strona główna album Busko Zdrój inne albumy

DZIEŃ TRZECI - Stopnica i Szydłów

Czasem bywa tak, że trafia się w jakieś miejsce wcale tego nie planując, nie chcąc, a nawet nie mając pojęcia, że warto byłoby do niego trafić. Trzeciego dnia nasz cel był jasny - Szydłów - jedziemy do polskiego Carcassone - miasta, o którym słyszeliśmy wiele ciekawego, o którym czytaliśmy nieraz - podobno jedynego miasta w Polsce, w którym zachowały się prawie w całości średniowieczne mury obronne. I właśnie jadąc z Buska do Szydłowa zdarzyło się, że zatrzymaliśmy się na małej stacji benzynowej, nieopodal której był zakręt w lewo i napis: "Stopnica" - wyszedłszy rozprostować kości, zauważyłem majaczące w pewnej oddaleniu jakieś takie ni to ruiny, ni pozostałości jakiejś budowli - zapytałem szefa przybytku co to takiego - odpowiedział, że stary cmentarz - ale nie ma po co tam chodzić - ruina. A jaki cmentarz - żydowski może? - jego przyjazne spojrzenie zmieniło się w nieco podejrzliwe (zwykle, kiedy zapyta się w Polsce o jakieś żydowskie zabytki, albo nawet delikatnie zasugeruje możliwość takiego właśnie pochodzenia jakiejś budowli, spojrzenia stają się nieodmiennie nieufne, a czasami wprost niechętne) - nie, katolicki, ale stary - odpowiedział po chwili namysłu. Dla pewności zajrzałem do przewodnika - nic w nim nie było o miejscowości Stopnica - być może niesłusznie. Zawróciliśmy i pojechaliśmy tam, gdzie na niewielkim wzgórzu wznoszącym się nad drogą widziałem niewyraźnie te rumowiska. Wysiedliśmy - rzeczywiście, na górze, w palącym słońcu wznosiły się ruiny kaplicy, podchodząc bliżej mogliśmy ją zobaczyć w całej okazałości - pozostała tylko jedna ściana, a w niej niegdysiejsze wejście. Po chwili okazało się, że cmentarz jest dość rozległy, a w tej jego części, której zupełnie nie da się zobaczyć z drogi znajduje się jeszcze kilka ciekawych pozostałości po niegdysiejszych kaplicach grobowych (zapewne zamożnych obywateli tego miasteczka) - a więc specyficzne łukowate twory - jedne zawarte w drugich, które zapewne są tak zwanymi elementami nośnymi jakichś budowli, których wyglądu w czasach świetności trudno byłoby się nawet domyśleć. Nad nimi umieszczono niewielkie wieżyczki zakończone krzyżami, czasem znakomicie wyraźne, kiedy kapryśne dziś słońce raczyło na mgnienie uraczyć nas większą wiązką swych drogocennych promieni. Ruiny te czasami wyglądają naprawdę upiornie, nawet o tej porze dnia, na tle błękitnego nieba i lekkich chmur. Pomyśleć tylko, jak straszliwie musi wyglądać to opuszczone miejsce nocą! Jakież używanie muszą tutaj mieć miejscowe duchy i wilkołaki! W końcu - to miejsce jest cmentarzem - w tej chwili, przedzierając się mozolnie przez chaszcze chodzimy po grobach (których jednak w ogóle już nie widać). Niektóre z fragmentów budowli przypominają łuki rzymskich akweduktów, wyglądają zresztą bardzo solidnie, masywnie, dziw aż bierze, w jaki sposób to się stało - jak dopuszczono do takiej dewastacji? Na dole jest niewielka tabliczka, informująca, że jest to cmentarz katolicki z XVII (bądź XVIII - nie pamiętam już) wieku - bardzo to ciekawe, bo w owych czasach raczej niewiele powstawało cmentarzy w dzisiejszym rozumieniu tego terminu. Prawdziwe nekropolie pojawiły się na naszych ziemiach dopiero za sprawą (wstyd się przyznać) zaborców - wtedy powstały i Powązki, i Rakowice, i cmentarz Na Rossie, i Łyczaków - wcześniej chowano ludzi prostych i niezamożnych wokół miejsc kultu - kościołów i kaplic - po jakimś czasie zaś groby te niwelowano i chowano na tym samym miejscu nowych nieboszczyków. Zaś "panów" i bogatych mieszczan chowano w kościołach, zwykle w kryptach pod nimi. Skąd więc tu, w tym maleńkim miasteczku ten cmentarz w szczerym polu? Gdyby był to na przykład cmentarz jakiegoś odłamu polskiego protestantyzmu, to trudno by się dziwić słusznej (i moralnie uzasadnionej) zemście kolejnych pokoleń naszych wiernych katolików na owych "lutrach" paskudnikach (tym bardziej, że zupełnie niedaleko - w maleńkiej miejscowości Sielec, o której wspomnimy dnia siódmego - znajdował się jeden z głównych ośrodków protestantyzmu w Polsce, nie wspominając już nawet o tradycjach sandomierszczyzny związanych z Braćmi Polskimi i ich Rakowem choćby) - ale na tabliczce wyraźnie napisano, że cmentarz jest (a raczej był) katolicki. Zagadkowa to sprawa - bowiem raczej niewiele cmentarzy katolickich uległo podobnej zagładzie. Nie zdziwiłbym się, gdyby w grę wchodziły tu jakieś praktyki czarnoksięskie, gdyż cała ta sceneria zachwyciłaby Josepha Sheridana Le Fanu (oczywiście, on zapewne wolałby tu wpaść wieczorem, i nie wiosną jak my, ale raczej jesienią, a kto wie - może nawet w zimie). Nad całym obszarem góruje nieco demoniczny krzyż, który jednak - w nieco innym oświetleniu, i widziany z nieco innej strony - wygląda nawet dość przyjaźnie, wynurzając się z ogromnego krzaka szlachetnego bzu, który zapewne posadzono tu wiek temu. Dziwne to wszystko naprawdę - kiedyś raz widzieliśmy zrujnowany klasztor w szczerych polach - w Bieszczadach, gdzieś pomiędzy Leskiem i Sanokiem - ale katolickiego cmentarza chyba nigdy, zwykle po prostu kontynuują one swoją działalność przez całe dziesięciolecia i stulecia - wniosek z tego, że ktoś celowo przeniósł cmentarz w inne miejsce - dlaczego zatem? Hmmm - a może miejsce to zostało opuszczone z powodu jakiejś ciążącej nad nim klątwy? Jakiegoś uporczywego i nie dającego się wyplenić wampira? Strzygi albo strzykwy? Jako żywo stanął nam przed oczami obraz zrujnowanego cmentarza (z tym, że "etruskiego") w słynnym horrorze "Omen", gdzie to nieustraszony Gregory Peck, wykopuje z grobu przerażający (naprawdę - scena robi wrażenie) szkielet psa... brrrrrr... - nawet teraz mnie ciarki przechodzą...

Przez cały czas chodzi mi coś po głowie, jakiś obraz, jakieś skojarzenie, do którego za nic nie mogę się dogrzebać, chodzi i chodzi - a wyjść nie chce - w chowanego się bawi. I wreszcie - Eureka! - jest! -  dopiero schodząc w dół zobaczyłem to, co mój sufler w głowie dawno już widział i przeczuwał, a co chyba trochę bał się podszepnąć - Angkor Wat - słynna świątynia w Kambodży, podobno największy religijny monument świata - gdzieś widziałem zdjęcia, zapewne nieraz nawet, film może - i to co tu teraz widzę - strasznie mi te widziane gdzieś fotografie przypomniało, oczywiście - z całym szacunkiem dla największej religijnej budowli świata, ale składa się ona przecież z nieco mniejszych budowli, a z kolei te budowle - z fragmentów - i któryś tutejszy fragment przypomniał mi właśnie Angkor Wat. Schodzimy w dół - postanowiliśmy zobaczyć, czy w Stopnicy nie ma jeszcze czegoś więcej - bo, skoro nasz przewodnik tak skrzętnie ukrył przed nami ową perełkę, to kto wie - może ma jeszcze jakieś inne skarby do ukrycia? Już z dołu, z drogi zadzieramy jeszcze raz głowy, żeby spojrzeć na to dziwaczne miejsce majaczące na wzniesieniu. Z jednej strony trochę szkoda, że Gmina Stopnica nie dba o wyeksponowanie tego, tak niesamowicie (dosłownie!) malowniczego miejsca, a z drugiej - może to i dobrze. Może lepiej, że trzeba je odkryć, wspiąć się na górę, szukać, znajdować - jest w tym coś z takiej nieco dawniejszej turystyki, z czasów kiedy jeszcze nie wszystko było tak "doskonale opisane" (choć to oczywiście też jest złudzenie). Okazało się, że warto było podjechać do serca Stopnicy - na wzgórzu wznosi się tam całkiem niczego sobie, wysmukły kościół, znakomicie się prezentujący tak z jednej, jak i z drugiej strony. Zbudowany oczywiście z kamienia ciosowego (jakżeby inaczej?), posiadający bardzo ciekawe wejście, i ładną dzwonnicę. Na podwórzu kościoła zaś - kolejne dziwadło - figura Kamiennego Pielgrzyma, który wygląda trochę jak Jezus, ale zapewne Jezusem nie jest - dokąd idzie, dokąd zmierza? - tego niestety też nie udało się nam dowiedzieć. Należy jednak wspomnieć, że jego twarz z bliska nie wygląda najlepiej - zdecydowanie przydałaby mu się renowacja, no bo wygląda po prostu strasznie - jakby miał jakiś kamienny trąd - oczy wyżarte, nos w rozpadzie - fe. Pod kościołem znajdujemy tablicę, która skrótowo informuje o innych jeszcze atrakcjach Stopnicy - otóż, ma się tu znajdować jeszcze pozostałość zamku piastowskiego oraz klasztor sercanów (swoją drogą cóż za nazwa?- szkoda, że nie Saracenów!). Czas szybko udać się na poszukiwania, jeśli chcemy jeszcze dziś porządnie obejrzeć Szydłów. Zabudowa Stopnicy jest typowo małomiasteczkowa, z przedziwnymi reliktami dawnych czasów, chatami, których mury wydają się o wiele grubsze niż te stosowane dzisiaj (zapewne są to pozostałości jakichś niegdysiejszych budynków użyteczności publicznej, jak np. rogatki), albo domków nieprawdopodobnie uroczych, jak ten, misternie ukryty w zaroślach, cały drewniany, otoczony małym ogródkiem. W końcu docieramy do budowli, którą nazwaliśmy "zamkiem ogrodniczo-pszczelarskim", bowiem tablica umieszczona przed wejściem, głosi że budynek ten - niegdysiejszy zamek piastowski - jest dziś siedzibą Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej, i znajduje się w nim... punkt skupu jabłek! Brzmi to jak żart, ale żartem bynajmniej nie jest - zresztą, czy to taki zły los dla zamku? Przynajmniej nie powieszono w nim kolejnej galerii polskiego malarstwa rodzajowego, albo wystawy miejscowych artystów-rękodzielników - bycie punktem skupu jabłek przydaje mu niewątpliwej oryginalności. Na jedynym zdjęciu, jakie mu zrobiliśmy widać doskonale prawdziwie królewską grubość murów, odrapany tynk i nic poza tym. Wejść do środka nie można, bo Punkt Skupu zwyczajnie jest dziś już zamknięty. Podobno był tu nawet kiedyś ostatni król Polski - Stanisław August Poniatowski - jeśli ktoś chce się dowiedzieć czegoś więcej o tym zamku-dziwolągu, proszę zajrzeć tutaj. Idziemy do klasztoru - jest to spory kawałek drogi z "centrum" - w zasadzie klasztor znajduje się już poza miasteczkiem. Zanim się do niego dotrze, trzeba długo iść wzdłuż naprawdę bardzo pięknego i grubego muru, też oczywiście wykonanego z niezastąpionego w tych okolicach kamienia ciosowego. Co jakiś czas napotyka się olbrzymie, masywne przypory - całość sprawia wrażenie rzymskie i nadzwyczaj potężne. Do klasztoru prowadzi z tegoż samego kamienia wykonana brama z niewielką furtką. Na podwórcu - jak to często bywa w klasztorach, znajduje się cmentarz z nagrobkami w formie znanej nam już z Sandomierza - to zapewne "pańskie" groby - płaskie z charakterystyczną czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, prawdopodobnie to groby jakichś wielmożów, który przyczynili się do materialnego dobrobytu klasztoru, i w zamian pochowani zostali w jego murach. Jest też bardzo ładny grób typu "wieżowego" (bodajże jakiegoś opata z XVIII wieku) - jego szczyt, choć obłupany i przez deszcze rozmyty, wciąż dumnie wznosi się ku niebu. Wchodzimy do skromnej kaplicy - zaraz przed wejściem zaskakuje nas tablica poświęcona: "Pamiętnikarzowi Janowi Chryzostomowi Paskowi i jego matce, pochowanej w tutejszym kościele" - to zawsze miłe i zaskakujące spotkać gdzieś ślady postaci, jakby nie było - sławnej. Jak się nam później udało dowiedzieć - jego matka została tam pochowana na pewno, sam zaś dzielny zawadiaka, prawdopodobny prototyp Imć Pana Zagłoby z "Trylogii" (a już na pewno dostarczyciel niezwykle barwnego słownictwa ówczesnej szlachty), zmarły w 1707 roku - tylko przypuszczalnie. Niemniej - można o tym prawdopodobieństwie zapomnieć, można je pominąć - na pewno będziemy opowiadać, że znaleźliśmy (zupełnie przypadkowo!) miejsce, gdzie pochowany jest Jan Chryzostom Pasek. Ciekawa to postać, i jeden z pierwszych w języku polskim pisarzy, których można by nazwać osobistymi - który opowiada po prostu swoje życie (przeinaczone oczywiście, poprawione, zbeletryzowane), taki mały polski, zaściankowy pra-Proust - a oto i mały cytat na jego temat:
 "Z kart Pamiętników Paska wynurza się portret szlachcica - ziemianina wiodącego spokojne życie, pełne towarzyskich, trochę rubasznych biesiad, wyróżniającego się wśród okolicznej szlachty głównie swym talentem do oswajania dzikiego ptactwa i zwierząt. Zupełnie inny portret rysują nam jednak księgi sądowe, z których wynika, że był to znany w okolicy awanturnik, warchoł i pieniacz, na którym ciążył pięciokrotnie wyrok sądowy, skazujący go na banicję. Przekupna i słaba władza ówczesnej Rzeczypospolitej nigdy tego wyroku jednak nie wyegzekwowała." - 
cóż, prawdę powiedziawszy - niewiele się od tamtych czasów zmieniło!
Długi korytarz kończy obszar "udostępniony" do zwiedzania, za nim zaczyna się już miejsce dostępne tylko dla zakonników. Wychodząc, natrafiamy jeszcze na obiekt, obok którego dosłownie przeszliśmy wcale go nie widząc (tak czasem bywa, że pewne detale architektoniczne, znając doskonale swoje dobre i złe strony, po prostu ukrywają się przed wzrokiem wchodzących, a chętnie ukazują się tymże samym widzom w trakcie wychodzenia - to znane każdemu turyście-badaczowi zjawisko) - otóż, pośrodku pięknie utrzymanego, pełnego rozmaitych gatunków cyprysu i innych wiecznie zielonych drzew ozdobnych, klasztornego ogrodu, znajduje się ruina, tak doskonale wkomponowana w tło, że prawie niezauważalna. Pytamy nieśmiało przechodzącego obok zakonnika, co to takiego. Odpowiada, że po prostu ruina - jak widać - są to pozostałości kościoła, który został zniszczony w czasie II wojny światowej - w dniu 7 listopada 1944 roku kościół został wysadzony w powietrze, i dotychczas go nie odbudowano. Po zakończeniu wojny nabożeństwa odprawiane były w pomieszczeniach klasztornych, a dziś jeszcze w nadal prowizorycznej nieco kaplicy. Wychodzimy i wracamy do pozostawionego w "centrum" samochodu. Po drodze, na jakimś odrapanym murze znajdujemy prawdziwą perełkę - tablicę z napisem: "Zakaz fotografowania"! - musiał to kiedyś być pewnie jakiś węzłowy punkt strategiczny, którego fotografowanie grozić mogło zapewne zaburzeniem światowej równowagi sił i podkopaniem istotnych elementów obronności krajów Układu Warszawskiego. Dziś trudno się nawet domyślić o co mogło chodzić. Nieopodal sklepu z "artykułami różnymi" pęta się w upale kilku smętnych pijaczków - jednak nie zaryzykujemy głupiego pytania, bo może się okazać, że w zamian za niewątpliwie długą i barwną opowieść o strategicznym niegdyś znaczeniu grodu Stopnica, będziemy zmuszeni stawiać im jabolo przez następne dwa dni.
Po mniej więcej pół godzinie docieramy do Szydłowa - miasteczko to w jakiś sposób jest znane, niewielu jest ludzi, choćby pobieżnie zajmujących się turystyką, którzy by o nim nigdy nie słyszeli - ale niewielu też takich, którzy by się w nim kiedyś znaleźli - powszechnie wiadomo, że Szydłów to "polskie Carcassone" - i na tym zupełnie oklepanym frazesie kończy się zwykle cała wiedza o miasteczku. Czy ten sąd jest uzasadniony? I tak, i nie - bowiem Carcassone swoją sławę zawdzięcza nie tylko murom obronnym - najlepiej zachowanym średniowiecznym murom obronnym w Europie - same mury prawdopodobnie nie byłyby takim magnesem, jakim jest legenda twierdzy katarów - i dopiero te dwie sprawy nałożone na siebie, nieodwołalnie ze sobą związane, tworzą sens zjawiska jakim jest Carcassone. A czegoś podobnego do legendy katarów w Szydłowie zupełnie nie ma. Nie odbyły się tu żadne ważne wydarzenia, miasto zostało bardzo poważnie zniszczone dwa razy - pierwszy raz podczas "potopu szwedzkiego", a potem pod koniec II wojny światowej, kiedy to Szydłów stał się ważnym punktem oporu armii niemieckiej (w wyniku działań na tzw. przyczółku sandomierskim został w 90% zniszczony). Inna sprawa, że obecne mury Carcassone nie mogą pamiętać czasów, kiedy armia prawdziwych chrześcijan rozprawiała się z niedobitkami heretyków (notabene - religii, która stanowiła jaką taką nadzieję na pewne uduchowienie już wówczas doszczętnie wypranej ze "zmysłu mistycznego" religii pod wezwaniem Jezusa Chrystusa i spółki), - mury te powstały już po zdobyciu miasta i "przeinaczeniu" go (choć zapewne niejeden starszy kamień w fundamentach ostał się do dziś), poza tym wiele "ubytków" naprawiono i uzupełniono już w XX stuleciu, kiedy to okazało się, że takie mury stanowią magnes dla turystów, i że warto wykorzystać ten niewątpliwy atut. W XIX wieku prawdziwie powszechnym szaleństwem w starych miastach europejskich było burzenie średniowiecznych murów obronnych - właściwie nie wiadomo dlaczego, bo często podnoszony problem rozwoju i rozbudowy miast, w czym jakoby miały te mury przeszkadzać, nie wydaje się bardzo wiarygodny. No bo niby w czym one mogły przeszkadzać - skoro centrów otoczonych murami raczej się nie rozbudowywało, bo nie było gdzie - miasta rozwijały się tam, gdzie dawniej były przedmieścia i wsie służebne - mam wrażenie, że było to coś w rodzaju jakże doskonale naszym czasom znanej "manii nowoczesności" - gdzieś tam się ten obłęd zaczął, i wszyscy już potem chcieli być "nowocześni", i mieć tak samo. A pomyśleć tylko czym byłby nasz poczciwy Kraków, gdyby zachowano mury obronne! O ileż nowych pozycji mógłby się wzbogacić niemały przecież zasób knajp, pubów, kawiarni, restauracji i wszelkiego innego przybytku gastronomicznego - tak przecież właściwego dla tego miasta, gdyby owe bramy i baszty zachowano - byłby na przykład "Kebab u Pasamoników", albo "Grill u Kurdybaników" - mogłoby być wspaniale! - a tak - na miejscu murów powstały Planty, żeby nie trzeba było po pijanemu daleko chodzić aby po mordzie dostać, albo zostać okradzionym. W Szydłowie stało się inaczej - informuje nas o tym strona www.szydlow.pl, gdzie też sporo ciekawych wiadomości i zdjęć można zobaczyć - otóż czytamy tam, że:
"historia obeszła się z murami dosyć łaskawie: w 1822 roku odbyła się licytacja na sprzedaż "ruderów zamkowych". Informacja ta ukazała się w Dzienniku Urzędowym województwa krakowskiego. Wartość murów oszacowano na sumę 1867 zł i 35 groszy, później zaś jeszcze ją obniżono. Mimo to nie znalazły nabywcy, co tłumaczono zbyt wysoką ceną oraz faktem, iż w Szydłowie jest pod dostatkiem materiału budowlanego. Łatwiej bowiem było wydobywać kamień z ziemi bezpłatnie niż pozyskiwać z rozbiórki murów poprzez ich kupno. Problem znalezienia kupca był jeszcze aktualny przez kilkadziesiąt lat, na szczęście nie znalazł się nabywca i mury przetrwały. Pod koniec lat czterdziestych XX wieku odtworzono zębate blanki murów i chodniki dla straży."
A więc - Szydłów czas zacząć! Pierwszy widok, który pojawił się już "z drogi" był rzeczywiście powalający - mieliśmy wrażenie, że naprawdę zabłąkaliśmy się w czasie - a oto i słynna Brama Krakowska! Ale na razie tyle - zanim dostąpimy zaszczytu przejścia przez nią, musimy przez jakiś czas poczekać na podgrodziu - tu bowiem znajduje się bardzo stary i bardzo piękny kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych, który koniecznie trzeba zobaczyć. Jego ściany są nieprawdopodobnie wręcz grube, pokryty jest gontem, piękne łukowe drzwi prowadzą do wewnątrz (no, kiedy prowadzą, to prowadzą - nas nie zaprowadziły), na których wisi sobie taka oto kłódka - no, ciężki to byłby orzech do zgryzienia, nawet dla samego zbója Szydły - (według legendy istniały ongiś w okolicach Szydłowa wielkie puszcze, w których grasował groźny rozbójnik Szydło wraz ze swą bandą. Mieszkał on w tutejszych jaskiniach i przez długi okres napadał na przejeżdżające tędy karawany kupców. Z rozkazu króla złoczyńcę w końcu schwytano, a w miejscu pojmania, na wzgórzu, pod którym znajdowały się jaskinie Szydły, monarcha zbudował pierwszy kościół, a miejscowość nazwał Szydłowem.). Całe otoczenie kościółka wydaje się być jakieś "nie nasze" - jego surowa masywność przywodzi na myśl stare kościoły skandynawskie, a lekko żółty, piaskowy kolor - bo ja wiem - może Hiszpanię, w każdym razie jest bardzo egzotyczny - nawet pomimo wydrapanego ręką jakiegoś profana napisu "sex" na pięknych w swej wręcz bunkrowej prostocie podcieniach. Teraz możemy już wrócić, i ostrożnie, z odpowiednim nabożeństwem zbliżyć się do wielce szanownej Bramy. Budowla to ze wszech miar niezwykła - ma w sobie coś z zamku Disneya, i coś z zamku krzyżackiego - zwieńczona jest dwiema wieżyczkami, które wraz z małymi oknami poniżej nadają jej wyraz wielkiego, spasionego kota wygrzewającego się na rozpalonym blacie letniego podwórza. Po wejściu "do wewnątrz" Bramy można zobaczyć jak masywny jest to obiekt. Ogromne przypory nadają jej jakiś technoidalny, nieco fabryczny rys. Hmmm - przyjeżdżamy z miasta, w którym wielką estymą cieszy się Brama Floriańska - to taka miła, choć przesłodzona nieco krakowska kremówka - przy tej tu - masie lekko tylko, z grubsza zaledwie ociosanych kamieni. A także słynna sandomierska Brama Opatowska nie robi nawet w połowie tak silnego wrażenia. Z wnętrza bramy widać pierwsze zabudowania miasteczka, domy i kamienice, które przetrwały tu, jakby przycupnięte, trochę może nawet nie zdając sobie do końca sprawy z tego, co zaszło za murami - jak się to wszystko pozmieniało - trwają w tym swoim zamkniętym, klasztornym świecie, strzeżone przez potężne Wejście i Wyjście zarazem. Widziana od strony miasta, Brama wydaje się jeszcze bardziej imponująca, wsparta na dwóch ogromnych "nogach" zdaje się patrzeć równocześnie w obydwie strony - bacząc, aby ktoś z zewnątrz jakiej zarazy tutaj nie wniósł - a i mieszkańców gospodarskim okiem doglądając. Ale... - czyż z tej perspektywy - nie jest to tym bardziej kot? Nasza relacja z Szydłowa nie będzie niestety pełna - prawdopodobnie będziemy kiedyś musieli wybrać się tam raz jeszcze, po to by temat wyczerpać. Nie będzie pełna z powodów technicznych, a i trochę przez Stopnicę i złamanie zasady, że jeśli jedzie się gdzieś, to jedzie się właśnie tam i nigdzie indziej, i nie należy się po drodze zatrzymywać, bo świat jak wiadomo jest nieskończony, i w każdej chwili może nas zaatakować jakąś niespodzianką. Krótko mówiąc, fotograficzna zasada nr 1 mówi: "nie będziesz robił żadnych ponadplanowych zdjęć!" - a tym razem niestety, tak się stało - i nie wystarczyło już miejsca na dokładne udokumentowanie Szydłowa, cóż - może to i dobrze, bo jest trochę tak, jakby kawałek tego naprawdę niezwykłego miejsca został na jakieś bliżej nieokreślone "później". Zatem, jak już powiedziano - miasteczko jest opasane średniowiecznymi murami obronnymi, które rozciągają się wokół prawie całego jego obszaru. Sporą część miasta zajmuje kompleks budynków, które niegdyś składały się na zamek, dziś pozostało po nich zaledwie kilka budowli kompletnych, reszta to bardzo malownicze ruiny, pośród których spotkaliśmy całe zastępy szkicujących z zapamiętaniem młodych malarzy. A jakież w końcu są te słynne mury? Cóż, owszem - wspaniałe - nie da się tego o nich nie powiedzieć - przez drzwi w murze zamkowym widać je w pewnej odległości, za rozległym podwórzem. Dziś bronią miasta chyba tylko przed atakującym niemiłosiernie słońcem i sprzymierzonymi z nim (o dziwo!) watahami rozzuchwalonych chmur - tymi niebiańskimi Tatarami. Ich pozycje wydają się jednak absolutnie nie zagrożone - stoją dumne, wyniosłe i całkiem niedostępne. Trzymają w swych bezlitosnych karbach całe niebo, na którym zaledwie pojawić się może jakaś bardzo daleka sylwetka ptaka - być może posłańca, który donieść ma wodzowi oblegającej armii wieść o całkowitej klęsce hufców, które miały nadejść aby go wspomóc. W swoich półkolistych ramach zatrzymują niebo, które po raz kolejny w blisko 900-letniej historii miasta próbowało dziś spaść mieszkańcom na głowy, i dzięki bohaterskiej postawie obrońców po raz kolejny zostało mężnie odparte. Wewnątrz tych murów obronnych znajduje się jeszcze coś, a mianowicie... - sam Szydłów - urocze, choć raczej zaniedbane miasteczko, z małym rynkiem, z kilkoma sklepami przy tym rynku, z kilkoma panami raczącymi się od rana (jak można wnosić z ich stanu popołudniowego) winkiem owocowym (cóż, w końcu cały region słynie z uprawy owoców - a zwłaszcza śliwek - w Szydłowie odbywa się nawet doroczne "Święto Śliwki"!), ludzi tutaj widuje się raczej niewielu, samochodów - jak na lekarstwo (choć minął nas rozpędzoną "furą" jakiś śwarny młodzian - zapewne "syn szefa"), ale za to... - nieprzebrane wprost ilości jaskółek! Pod okapami domów przy rynku gnieżdżą się niewiarygodne stada tych sympatycznych ptaszków - wydają się nie zwracać na nas w ogóle uwagi! Są jakby nawet nieco zdziwione, że te jakieś tam bezskrzydłe w ogóle się nimi interesują. Dawniej jaskółki gnieżdżące się pod okapami domów w małych miastach i miasteczkach były widokiem normalnym, później przegoniły je samochody, i chyba w bardzo niewielu miejscach można dziś spotkać je... - na rynku! Idziemy jeszcze do synagogi (której, niestety nie możemy pokazać - nie pozostaje więc nic innego, jak tylko wskazać kierunek) - jest to potężny, masywny budynek, w środku którego znajduje się nieco ocalałych z pożogi sprzętów rytualnych, kilka macew z cmentarza, wysoki na cztery metry posąg Mojżesza dłuta Gustawa Zemły, i kilka innych eksponatów dokumentujących zniszczoną kulturę Żydów z Szydłowa i okolic. Budynek jest jednak prawie zupełnie pusty, w środku, w tej pustce, w tych grubych chyba na dwa metry murach nieco upiornie brzmi odgłos kroków - jak w wielkim, pustym grobowcu. Miejsce to byłoby wręcz idealne dla organizacji koncertów muzyki, która wymaga dużej przestrzeni i pogłosu. Potem trafiliśmy jeszcze do drugiego szydłowskiego kościoła (pod wezwaniem św. Władysława - jest to główna świątynia miasteczka), a także do ruin dawnego kościoła pod wezwaniem św. Ducha oraz przytułku dla ubogich i starców - to niesamowite miejsce, coś jak skrzyżowanie ruin z cmentarzem (bo cmentarz znajduje się zaraz obok) - niestety, ta część wyprawy także pozostała nie udokumentowana.
I to już wszystko z Szydłowa - jeszcze tylko parę słów na pożegnanie - miejsce to jest naprawdę niezwykłe, nie ma wielu podobnych w Polsce, i zapewne zasługiwałoby na o wiele większą uwagę, i niewątpliwie o wiele lepiej wyglądałoby, gdyby nieprzebrany sznur turystów wytaczał się codzienne z wielonarodowych autokarów - tak jak to się dzieje chociażby w niedalekim Sandomierzu - tak zapewne byłoby lepiej..., ale - z drugiej strony, czy byłoby to dobrze, gdyby na tym uroczym, pół-wiejskim, pół-miejskim ryneczku wyrosły budki z lodami, stoiska z kurczakami z rożna, z zapiekankami, i kto wie - może i nawet sam Wielki Książę McDonald's uraczyłby Szydłów swoją (wszech)obecnością? Na pewno nie przetrwałby tego ten malutki sklep spożywczy, który dobrze pamięta (a już na pewno jego wystrój), czasy króla Edwarda I Gierka, nie przetrwaliby mętni panowie na skwerku, i być może - nie przetrwałyby też jaskółki gnieżdżące się pod dachami domów przy rynku - a tego byłoby chyba żal najbardziej. Więc pozostawiając Szydłów nieuchronnemu, własnemu losowi optujemy jednak za zachowaniem jak najdalej idącej niezależności - niech ta prawdziwa enklawa pozostanie taka, jaka jest - ze swoimi endemicznymi gatunkami, ze swoją zupełną nietypowością - bo tak jak ludzie-dziwacy, tak też potrzebne są takie miasta-dziwolągi - i wcale nie wszyscy muszą o nich "wiedzieć" (co jest prawdziwą manią dręczącą bezlitośnie nas, współczesnych - wiedzieć wszystko, wiedzieć jak najwięcej - zajrzeć do tiwi, wskoczyć na neta - i wiedzieć! WIEDZIEĆ!!! - tylko... po jasną cholerę?). Niech więc te masywne, nieustraszone mury zębate, bronią nadal miasta Szydłów, niech tu nie dopuszczą hord multimedialnych barbarzyńców, którzy będą wciskać na ulicy wirtualną prezentację zabytków Szydłowa, wykonaną w technologii 3D (wymagania minimalne: Pentium IV 3.4 Ghz, 1GB RAM, karta grafiki 256MB) - bo i tak nie uda im się wirtualnie zrobić tych jaskółek! Choćby się nawet wirtualnie wściekli, to i tak im się nie uda!

DZIEŃ CZWARTY