DZIEŃ CZWARTY - Dąb Bartek i Chęciny O Dębie Bartek słyszał zapewne każdy, kto jest
w stanie przeczytać to, co tu jest napisane - uprzejmie proszę sprawdzić - bo
jeśli
nie, to lepiej nie czytać dalej, to bez sensu - jest on wpisany w tak zwane
ohydnie "dziedzictwo narodowe" - jak kopalnia soli w Wieliczce, albo pole bitwy pod Grunwaldem. Nie da rady po polsku bez Bartka. Wszędzie napiszą,
że jest "najpopularniejszym drzewem w Polsce" (cokolwiek miałoby to
znaczyć!) - a więc, jeśli ktoś chce się o nim dowiedzieć czegoś
konkretnego - takich informacji jak ilość odnóży, obwód w talii oraz
upierzenie - proszę zaglądnąć tutaj
i może też przy okazji tutaj.
My zaś pozwolimy sobie potraktować szanownego starca po swojemu. Jak wspomniałem
we wstępie, moja babka mieszkała dobrych parę lat w Kielcach, a więc okolice
Kielc, różne ciekawe zakątki i obiekty położone wokół tego miasta były w
mojej świadomości obecne od najwcześniejszego dzieciństwa (niejako dla
przeciwwagi, kiedy myślę o przedwojennych Kielcach, zawsze przypomina mi się
tekst nieocenionego Witkacego: "Tak sobie wyobrażam Kielce, jako szczyt ohydy
/ I jako jakieś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy - a oto i cały
ten piękny tekst, który niegdyś tak
znakomicie wykonywał Zbigniew Raj, założyciel sławnego zespołu "Tropicale Tahiti Granda
Banda" i później "człowiek Piwnicy pod Baranami"). Dąb Bartek wśród
tych kieleckich znakomitości zajmował poczesne, o jakże bardzo poczesne
miejsce! Z tego co pamiętam z opowiadań babki, to w tamtych czasach był on wręcz
celem prawdziwych pielgrzymek niedzielnych - do Bartka jeździło się jak do
jakiegoś sanktuarium, a trzeba pamiętać, że wtedy dojechać z Kielc do
Bartka, to nie było to samo, co dziś dojechać z Kielc do Bartka. Wyrastałem
więc w legendzie tego drzewa - najstarszego, największego, najgrubszego i najpiękniejszego
w Polsce! Toteż, będąc tak niedaleko, nie moglibyśmy się nie wybrać z wizytą
do tego prawdziwego Matuzalema polskich drzew. Dojechawszy do Bartkowa (wieś od
dębu nazwano, nie odwrotnie) widzi się
już z daleka obszerny parking, na którym widnieje napis: "Do Dębu Bartek",
tam trzeba się zatrzymać, a potem należy iść prosto szosą, tak jak
wskazuje strzałka - idzie się tak kawałek i nagle: "Przygotuj się,
on już tu jest!" - zupełnie niespodziewanie staje się na
wprost drzewa. Wrażenie rzeczywiście jest spore, już choćby z powodu nagłości
tego pojawienia się. Do samego dębu (na szczęście) nie można dojść, jest
ogrodzony trudnym raczej do sforsowania płotem z napisem: "wstęp
wzbroniony" - i to na pewno dobrze, bo znając dzisiejsze obyczaje naszego plemienia, zapewne niedługo moglibyśmy się tym rosnącym zabytkiem
cieszyć - coś już by tam na niego wymyślili, jakoś by go spalili, pocięli,
wysadzili - to pewne jak w szwajcarskim banku! Konary dębu są podparte
kilkunastoma żelaznymi słupkami, które
nadają mu wygląd przypominający jakiegoś pająka
czy kosarza raczej. Czasem przypomina też inwalidę, wspierającego się na
kulach. Widok ten być może jest
trochę smutny, ale z drugiej strony, gdyby nie ta "pomoc", to z
drzewa prawdopodobnie niewiele by zostało. Bartek - jak to dąb - składa się z
raczej niewysokiego, grubego i masywnego pnia, z którego wyrasta kilka (bodajże
osiem) potężnych konarów, które
jak rasowe pasożyty, wręcz uparły się, aby zamordować swego gospodarza i
żywiciela. Aż człowiek musiał zainterweniować i obronić drzewo przed jego
własnym, destrukcyjnym ID! Patrząc pod pewnym kątem ma się wrażenie, że
drzewo jest wielkim pająkiem, który
niedawno się obudził z letargu spowodowanego jakąś sutą ucztą (cóż taki
pająk mógłby zjeść - słonia, nosorożca, żyrafę?), i postanowił udać się
na poszukiwanie jakiegoś kolejnego smakowitego kąska - zupełnie wygląda teraz
jak te słynne "chodzące drzewa", o których pisała niegdyś
pierwsza w Polsce gazeta "brukowa" (w cudzysłowie dlatego, że dziś
wszystkie są takie, a więc "brukowa" oznacza po prostu
"normalna") - zajmująca się opisywaniem i przedrukowywaniem tak
zwanych "niestworzonych historii" - nazywała się
"Skandale"). Otóż, drzewa te miały się pojawić w Ameryce Południowej,
i powoli się poruszając miały się przemieszczać przez terytorium Meksyku
wprost do Stanów Zjednoczonych, które miały w bliższej czy dalszej przyszłości
ulec zwykłemu zadeptaniu! Na nic zdać się miał w takim wypadku cały arsenał
"kosmicznej broni" - tak się to chyba marzyło założycielom pisma
"Skandale" (starym komuchom skądinąd, co tłumaczy ich niewątpliwą
radość z powodu nadciągającego nieuchronnie kataklizmu). Jednak - jak dotąd
drzewa do ataku nie ruszyły, a biorąc pod uwagę, że owe potwory ruszyć
miały z Ameryki Łacińskiej, można przypuszczać, że taka idea "kroczącej
rewolucji" (dosłownie!) mogła mieć wiele wspólnego z głęboko w glebie
południowoamerykańskiej zagrzebanymi, i czekającymi na stosowną do gwałtownego
wzrostu chwilę nasionami myśli "El Comandante" - Ernesto "Che"
Guevary, i samego Wielkiego Fidela. Tak, tak - być może czas już jest bliski!
Nasze drzewko już ruszyło! Gotujcie się (tylko kto? ciekawe dokąd pójdzie?
żeby daleko nie chodzić - może kopnie się przez granicę i zadepcze Łukaszenkę?).
Wprawdzie kuśtyka sobie powoli, jak przystało na stareńkiego inwalidę - ale
w razie rewolucji może służyć radą, pomocą i swoim prawie tysiącletnim doświadczeniem. *** Chęciny to słowo-wytrych - podobnie jak "Dąb Bartek" - dziś jest więc dzień zwiedzania oczywistości, miejsc, "których nie sposób nie zobaczyć'", które znajdują się w każdym jako tako napisanym przewodniku, które niejako zmuszają nas do uległości przypisywanymi im walorami. Zanim dotrze się do Zamku Chęciny, trzeba znaleźć się w Chęcinach-miasteczku - jest to maleńka miejscowość, o charakterze właściwie wiejskim, ze sklepami otwartymi do 17 (czasem nawet tylko do 16.30), gdzie są dwa kościoły, synagoga przerobiona na bodajże ośrodek kultury, wąskie uliczki oraz pełno cukierni i budek z lodami. Do zamku trzeba się wspinać pod nie lada górkę! Z samego dołu, z bardzo już daleka widać imponującą rzeczywiście sylwetkę zamku. Cóż ona nam przypomina - ano, ani chybi - kominy fabryczne - to skojarzenie z fabryką jest bardzo silne, nieważne czy widać tylko dwie, czy też wszystkie trzy wieże. Idzie się wciąż pod górę, po bardzo nierównych kamiennych schodkach, dróżka jakoś tak dziwnie wije się pomiędzy drzewami, i raz zamek zbliża się, a raz znów oddala - teraz widać go nieco z boku - okazuje się, że wieże najwyraźniej są dwukolorowe - jakby wykonane z innego materiału na dole, i z innego na górze. W końcu jakoś dochodzimy na szczyt (upał jak diabli!) - widać teraz zamek nieco z profilu - wygląda jak wycelowany w niebo pistolet. Na samej górze najpierw ukazuje się fragment zabudowań, który rzadko gości na widokówkach, a jest być może najbardziej malowniczy - najpierw więc wieża narożna, arcydzieło prostoty - niczym kątownik do mierzenia nieba, a potem wejście, które wygląda trochę jak jakaś rzymska warownia - brama raczej niewielka (w stosunku do wymiarów całego obiektu), kryjąca przejście do jednego z najważniejszych turystycznych sanktuariów ziemi kieleckiej. Już znajdując się wewnątrz podchodzimy jeszcze raz, tym razem z innej strony - do wieży narożnej - komin, ani chybi komin - i to taki bardziej komin starej cegielni (no bo tamte okrągłe - to kominy fabryczne pełną gębą!). Wchodzimy na podworzec (!!?!!) - jak to miejsce określono w naszym przewodniku - stąd widać dwie okrągłe wieże naprawdę znakomicie - wszystko się wyjaśniło - ich dwu-kolorowość zauważona przez nas z dołu jest wynikiem odbudowy górnych partii, którą to wykonano z cegły (czerwonej, brunatnej), podczas gdy partie dolne - zachowane "w oryginale" są zbudowane z kamienia (białego, żółtawego). Jedna z wież wygląda teraz zupełnie niczym nadęty pingwin, na tle błękitnego dziś jak w Toskanii nieba rysuje się majestatyczna i monumentalna, druga zaś, na którą łaskawe słońce nie pada dziś tak czule (z tej strony przynajmniej, z której ją teraz, biedaczkę, podeszliśmy) - nadal wygląda jak komin, a do tego - jak komin "Batorego" - gruby i okopcony. Po tym więc podwórzu uganiają te wszystkie Białe Damy i rycerze, których tętent (dam?, rycerzy??, koni może???) słychać pono w całej okolicy w księżycowe noce, i o których nie chce się nam już kolejnych bredni czytać ani słuchać. To tu szczękają łańcuchami szczęki łańcuchowe zakute w kajdany przez okrutne pany! Nie pozostaje nic innego, jeno kopsnąć się na wieżycę, kędy prowadzą schody. Nie jest ci ona bardzo wysoka, ale nie jest też bardzo niska - taka w sam raz. Idąc do góry napotyka się okienka, z tych które bardzo lubimy, bo bardzo miło im się robi zdjęcia - są fotogeniczne, można powiedzieć, mogą się podobać - ot, choćby taka - niczego sobie szparka. Z samego szczytu widać oczywiście drugą wieżę, płaski jak deska "jak okiem sięgnąć" otaczający krajobraz, wraz z leżącym u stóp zamku miasteczkiem i lasami na horyzoncie, oraz całą drugą stronę zabudowań z "pingwinem" i kamienną wieżą narożną. Dookoła całej "galerii widokowej" umieszczono napis, oznajmiający, że "wchodzenie zabronione" - i słusznie, bo na pewno znaleźliby się amatorzy sportów ekstremalnych, takich jak skok na główkę z wieży - a tak - widzą napis, i od razu zostają powstrzymani! Cudowna jest wprost ludzka przemyślność i dalekosiężność! Schodzimy na dół, bo powoli trzeba się już stąd zabierać, byliśmy zresztą jednymi z ostatnich osób wpuszczonych "na pokoje". Podnosząc głowy spostrzegamy jeszcze widok, który zawsze napawa mnie nostalgią, przypomina czasy dawno minione i niezbyt już osiągalne stany zapatrzenia w niebo, które były ważną częścią mojej "edukacji medytacyjnej", co też i postarałem się kiedyś dość szczegółowo opisać - nad wieżą pojawił się "ogon" pozostawiony przez samolot. Niebo dziś raz jest chłodne, stalowobłękitne, a raz znów miękkie i ciepłe niczym spokojna morska woda - ultramarynowe. Stoimy przez chwilę, nie zdążywszy jednak doczekać pełnego rozwiania się pozostawionej przez samolot białosrebrnej smugi - trzeba już iść, bo chcemy jeszcze znaleźć żydowski cmentarz, o którym napisano w przewodniku, i który ma się mieścić gdzieś poniżej zamku. Pytamy o drogę młodych ludzi z obsługi, ubranych w "średniowieczne" szmatki, mające wyobrażać strój rycerzy - wskazują ją nam, lojalnie uprzedzając, że "tam już nic nie ma". My jednak pozwalamy sobie nie wierzyć - tym razem, jak się okazało - niesłusznie, bo faktycznie - cmentarz znajdował się na skraju lasu, który dziś całkowicie go już pochłonął, nieliczne szczątki macew wystają tu i ówdzie spomiędzy bzów i paproci, żadnych napisów nie da się już odczytać. Wracamy przez ciemny las u podnóża zamku, przez jakieś tajemnicze leśne dróżki wprost do miasteczka i do samochodu, który zawiezie nas jeszcze w drodze powrotnej do przesławnych Kielc, ale tylko na chwilę - tylko po to, by przejeżdżając zatrzymać się zupełnie bez żadnego wcześniejszego planu - co spowodowane zostało nagłym widokiem cmentarza. Otóż, na cmentarzu kieleckim pochowani zostali oboje moi pradziadkowie - pradziad Michał Biernacki (wąsiasty szlachetka zupełnie w stylu "popiołowym") i prababka Anna (szacowna matrona przedwojenna - ale taka prawdziwa - sprzed I wojny). W Kielcach znaleźli się po przeprowadzce z leżącej w okolicach Rzeszowa Trzciany, gdzie pradziad mój był zarządcą majątku państwa Christiani-Grabieńskich. Podczas wojny dwór został zajęty przez hitlerowców, a moi pradziadkowie przenieśli się do Kielc, gdzie wówczas mieszkała moja babka z dziadkiem. Tam też zmarli i zostali pochowani. Nie byłem w Kielcach nigdy w życiu, nawet przejazdem, a więc skoro zdarzyła się taka okazja, to trudno było z niej nie skorzystać. Wiedziałem jedynie, że grób znajduje się przy murze. Niestety - cmentarz kielecki jest naprawdę ogromny i mocno rozgałęziony - obejście całości zajęłoby zapewne z dwie godziny, jeśli nie więcej. A powoli zaczynał się już zmierzch. Po pobieżnym przeglądnięciu kilku zaczynających od wejścia głównego alejek, które ciągnęły się wzdłuż muru daliśmy sobie spokój - trudno, może innym razem się uda, może jeszcze będzie okazja. W świetle zmierzchu oglądnęliśmy pobieżnie cmentarz, i z wielkim zdziwieniem natrafiliśmy na znajdującym się przy wejściu planie na fragment oznaczony jako cmentarz muzułmański - jednak miejsca tego też nie udało się nam odnaleźć. Po powrocie sprawdziłem o co chodziło - no bo niby skąd muzułmanie w Kielcach w XIX wieku? - bo cmentarz, jak większość polskich cmentarzy został przypuszczalnie założony na przełomie XVIII i XIX wieku. Wyjaśnienie okazało się dość proste - w tym czasie w Kielcach stacjonowały spore oddziały rosyjskie, a w wojsku carskim służyło wielu muzułmanów, pochodzących z ludów Kaukazu i Zakaukazia: Czerkiesów (słynne były oddziały czerkieskie), Turkmenów, Tadżyków, Czeczenów, Abchazów i innych - i ich właśnie chowano w tej części cmentarza - swoją drogą, ciekawe czy do dziś coś z tych mogił jeszcze się zachowało, czy pozostała jedynie nazwa. Nic tu już dzisiaj nie znajdziemy - wracamy więc, i trochę nam się śpieszy, bo chcemy jeszcze zdążyć na koncert, który odbyć się ma w nowym kościele w Busku. *** Chcemy i udaje nam się to - w głębokich już ciemnościach docieramy do wielkiego obiektu kościelnego położonego w pobliżu Parku Zdrojowego. A dlaczego nam się tak śpieszyło? Otóż, dziś ma dyrygować w tym kościele sam Maestro Krzysztof Penderecki - i choć z zasady nie piszemy tu o ludziach żywych i prawdziwych (podkreślam to, ponieważ w ostatnim czasie znajdują się tacy, którzy pomimo wyraźnej noty regulującej te kwestie postanowili utożsamić się z niektórymi występującymi tu, "na motywach" realnych osób zbudowanymi postaciami), to jednak Penderecki (o proszę - nawet Microsoft Frontpage go zna - małą literę w nazwisku poprawia na wielką! - a całe nazwisko jest mu jak widać znane, bo nie wrzeszczy) jest postacią do pewnego stopnia legendarną - jego (rzekomo oczywiście) niesłychanie trudna muzyka (większość ludzi posługujących się jego nazwiskiem jak wyświechtanym symbolem awangardy lat 50-tych, nie ma oczywiście bladego pojęcia, że to on właśnie jako jeden z pierwszych "zdradził awangardę" i stał się jednym z prekursorów czerpiącego pełnymi garściami z klasyki postmodernizmu), jego międzynarodowa sława, jego postać - tak charakterystyczna - z wielką brodą, coraz bardziej siwiejącą, choć nie mniejszą - okulary i w ogóle cała postać, która od czasu gdy miał lat niespełna trzydzieści, do dziś - gdy ma już ponad siedemdziesiąt - nie zmieniła się jakoś szczególnie w swojej istotnej substancji, tyle tylko, że przeszła ewolucję od sztafażu charakterystycznego dla ówczesnych artystów-intelektualistów do postaci obecnej - zamyślonego i mądrego (co nie zawsze idzie w parze) starego rabina. Niewątpliwie, jest jednym z nielicznych Polaków, którzy naprawdę wnieśli coś do światowej kultury, a nie tylko z niej wynieśli - jak my to już mamy w zwyczaju. Już choćby dlatego możemy poświęcić mu parę słów, że wydaje się tak odległy, wprost nieosiągalny. Choć przecież wcale tak nie jest, przez lata całe mieszkał w Krakowie, a obok jego domu jeździ się do ZOO, teraz mieszka niedaleko od Buska - we dworze w Lusławicach, który wyremontował, i gdzie sadzi swoje ukochane drzewa (jak to kiedyś powiedział w wywiadzie - jest po pierwsze dendrologiem, a po drugie muzykiem). W parku tym znajduje się grób Fausta Socyna (Fausto Paolo Sozzini), włoskiego twórcy idei Braci Polskich, popularnie zwanych arianami, który w tym dworze właśnie dokonał żywota. Wiele bardzo ciekawych przemyśleń tak na temat postaci Pendereckiego, jak i samego Fausta Socyna znaleźć można tutaj. I ten to przesławny, wręcz mitologiczny Penderecki miał się pojawić w Busku, podczas jednego z koncertów dorocznego festiwalu muzycznego. Miał się do tego pojawić wraz ze "swoją" orkiestrą - tzn. z orkiestrą złożoną z ludzi młodych i zupełnie młodych, których sam Mistrz kształci - nie mogliśmy sobie odmówić pójścia tam, choć zapewne małe jest prawdopodobieństwo, byśmy na podobny koncert poszli w Krakowie - taka jest siła miejsc obcych, nawet niezbyt odległych. W programie nie było żadnych utworów Pendereckiego - tylko jego ulubiony (bodajże) Szostakowicz i coś jeszcze - to zresztą było zupełnie nieważne. Na miejscu okazało się, że do kościoła zupełnie nie da się już wejść (notabene, tylko jedna połowa była "czynna", w drugiej zaś wciąż stały rusztowania - kościół nie jest jeszcze wykończony, albo znajduje się w remoncie). Ledwo udało nam się zobaczyć plecy Maestra uwijającego się ze swoją batutą. Akustyka była jaka była, orkiestra grała jak grała - ale wszystko to było zupełnie nieważne - ponieważ my patrzyliśmy głównie na "tłumnie zgromadzoną publiczność" - byli to albo ludzie miejscowi, albo (w większości zapewne) kuracjusze - ludzie może nie biedni, ale na pewno niezamożni, schorowani, skopani przez życie - ale widać, że zaciekawieni - nie wiadomo - muzyką rzeczywiście, zdarzeniem w ogóle, czy też postacią "wielkiego człowieka" - w każdym razie po każdym utworze rozlegały się naprawdę gromkie oklaski. Co więcej - nie tylko po każdym utworze, ale nawet... w jego trakcie, ponieważ ta niewyrobiona publiczność postanowiła nagradzać muzyków również po każdej części symfonii Szostakowicza... Widać było, że Penderecki uśmiechnął się raz, i nawet nie z przekąsem, z sympatią raczej - cóż, trzeba się z tym pogodzić, że niestety nie wszyscy "wiedzą kiedy klaskać". Całe to zdarzenie, ten nieco dziwacznie wyglądający, na wpół gotowy kościół, ten koncert w ciepłej czerwcowej nocy był czymś co zapamiętaliśmy bardzo mocno. Pomyślałem - oto jest człowiek, który naprawdę ma to, co kiedyś nazywano "klasą", a co w "naszych czasach" właściwie nie ma już nazwy, bo im ktoś jest sławniejszy, tym z reguły jest bardziej pusty, próżny i zwyczajnie głupi. Bo ten człowiek wymachujący batutą poniżej ołtarza w kościele w Busku, mógłby się w tej chwili znajdować w dowolnym miejscu na świecie, w dowolnej sali koncertowej, w dowolnej stolicy - a jednak przyjechał tutaj, do Buska - żeby grać dla ludzi, którzy będą mu klaskać w środku utworu! Myślę, że niewielu takich jak on pozostało już dziś na tym świecie! Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |