|
DZIEŃ DRUGI - Wiślica i okolice
Jedziemy dziś do Wiślicy - do słynnego niegdyś
grodu Wiślan, miejsca słynnego, i przede wszystkim - historycznego - bowiem
wszyscy uczą się o nim w szkole, jest zwykle zaznaczone na mapkach Polski średniowiecznej,
wraz z Krakowem, Poznaniem i Szczecinem - ale ktoś, kto próbowałby odszukać
Wiślicę na niezbyt dokładnej mapie współczesnej, na której bez trudu
odnajdzie wszystkie pozostałe grody - może mieć poważny problem. Wiślica, z
miejsca ważnego stała się miejscem historycznym jedynie, dziś jest maleńkim
miasteczkiem, którego centrum i jedynym bogactwem jest słynna kolegiata,
wraz z niemniej słynną płytą w posadzce. A kiedyś było tak:
"Wiślica rozlokowała się na gipsowym wyniesieniu pośród nadnidziańskich podmokłych łąk i rozlewisk. Do niedawna uznawana była za stolicę państwa Wiślan, plemienia wymienionego przed połową IX wieku przez Geografa Bawarskiego, jako przypuszczalna rezydencja znanego z
'Żywotu św. Metodego' potężnego księcia, który "siedząc w Wiślech
urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał, najeżdżając ziemie państwa
wielkomorawskiego." (cytat ten i następne za: http://www.ug.wislica.pl/).
W ciągu dalszych wieków było jeszcze lepiej:
"Wiślica w XII i częściowo XIII wieku zajmowała trzecią pozycję po Krakowie oczywiście i za Sandomierzem na obszarach osadnictwa małopolskiego"
- nieco później to tu właśnie ogłoszono ową zmorę późniejszych lekcji historii -
tzw. statuty wiślickie - zbiór praw, głównie sądowych dla Małopolski.
Kanonikiem kolegiaty wiślickiej był przez długi czas słynny kronikarz Jan Długosz,
trwałym śladem jego pobytu jest tak zwany "Dom Długosza" (notabene
bardzo podobny do tego, który znamy z Sandomierza). W ciągu wieków miasteczko
coraz bardziej podupadało, a ostateczny cios zadała mu armia austriacka
podczas pierwszej wojny światowej, kiedy to chluba i duma miasta - starożytna
kolegiata uległa niemal całkowitemu zniszczeniu. W okresie międzywojennym
dokonano rekonstrukcji dość mocno odbiegającej od "oryginału" -
tzn. od tej postaci w jakiej kościół istniał przez ponad 500 lat. Ale -
dobre i to - jednak trzeba tam pojechać, miejsce jest zbyt słynne by tego nie
zrobić, a leży zaledwie kilkanaście kilometrów od Buska. Tyle o Wiślicy na
początek.
Jadąc już w tamtym kierunku,
zatrzymujemy się skuszeni widokiem przydrożnego kościoła
w Strożyskach - sam kościół być może nie jest jakoś szczególnie ciekawy
(wykonany oczywiście z ciosu wapiennego - jak wszystkie kościoły w tej
okolicy), ale znajdujące się wokół niego zabudowania,
barokowa figura Matki Boskiej depczącej
węża, i wreszcie nieprawdopodobna wręcz - w swoim zniszczeniu, dosłownym
zmieleniu przez czas i następujące po sobie bezlitośnie śniegi, deszcze,
grad i palące słońce żniw - kapliczka Chrystusa Frasobliwego, znakomicie
usprawiedliwiają ten krótki przystanek. Stąd tylko kawałek drogi i już jesteśmy w
Wislicy - nie trzeba było szukać kolegiaty - jak napisano w naszym przewodniku
- "do kolegiaty nie trafić nie sposób" - faktycznie widać ją już
z daleka, w ogóle całe miasteczko sprawia wrażenie, jakby było tylko
"przybudówką", jakby zostało doklejone
do tego ogromnego kościoła, no bo nie może tak stać taki potężny kościół
w szczerym polu zupełnie bez sensu - trzeba było pobudować trochę chałup,
parę sklepów, wyznaczyć kilka ulic (do i od kolegiaty, oczywiście). Już wspomnieliśmy jaka była prawdziwa historia tego miejsca, jego pokrętne
losy - ale nie to jest najważniejsze, chodzi właśnie o to wrażenie
"doklejenia" - całe miasteczko wydaje się nieco nierealne, jakby
istniało tylko po to, by wyeksponować kolegiatę, by dodać jej tła - zupełnie
jak dekoracja w teatrze, która zwykle służy aktorowi. Zbliżamy się do tej
piramidy od tyłu - na pewno
nie robi jakiegoś wrażenia olśniewającego - nie ma wież ("zginęły" w czasie
pierwszej wojny i potem już nie udało się ich odbudować), ani nie jest jakąś
szczególną koncepcją architektoniczną - po prostu jest olbrzymem pośród
maluczkich, i to nadaje jej charakter. Doskonale widać co jest rzeczywiście
stare, a co zbudowano już w XX wieku - wyraźna
linia oddziela ciosowy "dół" od ceglanej "góry".
Kamienie ciosowe wyglądają nieco nieciekawie w takim ujęciu - trochę tak,
jakby szacowny zabytek zbudowany został ze zwykłych... pustaków!
Cóż - tak już jesteśmy skonstruowani, że piekielnie lubimy wieże - my, to
znaczy my ludzie - lubimy obiekty zakończone wieżą - czy to pałace, zamki
czy nawet ratusze miejskie. A jeśli chodzi o kościoły, to w ich przypadku wieże
uznaje się za wręcz obowiązkowe! Toteż mile zostaliśmy zaskoczeni,
jako że spodziewając się kościoła zupełnie bezwieżowego nagle natknęliśmy
się na bardzo sporą wieżę
dzwonnicy - to znaczy dzwonnicę samą w sobie - obiekt nieco młodszy od
samej kolegiaty, w partii dolnej zdecydowanie kamienny,
w górnej zaś ceglany. W
najbliższym otoczeniu kolegiaty znajduje się kilka ciekawych obiektów
architektonicznych, jak niebanalna kapliczka
z Matką Boską, czy też niewiadomego przeznaczenia wieżyczka
wykonana z ciosu. Sama kolegiata jest obiektem tak ogromnym, że po prostu nie
mieści się w kadrze, a jako że nie posiada wieży ani żadnych innych elementów
charakterystycznych, które można by ująć na tle nieba - niezmiernie trudno
się ją fotografuje - zawsze wychodzi jakiś taki szary
masyw i obiektyw mimowolnie zsuwa się w bok, aby wykonać kolejne
ujęcie... - dzwonnicy!. Trzecim
obiektem wiślickiego "Lateranu" jest tak zwany "Dom
Długosza" - masywny budynek z czerwonej cegły, dziś mieści się tu
po prostu plebania, planowane jest otwarcie muzeum (oby podobnego do
sandomierskiego "Domu Długosza" - jeśliś ciekaw to rzuć
okiem tutaj). Dom ten zbudowano z
cegły, co wydaje się ciekawe, biorąc pod uwagą twardą miejscową
tradycję budowli kamiennych. Jest to budynek bardzo obszerny - oczywiście nie
sposób porównywać go z kolegiatą, ale... kiedy się odejdzie parę kroków
dalej, można mieć wrażenie, że czerwone dachy jednej i drugiej budowli wcale
tak bardzo się od siebie wysokością nie różnią... - ale to oczywiście błąd
perspektywy. Szczególnie ciekawy nastrój panuje na obszernym
podwórzu, szczególnie gdy słońce przeświecające przez korony drzew pocętkuje
szare kamienie jak skórę lamparta - nieco przypomina wtedy wiślicki Lateran Ostrów
Tumski we Wrocławiu, albo cały (no prawie cały...) Sandomierz - takie
wydzielone zakazane miasto, państwo kościelne z prawem azylu dla morderców -
tylko, że... w Wiślicy nie ma grodu..., to znaczy nie ma prawie nic oprócz
tego tu "państwa kościelnego". Nadeszła pora, żeby wejść
do wielkiego kościoła - na szczęście trafiliśmy na kogoś z "obsługi",
bo oczywiście trudno trzymać tak wielki i cenny obiekt stale otwarty, a turystów
- podejrzewam - dociera tu jednak niewielu. Wnętrze - bardzo wysokie, i jak się to
zwykle mówi "imponujące"
- cóż, nie będziemy ukrywać, że zawsze bardziej interesują nas kościoły
z zewnątrz niż od wewnątrz - z tym jest podobnie, choć warto wspomnieć o
jednej rzeczy, bardzo słynnej, mianowicie o tak zwanej "płycie orantów":
"którą datuje się na rok 1170. Jest to bez wątpienia unikat w skali europejskiej. Posadzka przedstawia po 3 postacie
modlących się umieszczone w dwóch kwadratowych polach. Są to prawdopodobnie: Kazimierz Sprawiedliwy lub Henryk Sandomierski, jego żona Helena, dwaj
synowie, duchowny i starszy, niewidomy opiekun obu
chłopców. Cała płyta otoczona jest piękną bordiurą roślinno-zwierzęcą przedstawiającą liście palmowe, lwy, gryfy,
kobietę-centaura i motyw Drzewa Życia. Wykuty łaciński napis: "HI CONCULCARI QUERUNT UT IN ASTRA LEVARI POSSINT ET PARITER"
tłumaczy się:
"Ci chcą być podeptani, aby mogli być wzniesieni ku gwiazdom".
Ciemne osoby na posadzce uzyskano poprzez połączenie zaprawy gipsowej ze startym węglem drzewnym."
Wychodzimy drugimi drzwiami
- o wiele bardziej ozdobnymi, w załomie muru znajdujemy dziwny,
biały przedmiot, którego przeznaczenia nijak nie możemy sobie wytłumaczyć
- stoi sobie w załomie i stoi, a w przewodniku żadnym wcale o nim nie piszą -
ciekawe. Chodząc po podwórzu od strony "Domu Długosza"
natrafiamy na bardzo piękne przejście
prowadzące bodajże do plebańskich ogrodów. Nieopodal, na kamieniach siedzi a
raczej leży kot, który dopiero po bliższych oględzinanch okazuje się być kotem
żywym - spasiony jest dosłownie jak prosię - wiadomo, plebański! Mamy trochę
dość na dziś - idziemy "do miasta" - a poważnie, to w Wiślicy nie
sposób oczywiście wyjść z "cienia" kolegiaty (zupełnie dosłownie!)
- chcemy zobaczyć stronę Rynku, nie łudząc się bynajmniej, że będzie wyglądać
ciekawie - chcemy po prostu zerknąć na pozostałości niegdyś świetnego
miasta. Ulice - zupełnie wiejskie,
przy nich chatki-puchatki w nieprawdopodobnych czasem kolorach
(sądząc po kolorach, to właściciel tej, jest rodem chyba z hiszpańskich "hidalgos"!),
na zapleczu domostw - w podwórzach budowle
zadziwiające (co ciekawe - często także wykonane z ciosu), na Rynku zaś...,
na Rynku zaś "Bar u Gieny!"
- starczy już tego - wracamy. Lepiej nam jednak pod
kolegiatą i "Domem Długosza", robimy jeszcze jedno zdjęcie szarego
masywu, a oko kamery znów samo ucieka ku nachalnej dzwonnicy
- dobrze więc, niech na zakończenie wystąpią razem
- jak ojciec i syn na starej rodzinnej fotografii. To jednak jeszcze nie koniec
z Wiślicą - idziemy jeszcze w dwa miejsca, pierwsze to muzeum, gdzie znajdują
się szczątki wykopalisk z tego terenu - między innymi bardzo sławna misa
chrzcielna:
"misa służyła do chrztu zbiorowego i związana jest z legendą panońską i
'Żywotem św. Metodego': 'Na Wiślech siedział pogański książę, który urągał chrześcijanom i złe rzeczy im czynił. Posłał do niego Metody i rzekł: synu, dobrze by
ci było ochrzcić się na
ziemi własnej, bo później wzięty do niewoli możesz być zmuszony do chrztu na
ziemi cudzej. Wspomnisz mnie wtedy. I tak się stało?'.
Książe państwa Wiślan wraz ze swoim otoczeniem przyjął chrzest w Wiślicy w 880 roku (prawie 100 lat wcześniej niż Chrzest
Polski)."
W takim historyczno-archeologicznym nastroju udajemy się do grodziska,
gdzie jak to zwykle z grodziskami bywa - nie będąc archeologiem trudno jakiś
szczególny dreszcz przeżyć. Obok znajduje się "wypiętrzona na wysokość 5m gipsowa skała uznana prawnie za chroniony pomnik przyrody nieożywionej",
i za taki też go i my łaskawie uznajemy i stosownie dokumentujemy.
Schodząc do miasta trafiamy na uroczą kapliczkę
- równie chyba wiekową jak ta w Strożyskach, kamień jest bardzo stary i bardzo
zniszczony i zapewne bardzo tutaj czczony - to dobrze, że tak tu sobie stoi teraz,
kiedy patrzą na niego anteny satelitarne, tak samo jak wtedy kiedy mijał go jadąc dwukółką
Książę Pan - niech sobie stoi.
A zaraz za figurą natrafiamy na coś, co zapewne pozostanie dla nas najważniejszym
wspomnieniem z Wiślicy (oprócz kolegiaty oczywiście - ale ona, jako zbyt
oczywista - trochę się nie liczy) - jest to chatka
- chatka o takim stopniu zawartego w niej ubóstwa i słabości, że wręcz
wzruszająca - być może jej sens trochę przeciwstawia się dumnej wyniosłości
górującej nad wszystkim ogromnej świątyni. Paradoks chce, że na czerwonym
dachu chatki, wyglądającej teraz trochę niczym ze slumsów jakiegoś
wielkiego miasta w Ameryce Południowej dumnie wyprostowana tkwi antena
telewizyjna!
Będąc jeszcze przez chwilę w Wiślicy warto przypomnieć zabawne
zdarzenie sprzed wieków, otóż na tzw. "Psiej Górce" miała miejsce
taka oto historia:
"zapadł tu w 1389r. wyrok w głośnej sprawie Gniewosza z Dalewic, który był agentem na usługach Habsburgów. Chcąc poróżnić małżeństwo królewskie posądził królową Jadwigę o zdradę męża,
Władysława Jagiełły. Na życzenie młodej Jadwigi Gniewosza postawiono przed
sądem, który odbył się w Wiślicy. Misja niegodziwca zakończyła się
kompromitacją. Skazano go na grzywnę i odszczekanie oszczerstw. Gniewosz wszedł
pod ławę i głośno wyrzekł: 'Zełgałem jak pies' i parokrotnie
zaszczekał. To słynne wydarzenie nadało nazwę temu miejscu."
Nie od rzeczy byłoby dziś - w dobie zaostrzania kodeksu karnego przez
znamienite rycerstwo z Kaczorami na biało-czerwonym polu (z krzyżem! z krzyżem!
- jakby to zapewne dodał - wymownie podnosząc do góry wskazujący palec - nieoceniony
Nikodem Dyzma) - powrócić do tego pradawnego, słowiańskiego (???) obyczaju.
Można by nawet wprowadzić pewne gradacje tej kary, w zależności od wagi pomówienia
-
i tak sąd mógłby delikwenta skazać na przykład na odszczekanie oszczerstwa
"ratlerkiem", "kundelkiem", albo - tych co gorszych - "dobermanem",
albo nawet "rottweilerem"! Myślę, że wielu współczesnych, tak
zwanych "dziennikarzy", powinno by zawczasu ćwiczyć głosy poszczególnych
ras (na przykład w ramach zajęć praktycznych na studiach dziennikarskich) -
tak na przyszłość, na wsiakij słuczaj...
Wyjeżdżamy z Wiślicy i jedziemy kilka kilometrów do Chotelu (tak pisać!)
Czerwonego -
maleńkiej wsi, w której znajduje się bardzo cenny kościół fundacji
wspomnianego już Jana Długosza. Kościół znajduje się na dość wysokim
lessowym wzniesieniu, i oczywiście wykonano go z
kamienia ciosowego. Prowadzą doń bardzo długie (choć raczej niezbyt
piękne) schody. Hmmm -
tu też nam się udało (wejść), akurat znalazło się kilka osób, które
przybyły wcześniej i ksiądz specjalnie wyszedł z plebani, żeby nam pokazać
świątynię. Na ścianie wisi prawdziwa chluba Chotla (tak odmieniać!)
Czerwonego - gotycki, drewniany
krucyfiks z lat 1360 - 1380. Na jednym z portali znajdują się zagadkowe, wyrzeźbione
ślady ludzkich stóp. Wnętrze kościoła, przez swoją surowość i stosunkowo
niewielkie wymiary, a także zapewne przez szary
kolor kamienia przypomina nam protestanckie kościoły Skandynawii, i także
filmy Ingmara Bergmana. Przy wejściu znajduje się żelazny
krzyż, z mocno wytartym miejscem na dolnym ramieniu, opatrzony datą 1899 -
co ciekawe, podobne krzyże widzieliśmy już i w Busku, i w Wiślicy - to nie
może być przypadek. Pytamy, i ksiądz odpowiada - otóż, były to specjalne
krzyże przesłane kościołom z okazji końca wieku XIX i początku XX. Wytarte
miejsce służyło (i nadal służy) do... całowania - cóż, de gustibus... - ale w dzisiejszych czasach? W dobie past do zębów wykrywających najmniejszą
bakterię niczym najlepszy system alarmowy - co więcej, w czasach, gdy niektórzy
mogą sobie na takie pasty pozwolić, a inni zupełnie nie - żarty żartami,
ale zwyczaj wydaje się wybitnie obrzydliwy. Przed kościołem napotykamy
jeszcze ładny kamienny krzyż, zapewne nagrobek jakiegoś proboszcza z XIX
wieku, a na tylnej ścianie kościoła - zegar
słoneczny, który nawet dziś jeszcze zdaje się całkiem dobrze "chodzić". Już
trzeba jechać - ksiądz zamyka kościółek, wymieniamy uprzejme skinienia głowy
z tymi ludźmi, którzy wraz z nami dostąpili "łaski udostępnienia"
- nie zdarza się to często w kościołach, zwykle poza wyznaczonym czasem
nabożeństw są one bowiem zamknięte na głucho, i nieraz zdarza się, że
będąc doskonale przygotowanym merytorycznie (po zapoznaniu się z jakimś
ciekawym opisem zabytkowego obiektu sakralnego w przewodniku), a także
odpowiednio nastawionym duchowo - jest się zmuszonym bezradnie rozłożyć
ręce stojąc na wprost ewidentnie zamkniętych wierzei kościoła, który nie
ma najmniejszego zamiaru bawić się w żadne tam pohańskie "Sezamie, otwórz
się!". Szczególnie przykre są takie zdarzenia, jeśli jechało się
spory kawał drogi, i na dodatek wie się doskonale, że raczej mała jest możliwość
by okazja zobaczenia tego miejsca miała się jeszcze kiedykolwiek nadarzyć.
Ale cóż - trudno się dziwić - ludzie kradną, nawet w kościołach kradną.
Wsiadamy do naszego bolidu i jedziemy w stronę Buska, po drodze mijamy rozlewiska
Nidy, nad którymi zaczynają się zbierać coraz bardziej posępne, burzowe
chmury. Trzeba się śpieszyć, jeśli chcemy zdążyć wrócić do Buska
przed deszczem. I tak to jest, że czasem jedzie się i nawet się nie wie, że
właśnie kiedy byliśmy odwróceni w lewą stronę, patrząc sobie ot tak, na
nic właściwie, tak, żeby tylko patrzeć nie widząc tego, ku czemu skierowane
są wloty naszych gałek ocznych - mijamy, bezpowrotnie i nieodwołalnie, co więcej
- w całkowitej tego faktu nieświadomości, jakiś widok, który mógłby zawrócić
nas z drogi zła, wyprostować nasze ścieżki przed obliczem Pana, dać
ukojenie, zrozumienie wyższej konieczności, która sprawiła, że w wieku lat sześciu i pół dostaliśmy
końską podkową w głowę - rzuconą
przez złośliwego kolegę, któremu bezlitośnie życzyliśmy straszliwej śmierci
w naszych wieczornych modlitwach, który to niefortunny rzut spowodował
ciężkie uszkodzenie nerwów, wieloletnie pobyty w sanatoriach i szpitalach,
niedowład nóg, problemy seksualne, trzy rozbite małżeństwa, i na dobitkę
nieświeży zapach z ust - sens wszystkich tych zdarzeń moglibyśmy pojąć, zgłębić,
wysondować nieomylnie - gdybyśmy tylko we właściwym momencie odwrócili głowę
i spojrzeli Tam-Gdzie-Trzeba. Ale tego nie zrobiliśmy - i będziemy zapewne musieli znów błąkać
się pomiędzy szprychami koła istnienia, po to tylko, by w jakimś kolejnym żywocie,
jako człowiek, owad, pies, purchawka, albo kto wie - ożywiony samochód przyszłości
może?
- przemierzać całe kontynenty, po to tylko, by wreszcie znaleźć
to, dane nam jako Znak. Nie mówię, że tym razem tak się właśnie stało, że
Bramy Poznania (ale nie tego miasta liczykrupów!) otworzyły się i ujrzeliśmy Rydwan Ognia - nie, aż tak
dobrze nie było
- ale, we właściwym momencie dane mi było spojrzeć Tam-Gdzie-Trzeba - i
zobaczyć jeden z najdziwaczniejszych widoków, jakie do tej pory udało mi się
spotkać - pośrodku płaszczyzny nadnidziańskich rozlewisk stał Abbadon,
Anioł Zagłady - smutny tak, że aż się nam zrobiło niedobrze. Patrząc
z dołu wyglądał trochę jak jakiś rycerz
w przyłbicy. Na tle ciemnych, coraz bardziej posępnych,
burzowych chmur, postawiony tam na wieki wieków amen, na całą wieczność,
aż do Ostatecznej Lustracji - być może za jakieś całkiem błahe przewinienie - może
po prostu wziął/ęła/ koledze/eżance/ (trzeba pamiętać, że Anioły -
zgodnie z amerykańską zasadą Political Correctness - są absolutnie i nieodwołalnie
dwupłciowe, w ten sposób więc należy się mówiąc o nich wyrażać, chcąc ich działania wyrażać i
właściwie to trzeba by pisać Anioł/a/) kokosowy batonik? A może trafił na
te przygnębiające moczary (jak tu musi być strasznie kiedy zapada noc i słychać
tylko świerszcze w trzcinach i nie ma żadnego światła w promieniu kilku
kilometrów! albo gdy zimą cała okolica pokryta jest śniegiem i lodem?) za
notoryczne spóźnienia na lekcje anielskiego (ich język ojczysty)? Straszna jest karząca ręka
Przedwiecznego, oj straszna! I teraz nawet nie ma się jak dowiedzieć -
Cherubin/a/ on/a/ czy Serafin/a/ - bo nie odpowie. Aż się serce z żalu ściska,
kiedy odwracamy się i widzimy jak tak tam stoi - nieruchomy, pochylony, ze
skrzydłami wyprostowanymi na wieczność. Okrutna kara jak dla Anioł/y/. Chyba
że, chyba że to wcale nie jest kara - tylko złośliwość zwykła - i to
ludzka, nie z bożej to przyczyny. Mogli go/ją/ jacyś chłopi zwyrodniali
pojmać, kiedy na przykład podglądał/a/ dziewuchy (bo chłopaków to chyba
nie?) przy kąpieli w rzece (po prostu dlatego, że nigdy czegoś podobnego nie widział/a/
w życiu), i tak go/ją/ postawili tam, pośrodku
moczarów, i kazali stać, i się nie ruszać, a potem zapomnieli (a Anioł/a/ nie
ruszy się, jak mu/jej/ nie powiedzieć - nie odleci, nigdy - takie już z
niego/niej/
wcielone posłuszeństwo), i tak tam stoi wciąż -
skamieniały/a/.
DZIEŃ
TRZECI
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |