strona główna album Kazimierz Dolny inne albumy

 

DZIEŃ PIERWSZY - Kazimierz Dolny


Kazimierz Dolny kojarzy się z Warszawą. Nam Krakusom się kojarzy. W Krakowie panuje takie niezmącone przekonanie, że Kazimierz dla Warszawy, to tak jak Zakopane dla Krakowa. Diabli wiedzą właściwie dlaczego - w końcu odległość jest nieco większa (150 kilometrów), gór nie ma, woda wprawdzie jest, ale... z Wisły - pozornie więc nie ma więc tu nic, co dla warszawiaków mogłoby być takim magnesem turystycznym jak dla Małopolan "stolica Tatr" (tak piszą często - zupełnie jakby Tary było jakimś państwem - z królem Giewontem chyba!). Tak jednak jest naprawdę - od końca XIX wieku do Kazimierza nad Wisłą warszawiacy zjeżdżają tłumnie - i to ci najlepsi - od malarskiej koterii Tadeusza Pruszkowskiego i Bolesława Cybisa do przedstawicieli artystycznego światka czasów realnego socjalizmu. Dziś w Kazimierzu (a właściwie w sąsiadującej z nim  rybackiej wsi Męćmierz, o której niebawem będzie mowa) mieszka przez część roku Daniel Olbrychski, człowiek który wprawdzie z Warszawy nie pochodzi, ale w jakimś stopniu stał się wręcz jej "maskotką" - takim aktorskim Pałacem Kultury i Nauki - ma on w sobie coś tak do bólu warszawskiego, że wręcz nie sposób  powiedzieć skąd i dlaczego ma.
A więc z Krakowa jedzie się tam przez pół Małopolski, Kielce i Radom, i wreszcie w Puławach (mają tu piękny most) skręca się w stronę Lublina, i stamtąd jest już tylko parę kilometrów do Kazimierza. Wisła jest tu naprawdę bardzo szeroka, wydaje się groźna i potężna - to prawdziwie wielka rzeka. Najpierw jedziemy do miejsca, gdzie będziemy mieszkać, toteż udaje nam się nie przejeżdżać przez centrum miasteczka - pensjonat mieści się można powiedzieć, na "przedmieściach", niemniej Kazimierz jest tak niewielki, że pojęcia centrum i przedmieść są tu używane nieco na wyrost, tak jednak tu mówią. W istocie okolice ulicy Słonecznej, gdzie się zatrzymamy, są już regularną wsią - ładny dom położony jest wśród pól, a gospodarz zaraz po przyjeździe wskazuje nam stojące już na skraju ulicy olbrzymie ogrodzenie, zza którego prawie nie widać domu, i mówi, że jest to posesja należąca do lidera BUDKI SUFLERA, Romualda Lipko, z którego - jak on twierdzi - wszyscy się tutaj śmieją (z ogrodzenia, bo chyba nie z szefa najpopularniejszego w końcu zespołu w historii polskiej muzyki rozrywkowej!) - no tak, Kazimierz nad Wisłą - same sławy - trzeba się do tego powoli zacząć przyzwyczajać.
Do centrum jest stąd spory kawałek drogi, ale można ją znacznie skrócić idąc przez las, drogą przez Wąwóz Małachowskiego - to bardzo tradycyjna polna droga, po której można się poruszać tylko piechotą albo ewentualnie rowerem - to zresztą bardzo tutaj popularny środek transportu. Po prawej i lewej stronie wystają wielkie korzenie drzew, a wąwóz bardzo przypomina słynny Wąwóz Królowej Jadwigi, w nie tak w końcu bardzo stąd odległym Sandomierzu.

***

"Wreszcie przez mroczny wąwóz, zarośnięty buczyną, goście zaczęli spływać do domku Bobrowskiego. Suknia "Amour" szeleściła po liściach, jedwabny ręcznik Szymona błyszczał pod księżycem.
Iza mieszkała prawie na szczerej wsi; chałupka stała w berberysowym gąszczu na stoku wzgórza. W dole przy drodze piętrzyło się kilka gospodarstw już zupełnie chłopskich."

***

Im bliżej miasta, tym więcej pojawia się nierzadko pięknych, ukrytych zwykle w ogrodach domów, które zapewne są wyremontowanymi i przerobionymi przez obecnych (bogatych) właścicieli, starymi, pamiętającymi czasy przedwojenne budynkami. Są tu też elementy zabudowy prawdopodobnie o wiele starszej - zabudowania gospodarcze i chaty drewniane, o których trudno powiedzieć, czy są już jedynie czymś w rodzaju prywatnych skansenów, czy też spełniają jeszcze jakieś praktyczne role. Trafiamy też na osobliwy budynek - nowy, a wyglądający niemalże jak romańskie kościoły bezwieżowe - w istocie jest to dom mieszkalny, zbudowany jednak w charakterystycznym dla obecnego Kazimierza nowobogacko-ekstrawaganckim stylu. Droga przez Wąwóz Małachowskiego kończy się przy otoczonym grubym, kamiennym murem klasztorze i kościele Reformatów, mur jest bardzo długi, w wielu miejscach zniszczony, pokruszony, wciąż jednak imponujący. Do samego klasztoru nie mamy zamiaru dziś wchodzić - przyjdzie na to jeszcze czas, ale rozglądamy się tu i ówdzie wokół niego - bardzo ciekawym rozwiązaniem jest coś, co w braku lepszego słowa nazwaliśmy "bastionem" - to jakby taka wypustka w murze klasztornym, okalająca podwórze, która sprawia wrażenie silnie obronne - niczym mury jakiegoś średniowiecznego zamku. Poniżej "bastionu", na niewątpliwie kościelnym jeszcze terenie, znajduje się  pomnik poświęcony Józefowi Piłsudskiemu - osobliwa to rzecz i prawdziwie polska - stawiać takie "memorandum" człowiekowi, który w celu zaspokojenia swych samczych apetytów przeszedł nawet specjalnie na protestantyzm! (no dobrze - później wprawdzie powrócił na "łono", ale... - czy szczerze? i czy tak naprawdę miało to wszystko dla niego jakiekolwiek znaczenie?) - wszystko, co się da,  trzeba wykorzystać, to prawda - i dlatego właśnie mason Tadeusz Kościuszko leży sobie jakby nigdy nic w... Katedrze Wawelskiej. Zaraz nieopodal stoi przycupnięta grupka domków, jakby żywcem wyjętych z opowiadań Kuncewiczowej. Schodzimy w dół (cały czas schodzimy - z Wąwozu Małachowskiego do Rynku idzie się stale w dół), i trafiamy na pierwszy z wielkich i sławnych zabytków Kazimierza - Kamienicę zwaną Celejowską - dziś jest to siedziba głównego oddziału muzeum - budynek to naprawdę przepiękny i nadzwyczaj oryginalny; wieńczące fasadę elementy pysznie odcinają się na tle prześwietlonego nieba. A teraz trzeba zejść jeszcze trochę niżej i oto już wchodzimy do rynku - miasteczko jest dziś rzeczywiście południowe - bez wątpienia - pomyśleć, że mógł spaść deszcz, i zupełnie nie bylibyśmy w stanie ocenić prawdziwości tego powszechnego dość przekonania, że Kazimierz Dolny w istocie leży bliżej Padwy niż Warszawy! Wchodząc do rynku od strony Wąwozu pierwsze, co się widzi, to górujący nad nim kościół farny, czy też po prostu fara - sam w sobie ani jakoś szczególnie ciekawy ani okazały - ważne jest jednak jego położenie - stanowi on zdecydowanie najmocniejszy akcent pejzażu Kazimierza - góruje i panuje nad całym obszarem tego maleńkiego śródmieścia zupełnie niepodzielnie. W samym rynku zwracają uwagę podcienia, w których mieszczą się pizzerie, kawiarnie, no i oczywiście słynne galerie sztuki. Na samym środku rynku stoi pradawna zapewne - choć pięknie odnowiona studnia - od iluż to dziesiątek już lat stawały przy niej wozy, pojono konie, zmywano z twarzy pył i kurz mazowieckich dróg? (no, bo w końcu przez Kazimierz prowadziła droga z Warszawy do Lublina, a dalej do Lwowa). Niewątpliwie największą ozdobą rynku kazimierskiego i najwyższej klasy zabytkiem są tzw. Kamienice Przybyłowskie - sklejone ze sobą dwa domy wybudowane w czasach największego rozkwitu miasteczka przez braci Przybyłów - różnią się od siebie niewiele - jedna jest wyższa, druga nieco niższa, niemniej wyglądają raczej jak jeden budynek niż dwa. Obydwie pokryte są płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny i postaci religijne: Świętego Krzysztofa, jakiegoś biskupa w mitrze i z pastorałem, a wreszcie niezliczoną ilością herbów a także ozdobnych motywów roślinnych. W pasażu na dole sprzedaje się tzw. "koguty" - kazimierską specjalność - coś jak zakopiańskie "uoscypki" albo toruńskie pierniki czy też krakowskie precle - wszyscy chcą to tutaj kupować, normalne szaleństwo! - okazuje się, że jedne "koguty" są do jedzenia, a inne tylko do ozdoby, i że mogą one kosztować naprawdę niemało pieniędzy. Cóż, kupujemy jeden taki "jadalny" - ani to dobre, ani jakoś szczególnie wymyślne, cóż - niech im będzie, niech się cieszą, że mają taki swój znak kulinarny. Zwraca na rynku uwagę masywność budowli, zda się zupełnie niedostosowana do dzisiejszych rozmiarów i znaczenia miasteczka - z formatu "słoniowych nóg", na jakich wspiera się choćby ta kamienica widać wyraźnie, że niegdyś przechadzać się tu musiały nie lada paniska... Poza kamienicami przy rynku znajduje się też kilka domów i domków drewnianych, w tym siedziba PTTK - mieszczą się w nich przeważnie sklepy z pamiątkami oraz sklepy spożywcze, których tutaj zupełnie nie brakuje - co więcej, działają one nieraz do później nocy, skutkiem czego można spokojnie zrobić zakupy w ostatniej chwili przed powrotem do domu - po tej istotnej własności bez obawy błędu odróżnić można miejscowości z rzeczywistymi tradycjami turystycznymi od takich, które przyjazne przybyszom jedynie nędznie a podstępnie udają. Spore "połacie" rynku zajęte są przez potężnej budowy ogródki kawiarniane, które także do późnych godzin nocy gwarzą, buczą i brzęczą głosami w kilku co najmniej językach (a jest to dopiero maj, początek sezonu turystycznego), być może nie upiększają one widoku na Kamienice Przybyłowskie i w ogóle na cały rynek, ale cóż... - świadczą o tym, że pomimo dostępności tanich lotów do wszystkich możliwych miejsc, klimatów i krajów, sporo jednak tych turystów pojawia się w Miasteczku. Z podcieni rzucamy okiem na zamkniętą jak w winiecie farę  - czyniło tak wielu już przed nami - co okaże się dopiero wówczas, gdy przedostatniego dnia naszego tutaj pobytu pójdziemy do Kamienicy Celejowskiej i tam zobaczymy dziesiątki obrazów namalowanych w Kazimierzu. Teraz idziemy do fary - kościół niemalże unosi się nad rynkiem - jest tak szczęśliwie posadowiony, że pomimo niezbyt w końcu wielkich rozmiarów, a także dość tradycyjnej, niczym specjalnym się nie wyróżniającej budowy, wydaje się bardziej obszerny a wręcz olbrzymi. Obchodzimy go dookoła, na tle powoli już tracącego blask nieba wygląda niczym primabalerina w swym białym stroju, kłaniająca się publiczności z wdzięczności za okazaną jej wdzięczność. 

***

"Jeremi wzruszył się. Położył rękę na dłoni trzymającej kij I nieśmiało przemówił:
— Pokażcie mi, Michale, który to tu jest obraz ze świętą Anną, cudowny?
Wojtalik poskoczył:
— O tu, o tu zara...
Ale Jeremi nie drgnął, czekał na wskazówki Michała... Ten rozjaśnił się. Kij razem z obcą ręką delikatnie ściągnął na prawo i poprowadził do cudownej kaplicy. Stanąwszy przed obrazem, rzekł:
— Święta Anna. Niech se pan dobrze obejrzą, jaka to piękna. Zara widać, że je dla narodu uczynna."

***

Idziemy jeszcze parę kroków ponad farę - w stronę szczerzącego wybite zęby zamku. Nie mamy już dzisiaj jednak dość sił aby tam dotrzeć - zostań gdzie jesteś - mówimy do niego - niebawem do ciebie przyjdziemy! Nad kazimierskim rynkiem powoli zapada późny majowy zmierzch, zaułki pustoszeją, choć w kawiarniach tłum bynajmniej jeszcze nie rzednie. I odchodząc już, widzimy jak dogasające powoli światło tego ciepłego, miłego dnia delikatnie wsącza się do wiszącej u wezgłowia rynku ozdobnej latarni. Będzie z niej promieniować przez całą, tak przecież niedługą noc, czekając aż nowe pokłady żółcieni permanentnej, umbry palonej, ugru żółtego, ochry, bieli, kobaltu, ultramaryny i terre verte o świcie znów zaczną powoli wypełniać blejtram nieboskłonu.
 

***

"Wąwóz z obu stron zarośnięty buczyną wyglądał jak dekoracja z Wagnerowskiej opery. Oni patrzyli co chwila na gwiazdy ustrojone w liście, na wysrebrzone gałęzie i mówili: "Jak pięknie!" Klara podniosła dłoń do góry:
— Stójcie! Ten zapach... Czujecie? 
Wdychali zapach siana przymykając oczy.
Zeszedłszy w ulicę, przyspieszyli kroku. Miasteczko zdawało się martwe. Na rynku płonęły w pustce dwie wysokie latarnie. Kot hycnął zza rogu, w dali bez przekonania ujadały psy.
Oni wybiegli na środek placu. Obnażone deski straganów lśniły, płachty służące w dzień do osłony towaru zwisały po boku. Paweł chwycił Florę w objęcia, postawił ją na straganie — piękną w czarnych lokach i w blasku księżyca... Zawołał:
— A szajne lialka! Do lialki, do lialki, panowie! Roześmieli się, zaczęli klaskać, Flora zaś ślicznie powiewała szalem.
Potem minęli farę i podążyli w górę do baszty, do ruin zamczyska. Berberysy chwytały za suknie, pachniało teraz macierzanką. Im wyżej wchodzili, tym rzeka odsłaniała się dalej. Niebawem mogli już ją widzieć aż po trzeci, szeroki, srebrny zakręt. Stanęli na szczycie wzgórza. Szczerbaty zamek jaśniał opodal, jakby cały był z próchna. W dole czerniało miasteczko.
Oni usiedli pod jednym z trzech ogromnych krzyży. Mena oparła rudowłosą głowę o drewno, niczym Magdalena. Z ruin wyszedł ktoś, dwoje ludzi zbliżało się do nich. Jeremi ruszył naprzeciw, po chwili wykrzyknął:
— To nasi! Halo! Chodźcie! Czekamy na was tutaj.
Krystyna przywitała się, Jerzy powiedział:
— Już od dwóch godzin patrzymy na to wszystko.
Krąg się powiększył. Milczano. Po rzece chodził srebrny dreszcz, po niebie — obłoki. Każda rzecz odmieniała się ciągle. Dach fary raz wyglądał jak ze szkła, raz jak z aksamitu. Miasteczko drzemało wśród swojej zacisznej kotliny, to znów szczerzyło renesansowe attyki w przytomnym i nieprzyjaznym uśmiechu.
Mena odezwała się:
— Księżyc był czerwony, kiedy tamci ludzie szli spać... Teraz jest biały. Zupełnie inny. Czy też tamci wiedzą, jak wygląda biały księżyc?
Jeremi odpowiedział:
— Może w ogóle są dwa księżyce... Jeden dla tamtych, drugi — tylko dla nas."

DZIEŃ DRUGI