DZIEŃ PIERWSZY - Kazimierz Dolny
*** "Wreszcie przez mroczny wąwóz, zarośnięty buczyną, goście zaczęli spływać do domku Bobrowskiego. Suknia
"Amour" szeleściła po liściach, jedwabny ręcznik Szymona błyszczał pod księżycem. *** Im bliżej miasta, tym więcej pojawia się nierzadko pięknych, ukrytych zwykle w ogrodach domów, które zapewne są wyremontowanymi i przerobionymi przez obecnych (bogatych) właścicieli, starymi, pamiętającymi czasy przedwojenne budynkami. Są tu też elementy zabudowy prawdopodobnie o wiele starszej - zabudowania gospodarcze i chaty drewniane, o których trudno powiedzieć, czy są już jedynie czymś w rodzaju prywatnych skansenów, czy też spełniają jeszcze jakieś praktyczne role. Trafiamy też na osobliwy budynek - nowy, a wyglądający niemalże jak romańskie kościoły bezwieżowe - w istocie jest to dom mieszkalny, zbudowany jednak w charakterystycznym dla obecnego Kazimierza nowobogacko-ekstrawaganckim stylu. Droga przez Wąwóz Małachowskiego kończy się przy otoczonym grubym, kamiennym murem klasztorze i kościele Reformatów, mur jest bardzo długi, w wielu miejscach zniszczony, pokruszony, wciąż jednak imponujący. Do samego klasztoru nie mamy zamiaru dziś wchodzić - przyjdzie na to jeszcze czas, ale rozglądamy się tu i ówdzie wokół niego - bardzo ciekawym rozwiązaniem jest coś, co w braku lepszego słowa nazwaliśmy "bastionem" - to jakby taka wypustka w murze klasztornym, okalająca podwórze, która sprawia wrażenie silnie obronne - niczym mury jakiegoś średniowiecznego zamku. Poniżej "bastionu", na niewątpliwie kościelnym jeszcze terenie, znajduje się pomnik poświęcony Józefowi Piłsudskiemu - osobliwa to rzecz i prawdziwie polska - stawiać takie "memorandum" człowiekowi, który w celu zaspokojenia swych samczych apetytów przeszedł nawet specjalnie na protestantyzm! (no dobrze - później wprawdzie powrócił na "łono", ale... - czy szczerze? i czy tak naprawdę miało to wszystko dla niego jakiekolwiek znaczenie?) - wszystko, co się da, trzeba wykorzystać, to prawda - i dlatego właśnie mason Tadeusz Kościuszko leży sobie jakby nigdy nic w... Katedrze Wawelskiej. Zaraz nieopodal stoi przycupnięta grupka domków, jakby żywcem wyjętych z opowiadań Kuncewiczowej. Schodzimy w dół (cały czas schodzimy - z Wąwozu Małachowskiego do Rynku idzie się stale w dół), i trafiamy na pierwszy z wielkich i sławnych zabytków Kazimierza - Kamienicę zwaną Celejowską - dziś jest to siedziba głównego oddziału muzeum - budynek to naprawdę przepiękny i nadzwyczaj oryginalny; wieńczące fasadę elementy pysznie odcinają się na tle prześwietlonego nieba. A teraz trzeba zejść jeszcze trochę niżej i oto już wchodzimy do rynku - miasteczko jest dziś rzeczywiście południowe - bez wątpienia - pomyśleć, że mógł spaść deszcz, i zupełnie nie bylibyśmy w stanie ocenić prawdziwości tego powszechnego dość przekonania, że Kazimierz Dolny w istocie leży bliżej Padwy niż Warszawy! Wchodząc do rynku od strony Wąwozu pierwsze, co się widzi, to górujący nad nim kościół farny, czy też po prostu fara - sam w sobie ani jakoś szczególnie ciekawy ani okazały - ważne jest jednak jego położenie - stanowi on zdecydowanie najmocniejszy akcent pejzażu Kazimierza - góruje i panuje nad całym obszarem tego maleńkiego śródmieścia zupełnie niepodzielnie. W samym rynku zwracają uwagę podcienia, w których mieszczą się pizzerie, kawiarnie, no i oczywiście słynne galerie sztuki. Na samym środku rynku stoi pradawna zapewne - choć pięknie odnowiona studnia - od iluż to dziesiątek już lat stawały przy niej wozy, pojono konie, zmywano z twarzy pył i kurz mazowieckich dróg? (no, bo w końcu przez Kazimierz prowadziła droga z Warszawy do Lublina, a dalej do Lwowa). Niewątpliwie największą ozdobą rynku kazimierskiego i najwyższej klasy zabytkiem są tzw. Kamienice Przybyłowskie - sklejone ze sobą dwa domy wybudowane w czasach największego rozkwitu miasteczka przez braci Przybyłów - różnią się od siebie niewiele - jedna jest wyższa, druga nieco niższa, niemniej wyglądają raczej jak jeden budynek niż dwa. Obydwie pokryte są płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny i postaci religijne: Świętego Krzysztofa, jakiegoś biskupa w mitrze i z pastorałem, a wreszcie niezliczoną ilością herbów a także ozdobnych motywów roślinnych. W pasażu na dole sprzedaje się tzw. "koguty" - kazimierską specjalność - coś jak zakopiańskie "uoscypki" albo toruńskie pierniki czy też krakowskie precle - wszyscy chcą to tutaj kupować, normalne szaleństwo! - okazuje się, że jedne "koguty" są do jedzenia, a inne tylko do ozdoby, i że mogą one kosztować naprawdę niemało pieniędzy. Cóż, kupujemy jeden taki "jadalny" - ani to dobre, ani jakoś szczególnie wymyślne, cóż - niech im będzie, niech się cieszą, że mają taki swój znak kulinarny. Zwraca na rynku uwagę masywność budowli, zda się zupełnie niedostosowana do dzisiejszych rozmiarów i znaczenia miasteczka - z formatu "słoniowych nóg", na jakich wspiera się choćby ta kamienica widać wyraźnie, że niegdyś przechadzać się tu musiały nie lada paniska... Poza kamienicami przy rynku znajduje się też kilka domów i domków drewnianych, w tym siedziba PTTK - mieszczą się w nich przeważnie sklepy z pamiątkami oraz sklepy spożywcze, których tutaj zupełnie nie brakuje - co więcej, działają one nieraz do później nocy, skutkiem czego można spokojnie zrobić zakupy w ostatniej chwili przed powrotem do domu - po tej istotnej własności bez obawy błędu odróżnić można miejscowości z rzeczywistymi tradycjami turystycznymi od takich, które przyjazne przybyszom jedynie nędznie a podstępnie udają. Spore "połacie" rynku zajęte są przez potężnej budowy ogródki kawiarniane, które także do późnych godzin nocy gwarzą, buczą i brzęczą głosami w kilku co najmniej językach (a jest to dopiero maj, początek sezonu turystycznego), być może nie upiększają one widoku na Kamienice Przybyłowskie i w ogóle na cały rynek, ale cóż... - świadczą o tym, że pomimo dostępności tanich lotów do wszystkich możliwych miejsc, klimatów i krajów, sporo jednak tych turystów pojawia się w Miasteczku. Z podcieni rzucamy okiem na zamkniętą jak w winiecie farę - czyniło tak wielu już przed nami - co okaże się dopiero wówczas, gdy przedostatniego dnia naszego tutaj pobytu pójdziemy do Kamienicy Celejowskiej i tam zobaczymy dziesiątki obrazów namalowanych w Kazimierzu. Teraz idziemy do fary - kościół niemalże unosi się nad rynkiem - jest tak szczęśliwie posadowiony, że pomimo niezbyt w końcu wielkich rozmiarów, a także dość tradycyjnej, niczym specjalnym się nie wyróżniającej budowy, wydaje się bardziej obszerny a wręcz olbrzymi. Obchodzimy go dookoła, na tle powoli już tracącego blask nieba wygląda niczym primabalerina w swym białym stroju, kłaniająca się publiczności z wdzięczności za okazaną jej wdzięczność. *** "Jeremi wzruszył się. Położył rękę na dłoni trzymającej kij I nieśmiało przemówił: *** Idziemy jeszcze parę kroków ponad farę - w stronę szczerzącego
wybite zęby zamku. Nie mamy już dzisiaj jednak dość
sił aby tam dotrzeć - zostań gdzie jesteś - mówimy
do niego - niebawem do ciebie przyjdziemy! Nad kazimierskim rynkiem powoli zapada
późny majowy zmierzch, zaułki
pustoszeją, choć w kawiarniach tłum bynajmniej jeszcze nie rzednie. I
odchodząc już, widzimy jak dogasające powoli światło tego ciepłego, miłego
dnia delikatnie wsącza się do wiszącej u wezgłowia rynku ozdobnej
latarni. Będzie z niej promieniować przez całą, tak przecież niedługą
noc, czekając aż nowe pokłady żółcieni permanentnej, umbry palonej, ugru
żółtego, ochry, bieli, kobaltu, ultramaryny i terre verte o świcie znów zaczną powoli wypełniać blejtram
nieboskłonu. *** "Wąwóz z obu stron zarośnięty buczyną wyglądał jak dekoracja z Wagnerowskiej opery.
Oni patrzyli co chwila na gwiazdy ustrojone w liście, na wysrebrzone gałęzie i mówili:
"Jak pięknie!" Klara podniosła dłoń do góry:
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |