|
Busko-Zdrój
- wstęp historyczno-sentymentalny
Wyjazd do Buska-Zdroju tak naprawdę zaczął się
bardzo dawno temu - wiele lat przed moim urodzeniem - w momencie, w którym moje
przyjście na świat w istocie nie było w ogóle brane pod uwagę, nikt się
nad nim (o zgrozo!) nie zastanawiał - co więcej, gdyby nie dość niezwykły
zbieg okoliczności, mogłoby wręcz nie dojść do niego w ogóle.
Jest rok 1935 - żyje jeszcze Marszałek Józef Piłsudski - w końcu spełniona
nadzieja mieszkańców kraju nad Wisłą na rządy męża silnego i opatrznościowego.
Za granicą zwany jest popularnie "Morsem" (ang. "walrus").
Silny może był - dziesięć czy piętnaście lat wcześniej - kiedy gromił
bolszewików, odzyskiwał Wilno i przeprowadzał zamach majowy. Teraz jest chory i
stary - bardziej nawet może chory niż stary - zmęczony po prostu - wydaje się,
że niedługo odejdzie, a wraz z nim owa przedziwna epoka, w której wszystkie
kobiety kochały się w oficerach, którzy nie za bardzo umieli strzelać - bo
nie mieli kiedy się nauczyć - chodzili wszak na rauty! Moja babka Stefania
mieszka wówczas w Kielcach - niewielkim i raczej niebogatym prowincjonalnym
miasteczku o silnych tradycjach kościelnych (siedziba biskupów - znany
pałac), a także sporej społeczności żydowskiej. Mój dziadek Dominik
niedawno skończył Wydział Prawa Uniwersytetu Poznańskiego (to raczej daleko,
ale zadecydowały o tym względy natury oględnie mówiąc familijno-finansowej
- miał po prostu gdzie mieszkać za darmo), teraz musi odbyć dwuletnią aplikację - i na miejsce
jej odbywania wybiera (czy on sam - np. z kilku przedstawionych propozycji?, czy
też zostaje mu to miejsce wskazane odgórnie - no tego
nie wiem) właśnie Busko-Zdrój. Jeśli była to jego decyzja, to na pewno
motywowana faktem, że moja babka (a wtedy jego długoletnia już narzeczona)
mieszka wówczas i pracuje (w Szkole Rzemiosł) w niedalekich Kielcach. Dziadek
odbywa tę praktykę aplikacyjną w sądzie w Busku (od tego momentu opuszczam
ten "Zdrój" - choć poprawny, to jednak trochę manieryczny i niewygodny), a
babka co jakiś czas do niego przyjeżdża. Busko jest w tamtych czasach bardzo
ładnym i popularnym miejscem - od połowy XIX-tego wieku cieszy się sławą
jednego z lepszych polskich uzdrowisk. Powstają tu piękne i bogate sanatoria,
pensjonaty, zakłady wodolecznicze, z Kielc jest tu naprawdę bardzo blisko -
wielu ludzi przyjeżdża po prostu pociągiem na niedzielną popołudniową "przejażdżkę"
- aby wypić kilka szklanek tych słynnych wód leczniczych, pospacerować
po pięknym parku, posłuchać występu, który odbywa się w muszli koncertowej
na jego terenie. Zapewne w taki sposób moja babka tutaj przyjeżdżała, choć
wiem na pewno, że kiedyś była w Busku przez czas dłuższy niż jedno popołudnie,
a także że bywała tu wraz z siostrą i z koleżanką. I od tego jej pobytu
zaczyna się również mój wyjazd do Buska - trwa więc on bez mała
siedemdziesiąt lat! Na zupełnie niemal
nieczytelnej kserografii zdjęcia z 1935 roku: dwie
osoby siedzą przed widocznym w tle budynkiem głównego tutejszego zakładu
leczniczego - Sanatorium Marconiego. Oryginału tego zdjęcia nigdy nie widziałem,
ale wiem na pewno, że osoba po prawej stronie, w białej sukience miała z
czasem stać się moją babką. Osoba po lewej przypuszczalnie jest jej siostrą
o imieniu Stasia, która za kilka zaledwie lat miała się przedzierać piechotą
przez całą niemal Rosję aby dotrzeć do armii Andersa, z którą przejdzie cały
szlak bojowy, dostanie order Virtuti Militari za bitwę pod Monte Cassino, a
potem spędzi resztę życia w Wielkiej Brytanii, gdzie da początek nowej gałęzi
rodu Biernackich, z którego pochodzi - ale na to przyjdzie czas - na razie jest
rok 1935, żyje jeszcze ukochany Marszałek (oby żył jak najdłużej!) i
nic nie zapowiada tak burzliwych przemian, chociaż... - ci Niemcy, ten... no...
- jakżeż mu tam panie dzieju... - Hifler, Himler? Na kolejnej fotografii - tym razem już
fotografii z prawdziwego zdarzenia - to jest na pewno ona, siostra mojej babki Stanisława,
wówczas jeszcze Biernacka - siedząca na ławce w parku. I mam poważne wątpliwości,
czy jest to ta sama osoba, która siedzi wraz z moją babką (niewątpliwą) na
tamtym, kserowanym zdjęciu - nie mam najlepszego "rozeznania jak chodzi o
twarze", jak mawiała jedna taka - więc pozostawiam ten problem
nierozstrzygnięty. Jest jeszcze zdjęcie, na którym jakaś młoda
kobieta z uwagą czyta gazetę, widać także nogę drugiej kobiety - i
najprawdopodobniej noga ta należała do mojej babki, która miała prawdziwą
manię wycinania swojej szanownej osoby ze wszystkich zdjęć jakie napotkała -
zdjęcie pierwsze, a raczej ta odbitka kserograficzna, przechowało się właściwie
tylko dlatego, że należało do kogoś zupełnie
innego. Osoba, która czyta gazetę prawdopodobnie jest jej koleżanką o
nazwisku Maria Olszewska (straszna z niej była figlara - czuje się to nawet po
sześćdziesięciu latach!) - i być może to również ona znajduje się na
tamtym kserowanym
zdjęciu. Moja babka jest na jeszcze
jednym zdjęciu - tym razem w "całej okazałości" - co ciekawe,
zdjęcie to nie zostało przez nią zniszczone - była widać z niego zadowolona, i to ono
stało się właściwym powodem mojego zainteresowania Buskiem - znam je bowiem od wczesnego dzieciństwa, znajdowało się zawsze w "powszechnie dostępnym"
albumie - takim, który zawsze leżał "na wierzchu", do którego wolno
mi było zaglądać. Inne były ukryte głęboko w szafie z takimi rzeczami, albo
nawet zupełnie gdzie indziej. Kiedy w wiele lat później, już po jej śmierci
przeglądałem to wszystko co zostało, natrafiłem na masę takich pociętych
zdjęć, których nie widziałem nigdy wcześniej. Prawdopodobnie obok mojej babki
(to ta w bieli po prawej) stoi jej
siostra Stasia, a być może jest to druga siostra - Enia
(Eugenia) - trochę od nich obydwu młodsza - nieważne, ważne, że zdjęcie to
wzbudzało moje niezwykłe zainteresowanie, odkąd sięgam pamięcią - wydawało
mi się bowiem, że dwie stojące naprzeciw oka aparatu kobiety wcale nie
znajdują się w żadnym "Busku" - miasteczku leżącym niedaleko od
Kielc, na terenach położonych w rejonie Gór Świętokrzyskich, związanym z
twórczością Stefana Żeromskiego. Nie - wszystko to nie i jeszcze raz nie!
Nie było dla mnie nic bardziej odpychającego niż Żeromski i wszelkie
biadolenia wyzwoleńczo-narodowe - dla mnie te dwie kobiety znajdowały się w
Casablance - kiedyś, bardzo wcześnie zobaczyłem ten film, i odcisnął on
spore piętno na mojej wyobraźni. Dla mnie one - stojące za jakąś ogromną,
zupełnie u nas niespotykaną palmą (w końcu nie widać wcale donicy), z
wielkim białym budynkiem za nimi, który od biedy można by wziąć za
"styl kolonialny", w ten dzień zalany zupełnie nie polskim i nie małopolskim
słońcem (tak to w końcu wygląda na tym zdjęciu) - stoją tam czekając ni
mniej ni więcej, tylko na samego Humphreya Bogarta - i on na pewno przyjdzie,
niebawem się zjawi, być może właśnie wyszedł z białego budynku - kasyna
zapewne - tylko nie widać go, bo zasłaniają go postaci pozujących do zdjęcia
kobiet. Tak właśnie widziałem wówczas tę scenę. Nieco później sceneria
ta była mi pomocna w tworzeniu wyobrażenia miejsc, w których rozgrywa się
"Obcy" Alberta Camus.
W wiele lat później - już po śmierci mojej babki - znalazłem jeszcze jedno
zdjęcie, na którym starszy mężczyzna (którym w zasadzie mógłby być
Witold Gombrowicz) siedzi na murku dość
szkaradnie wyglądającej fontanny, z tym samym budynkiem Sanatorium Marconiego w
tle. Jest to ktoś z rodziny mojej babki - na odwrocie zdjęcia jest podpis:
"Stanisław Sekieta, Busko 1972" - o ile się nie mylę, był to mąż
kuzynki mojej babki, ale tego nie jestem do końca pewien. Zdjęcie jest
zrobione już zupełnie innym aparatem, wywołane na zupełnie innym,
"komunistycznym" papierze - i sam park i otoczenie sanatorium
bynajmniej nie wygląda tu już jak rodem z francuskiej Afryki Zachodniej -
nie ma mowy o Bogarcie, Camus się tu nie pojawi - ot zwykły, komunistyczny,
zgrzebny "ośrodek" - w bardzo prostacki sposób przerobione budynki
sprzed półwiecza, przystosowane zaledwie do przyjęcia setek robotniczo-chłopskich
już teraz kuracjuszy. A we wszystkich wspomnieniach mojej babki owo Busko miało
wymiar iście mityczny - nic dziwnego, w końcu był to zapewne najlepszy okres
w jej życiu - koniec narzeczeństwa, a jeszcze nie małżeństwo z jego
troskami i kłopotami, no i rok był 1935 i żył jeszcze Marszałek. Opowiadała
zawsze jak tam było elegancko, jacy to "panowie" (i oczywiście masa
oficerów!) przybywali na kurację, albo po prostu na wypoczynek, jakie się tam
odbywały letnie koncerty na wolnym powietrzu, jakie zajeżdżały limuzyny - i
konne i mechaniczne - i jakie się odbywały bale w wielkiej sali
Sanatorium Marconi, na które ona wraz z narzeczonym - panem aplikantem sądu
miejskiego - bywała zapraszana. Tak więc miejsce to intrygowało mnie odkąd pamiętam
- wydawało mi się, że musiało się w nim przechować coś z tamtego
nastroju, coś co będę mógł wytropić i jakimś tajemnym sposobem wydobyć i
przyszpilić. Z drugiej strony cieniem na tym wyobrażeniu kładło się zdanie,
które usłyszałem od niegdysiejszego mieszkańca Buska, którego kiedyś poznałem
- człowieka, którego prawdziwą pasją życia były wschodnie sztuki walki - do tego
stopnia, że nawet zaczął się w celu zbliżenia duchowego uczyć języka japońskiego,
co nas na krótką chwilę zbliżyło - on to, na moje pytanie: "Co tam jest, w tym Busku? Jest coś ciekawego?
Warto tam pojechać?" - odpowiedział z godną prawdziwego sensei dezynwolturą:
"A co ma być - stare sanatorium i kupa umarlaków." Podejrzewałem,
że on może mieć rację - że w czasie, który upłynął od śmierci
Marszałka mogły zajść poważne zmiany na gorsze. Nie spodziewałem się
oczywiście, że zobaczę polską Casablankę - nie, ale liczyłem na
przetrwanie jakiegoś odprysku, odblasku przechowanego w jakimś zaułku
parkowym, pod jakąś pamiętającą lepsze czasy palmą, albo może nawet w samym
monumentalnym gmachu Sanatorium, o tak egzotycznie w końcu brzmiącej nazwie:
"Marconi".
I takie to były powody i motywy wyjazdu do Buska-Zdroju (tym razem oficjalnie!) na
przełomie czerwca i lipca, w samym początku polskiego lata, które tym razem
rzeczywiście było udane, to znaczy upalne i nie deszczowe, pewnego roku - w
wiele lat po śmierci Marszałka.
DZIEŃ PIERWSZY
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |