najlepszych czasów sanatorium (przed I wojną, i pomiędzy wojnami) - wiele z nich było bardzo bliskich w nastroju tym starym fotografiom, które posiadam, a na których Busko wygląda niczym Casablanca. Tak już jest - zawsze to, co stare wydaje nam się ciut jakby lepsze, ciekawsze i więcej posiadające smaku - a być może jest tak po prostu dlatego, że smak osiada, koncentruje się w obrazach i fotografiach, i w ich wnętrzu niejako zachodzą pewne zupełnie jeszcze dla naszej nauki niezrozumiałe procesy, w wyniku których to, co nazwałem metaforycznie "smakiem" ogniskuje się, "przegryza" - jak mawiają gospodynie domowe - i tak właśnie powstaje wrażenie, którego nie sposób doświadczyć patrząc na sam obiekt, ani na zdjęcie (czy też obraz, gdyby jeszcze w dobie fotografii cyfrowej chciało się komuś takowe malować) dopiero co wykonane.
Po zobaczeniu wystawy nieco inaczej na ten park patrzymy - ot, choćby zauważamy takie niezwykłe drzewo fasolowe, wyglądające faktycznie zupełnie egzotycznie, nie po naszemu - jakby jakoś tak azjatycko, czy nawet może afrykańsko? - zwłaszcza z tym bladym niebem w tle. Bo niebo na dobre zaczyna już blednąć, słońce zachodzi, na niebie pojawia się ciemne złoto, w tym gęstym, trochę mimo wszystko ponurym Parku to zachodzące słońce widać tylko w prześwitach pomiędzy koronami drzew. Tu jednak czuje się, że to miejsce jest miejscem leczenia, nie wypoczynku, w zacienionych zakątkach spotkać można raczej nie obściskujące się pary, ale ludzi rozmawiających cicho, spokojnie - jakby mówili sobie jakieś ważne rzeczy, takie które trzeba powiedzieć, które należy powiedzieć, na wszelki wypadek, gdyby... Takie rzeczy, jakie mówi się do kogoś kto przyjechał na chwilę, w odwiedziny, jutro rano może wyjeżdża - nie ma wiele czasu, i trzeba się na to zdobyć, trzeba już to z siebie w końcu wykrztusić...

I dość niezwykłe zjawisko na koniec tego dnia: słońce jeszcze nie zaszło, a księżyc już wzeszedł, tak się wydaje jakby i on był jakąś oderwaną częścią ogromnej, rozświetlonej chmury, albo jakby chmura, podobnie jak księżyc, była pulsującym żarem ciałem niebieskim - widok naprawdę nieczęsty. I niebawem trzeba już iść, w parku zapalają się lampy, nieciekawe w kształcie - oszczędne raczej, jak wszystko tutaj - z bliska wyglądają jak olbrzymie poczwarki.

DZIEŃ DRUGI