strona główna album Kazimierz Dolny inne albumy

 

DZIEŃ DRUGI - Kazimierz Dolny


Drugi dzień jest najważniejszy - po raz kolejny to powtarzam - jeśli drugi dzień jest ładny, miły, słoneczny, przejrzysty, udany - to można już tego samego drugiego dnia wyjechać i nie czekać na ciąg dalszy. Choć można też zostać, bo to co będzie dalej nie będzie miało już żadnego znaczenia - wyjazd jako całość i tak będzie udany. Tak się właśnie zdarzyło, że ten drugi - kluczowy - dzień w Kazimierzu nad Wisłą okazał się być taki jak należy, taki jakim chciałoby się go widzieć. Będzie to dzień bardzo długi, w którym w zasadzie użyjemy prawie wszystkich kazimierskich rekwizytów - na następne, nie najpiękniejsze niestety dni pozostanie ich niewiele, tak więc zabierajmy się do tego dnia, bo jest w nim zaiste bardzo wiele skarbów.
Najpierw idziemy nad Wisłę - cóż, w końcu Kazimierz jest jak sama nazwa wskazuje "nad Wisłą" i jest ona dla niego czymś najważniejszym - o ile król Kazimierz był miasteczka ojcem, to na pewno matką była ta rzeka - to zupełnie jak u Wagnera - królowie płodzą miasta w związkach z "upersonifikowanymi siłami natury" - nic w tym w końcu dziwnego ani niestosownego. Wisła jest w Kazimierzu szeroka i naprawdę bardzo piękna - jej brzegi pokryte są piaskiem, w istocie tworzą prawdziwe plaże (przynajmniej w kilku miejscach), nic więc dziwnego, że w mitycznych czasach "przedwojennych" przyjeżdżano tu tłumnie właśnie w poszukiwaniu wypoczynku w postaci zalegiwania na ciepłym piasku - tak, tak, drogie dzieci! - naprawdę były takie czasy, kiedy na owo "piaskowanie" jeździło się automobilem, bryczką lubo i autobusem do Kazimierza, a nie po prostu normalnie wsiadało w samolot, po to by po trzech godzinach lotu znaleźć się na Cyprze albo i pod piramidami - pod piramidami to był cesarz Napoleon - na obrazku, który miałem wycięty z jakiejś książki historycznej albo ze sterego podręcznika historii. 

***

"Pośrodku rzeki, naprzeciw wylotu głównej ulicy miasłeczka była wielka piaszczysta wyspa. Parę razy do roku pokrywały ją wody. W lipcu zaś i sierpniu rzeka jak gdyby wchodziła z wolna w głąb ziemi przez szpary w korycie; i wtedy wyspa osiągała szczyt swojej leniwej potęgi. Rosła w oczach, wywlekając z dna coraz nowe połacie mielizn, coraz tajniejsze, zamulone obszary. Aż tragarze — zgorszeni — odwracali wzrok... Burmistrz wskazywał, komu wypadło, debarkader Tow. "Żegluga", ułożony bokiem na brzegu, robotnicy, którym obcięto płace z powodu droższych transportów koleją, złorzeczyli rzece. Natomiast malarze — letni goście miasteczka — właśnie najlepiej w nim się czuli, kiedy susza pałała nad okolicą. Bo piasku nigdy dosyć na plażę, a wąskie głębokie łachy stanowią idealne baseny pływackie. Cóż tracili na niespławności rzeki? Kilka w tygodniu godzin rozgardiaszu około zamorusanego parowczyka w glorii jego nieobliczalnych przyjazdów i w żmudzie bohaterskich startów. Te scenki, nieocenione dla Pawła, który uprawiał akwatintową groteskę, nie mogły jednak konkurować z urokami wyspiarskiego życia. Zresztą wodna magistrala, płynąca obficie i równo w karbach praktyczności, czymże jest, jeśli nie oleodrukiem? Dopiero kiedy rzeka przestawała służyć, kiedy — jak chusta żebracza — rozłaziła się, płowiała, darła na strzępy, wtedy dopiero zyskiwała interesujący charakter. Malarze wytyczali z tub masę ochry, bieli, nikłe dawki kobaltu, ultramaryny, terre verte... marszczyli nosy w słońcu — i malowali z lubością pustynne łożysko, gdzieniegdzie podmoknięte szafirem, obrzeżone zielenią.
Przemiana wyspy w plażę przyniosła z czasem sporo korzyści miasteczku. Przede wszystkim burmistrz wprowadził dla przyjezdnych płatne "karty kuracyjne", skoro tłumaczyli swoje golizny względami zdrowotnymi. Następnie przewoźnicy zyskali pokaźne źródło zarobku, a Gitla — wytwórczyni bajgiełów — i lodziarze po prostu wygrali szczęście. Dzięki tej okoliczności trawiono w milczeniu wstyd, który — jak mgła trująca — ział z wyspy, odkąd stado nagusów wypłoszyło z niej dotychczasowe mieszkanki, czerwonodziobe, swarliwe rybitwy."

***

I trzeba powiedzieć, że w porównaniu np. z Krakowem czy Sandomierzem, ma Kazimierz naprawdę imponującą flotę rzeczną - tak wspaniałych statków nie widzieliśmy jeszcze nigdzie. Stojąca tuż przy molo gondola jest z nich akurat najmniej ciekawa, nieopodal stoi bowiem prawdziwy hiszpański galeon, który wzbudziłby niechybnie pożądanie poety i korsarza, Sir Waltera Raleigh; niemniej cud ów pływający stoi sobie przy nabrzeżu i stał będzie, gdyż czeka na jakieś umówione i zamówione uprzednio wycieczki. Pozostaje nam statek wikingów - też miłe zjawisko. Okazuje się, że na wypłynięcie statku trzeba będzie trochę poczekać; w międzyczasie idziemy na przechadzkę brzegiem rzeki i po drodze natykamy się na dwa spichlerze - są one jednym z ważniejszych zabytków Kazimierza, jest ich tu zresztą (choć w różnym stanie, a także różnej klasy architektonicznej) naprawdę sporo. W niewielkiej odległości od przystani znajdują się dwa - niewątpliwie najpiękniejszy, i zapewne dlatego zamieniony na muzeum - spichlerz Przybyłów - tych od pięknych kamienic w rynku, oraz spichlerz Feuersteina - też niczego sobie. Wreszcie nadchodzi długo wyczekiwana chwila, kapitan daje znak i odpływamy. Na pokładzie oczywiście jak zwykle pełno jest młodych gatunku homo sapiens - czynią one raban okrutny, a także co i rusz grożą rozkołysaniem, a w efekcie zatonięciem statku - trudno, jakoś trzeba będzie to wytrzymać albo "na dnie twoim lec" (tylko co właściwie na dnie robi Lec?). Widok ze statku - wraz z kołującymi wokół niego rybitwami - jest zaiste zachwycający - na horyzoncie widać niezbyt wyraźnie zamek, a jeszcze wyżej niż on basztę obronną. Na drugim brzegu zaś ukazuje się wiślana łacha - a używając nieco bardziej gustownego słowa - po prostu bardzo ładna piaszczysta, żółta plaża sporej szerokości - aż dziw, że nikt się dziś na niej nie opala - no tak, widać wszyscy Europejczycy pojechali już na Lazurowe Wybrzeże albo do Katalonii - Pan Bóg i Najświętsza Panienka z nimi - i niech ich wszyscy diabli wezmą! Podróż statkiem jest dość długa - biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe doświadczenia w kilku miastach - trwa to wszystko razem ponad godzinę; dopływamy aż do terenów, gdzie jeszcze niedawno wydobywano wapień - wysoka skarpa kamieniołomu wznosi się tu nad rzeką. W drodze powrotnej w oczy znów pchają się zamki, baszty, kamienice, spichlerze a nawet kościół farny. Schodzimy na ląd i natychmiast - korzystając z naprawdę świetnej pogody - pędzimy naprzód - w stronę zamku i baszty - baszta położona jest nieco wyżej, toteż tam idziemy najpierw, do zamku mając zamiar wstąpić w drodze powrotnej. Po drodze rzuca nam się w oczy dość niezwykła chatka drewniana. Baszta to jakby taki biały, kamienny komin - wygląda w tym upale niczym piec do wypalania wapienia - cała ukryta jest pośród liści drzew żywych, ale wyciągają się do niej także ramiona drzewa całkiem dobrze już martwe.  Można wejść na samą górę - robimy to z wdzięcznością i z nadzieją na ładne panoramy miasteczka z góry.

***

"Malarz widział, jak dużo Michał wie. Nigdy wszakże ślepy nie mówił o tym, co czuje — najchętniej gawędził o barwach różnych rzeczy albo o sposobie zbawienia. Lubił nowe nazwy. Kiedy raz Jeremi powiedział: niebo kobaltowe, chmura jak sam cynober — nie spytał o nic, zadarł głowę do góry, długo mierzył swoim kalectwem tajemniczą przemianę nieba i chmur... Na koniec ukazał obcemu twarz zmiętą od upokorzenia i ciepłą od podziwu:
— Aleście, panie, jest dobrze widzący — wyrzekł.
Pewnego popołudnia dotarli pod basztę. Żar bił od jej białej ściany, jednak — zmęczeni — usiedli w pobliżu. Rzeka wyziewała przedzachodnią słodycz, dobrze było patrzeć z wysoka na jej różowe pałanie. Michał milczał, wyglądał zupełnie, jak gdyby spał."

***

I rzeczywiście - z góry miasteczko widać jak na dłoni, ale przede wszystkim widać rzekę - to, jak szeroka ona tu jest - aż po horyzont sięga jej strefa wpływów - w płaskim, raczej bardzo spokojnym krajobrazie stanowi ona jedyną dominantę

***

"Franciszkowa dwa razy dziennie przechodzi grzbietem wzgórza, skąd widać spłacheć rzeki. Rzeka zawsze tam jest — w tej zatoce między kościołami. Las, po bokach krzyże — jeden świecki, drugi klasztorny — na spodzie woda; tak to wygląda, jakby na zawsze przyklejone było do nieba. Ludzie, których się po drodze spotyka, wiadomo, dokąd idą; krowy, które się pasą pobok, wiadomo, czyje są."

***

Z góry zostajemy dosłownie przepędzeni przez nadciągający zupełnie nie wiadomo skąd oddział armii dziecięco-młodzieżowej - chociaż można się było tego spodziewać, bo po całym miasteczku włóczą się duże zbrojne grupy maruderów pod dowództwem srogich nauczycieli, a także bandy mniejsze, choć takoż zbrojne w maczugi oraz ciupagi (dlaczego - na miłość boską! - ktoś sprzedaje tutaj ciupagi!! - z jakiej racji? po jaką cholerę?? po ki gnat? but why? pacziemu? quo modo?!). Nie chcąc zatem zostać uwięzionymi (gdyż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czeredź owa dostawszy się raz do wieży nie dała by nam najmniejszych szans na ewakuację, a co jeszcze gorsze - proces wtaczania się jej na górę, łącznie z całym poprzedzającym bezpośrednie natarcie rytuałem ustawiania, łączenia w pary oraz różnorakich pokazów musztry w wykonaniu nauczycieli, a takoż rozmaitych sposobów opierania się jej podejmowanych przez niegrzecznych podopiecznych mógłby trwać naprawdę bardzo długo) zbiegamy  stamtąd niemal w popłochu i schodzimy do położonej niżej nieco właściwej budowli zamkowej. Zamek kazimierski niewątpliwie nie należy do najświetniejszych okazów swego gatunku - jest to zaledwie kilka pozostałych komnat, a w nich normalne w takich miejscach przejścia oraz okna i małe okienka - w sumie nic specjalnego, ale zamek ten nie dlatego jest ciekawy, że jest interesujący, lecz raczej z powodu swego położenia, gdyż góruje nad całym miasteczkiem niczym srogi biały władca. Jego dzieje są podobne do dziejów wielu polskich zamków: zaczął go Kazimierz Wielki, kontynuowali wielcy magnaci (Firleje), "wykończyli" zaś Szwedzi w czasie "potopu" (pospołu z księciem Jerzym II Rakoczym). W początkach XIX wieku, rządzący tu ówcześnie Austriacy wysadzili w powietrze część zamku grożącą zawaleniem. W tymże XIX wieku zamek odegrał jeszcze rolę - można powiedzieć - honorową, gdyż jako własność księcia Adama Czartoryskiego, za udział tegoż w powstaniu listopadowym, przejęty został przez państwo rosyjskie, po którym dziedziczyły go z kolei następne miłościwie nam panujące siły polityczne, aż wreszcie w 1945 roku, z łaski ludu pracującego miast i wsi "obrana" władza, łapę swę litościwie na nim położyła. Teren zamku został częściowo zabezpieczony jako tak zwana "trwała ruina" i takoż chamstwu wszelakiemu udostępniony do zwiedzania. 

***

"Któregoś ranka siedli na górze koło ruin. Stasiek opowiadał, jak stary Tarłowski wiosną wylazł tu — nie na siłę mu było — i zmarł. Jak Pytkowscy z bachorem tydzień nocowali w rumowisku, kiedy się z matką pożarli przez to, że ona była kobieta porządna, a oni czyste Cygany. Jak dzieci w tych tutaj szczerbatych okniskach gnieździły się i wypadały na kamienie gorzej niż pisklaki kobuzów. Jak się ślepy Michał szarogęsił — ni to po swojej stajni — po pokojach, zarosłych trawą, i takie miał durne przyzwyczajenie, że ciągle gadał o kolorach. Najwięcej o rzece, którą stąd — prawda — doskonale widać, ależ nie ślepemu kalece!"

***

Nie mamy szczęścia w tym dniu, doprawdy. W "trwałych ruinach" grasuje bowiem wycieczka szkolna "dzieci" starszych nieco - nastolatków, którzy jak się okazuje, w ruinie urządzają sobie właśnie... polowanie na mieszkające tam w spokoju ptaki - tzn. zaczynają rzucać do nich kamieniami - gołębiom udaje się uciec, ale niestety - trafiony zostaje mały, szary kos - a konkretnie samica kosa. Interwencja nasza jest trochę spóźniona - pada kilkanaście kurw, "opiekunowie" (palący sobie wówczas w najlepsze papieroski w zupełnie innym miejscu zamku, i nie mający pojęcia o wyczynach swoich pupili) także zostają postawieni w słup i wezwani do odpowiedzi na pytanie w jakiż to sposób mają zamiar ukarać winowajców. Co ciekawe - natychmiast okazuje się "kto strzelał" - rozchichrane dziewuszyska, które jeszcze parę minut temu wręcz zachęcały małpodobnego dryblasa do dalszych wyczynów myśliwskich, teraz bez najmniejszych skrupułów wyciągają wypielęgnowane łapki (Bravo Girl!) i bez pardonu wskazują: "On to uczynił!" Dryblas stoi pochylony, łapy wiszą mu do kolan - jeszcze trochę, a zrejteruje ewolucji i nagłym skokiem w czasie przechybnie się w szympansa - a takiemu wolno, bo sam zwirz, a i to chroniony! Nauczyciele twierdzą, że oczywiście "konsekwencje zostaną wyciągnięte" i odwalają jakąś pokazową przemowę do "młodzieży" typu: "To miała być dla was przyjemność, ta wycieczka, i co zrobiliście?" - niemniej na nasze pytanie skąd są, odpowiedzieć nie chcą, mówią tylko, że ze Śląska - boją się wszarze, że ktoś ich obsmaruje podając nazwę szkoły! A szkoda czasu na debili - trzeba zanieść ptaka do jakiegoś weterynarza - schodzimy szybko na dół, i napotkany po drodze tubylec, który dyskretnie przyglądał się całej awanturze mówi nam gdzie mamy iść - ptak krwawi, choć nieznacznie. Po dłuższych poszukiwaniach udaje się w pobliżu rynku znaleźć weterynarza, niemniej okazuje się on być zwykłym matołkiem - nie ma bladego pojęcia o ptakach, twierdzi (o zgrozoooo!), że to-to jest szpakiem, a nie samicą kosa, sprawdza czy nie ma złamań i mówi, że ptaka trzeba wypuścić, bo nic mu się nie stało. Tak robimy, ale... po chwili okazuje się, że on wcale nie podrywa się do lotu, tylko zaczyna kryć się pod roślinami - cud boski, że udaje nam się złapać go ponownie. Jest ewidentne, że coś mu (jej właściwie) jest, i że nie będzie mogła przez czas jakiś przynajmniej latać. Złapanego ptaka zawozimy "na kwaterę" - jak mawiają prawdziwi letnicy - gdzie na szczęście spotykamy się ze zrozumieniem ze strony gospodarzy. Ptak zostaje w pokoju (a raczej w łazience) w jakimś pudełku. Dalsze jego losy były osobliwe: wrócił z nami do Krakowa, hodował się przez jakiś czas na balkonie w dużej klatce, w której zaczął całkiem żwawo fruwać - uznaliśmy zatem, że jest gotowy do odlotu - wprawdzie Kraków nie Kazimierz (choć ulica Kazimierza Wielkiego!), a zamek wawelski inny od tamecznego, niemniej lepiej, żeby się stworzenie przyzwyczaiło raczej do nowego miejsca (ptakom chyba przychodzi to łatwiej niż ludziom) niżby miało spędzić resztę życia w klatce. Wzięliśmy więc podopieczną i wypuściliśmy na wprost okien mieszkania - wtedy okazało się niestety, że w warunkach naturalnych, tzn. poza klatką ptak nie jest w stanie się wznieść - chodził tylko, a raczej biegał nieprawdopodobnie szybko i zwinnie pomiędzy krzakami. Niezwłocznie podjęliśmy pościg za nim, niemniej pomimo naprawdę wielkiego poświęcenia (były nawet takie wariactwa jak rzucanie się na ziemię z rozpostartą w dłoniach kurtką) nie udało nam się go złapać. Nie wiadomo jakie były jego dalsze losy - jeśli tak samo zwinnie jak przed nami, uciekał też i przed rojącymi się w okolicy w ilościach hurtowych kotami, to miał jakieś szanse na przeżycie - ale tego ani nie wiemy, ani wiedzieć nie będziemy. 

***

Zostawiwszy ptaka zabezpieczonego w pokoju wracamy do miasteczka. W Kazimierzu nie sposób idąc gdziekolwiek, nie znaleźć się na rynku (to trochę tak, jak w Krakowie!), toteż nieuchronnie nań trafiamy i tym razem - a na rynku cóż - kamienice oczywiście - Przybyłowskie. Ale nie tylko, bo udaje nam się trafić na inną ciekawą kamienicę, tuż przy samym rynku, która wygląda jak wykonane z kamienia stare, koślawe domostwo gdzieś na Korsyce albo na Sardynii. Skręcamy w lewo, przechodzimy przez tak zwany "mały" albo żydowski rynek - a tam piękna i bardzo stara, podobnie z kamienia zbudowana, choć niestety zamknięta dziś na głucho synagoga. Nieopodal, wręcz w krzakach, które rosną sobie jakby nigdy nic tuż za obydwoma rynkami, odkrywamy szpetną prawdziwie, spaloną chałupę, której jak się wydaje nikt nie ma zamiaru ani remontować ani wyburzyć do końca. Zaraz za rynkiem żydowskim i jego "strefą wpływów" znajduje się kościół świętej Anny - trzecia z kazimierskich świątyń - ładna barokowa bryła, pokryta masywnymi zdobieniami; nad kościołem osobliwe zjawisko - na przeźroczystym wręcz, prawdziwe "toskańskim" niebie (to jednak prawda, co tu i ówdzie wypisują, że w Kazimierzu nad Wisłą znajduje się najbardziej na północ położony czubek włoskiego buta!) w środku upalnego dnia, widać... księżyc! Coś więc z tym księżycem w Kazimierzu jest naprawdę - a to "dwa księżyce", a to znowu satelita bez konsternacji nijakiej zupełnie w dzień jakby nigdy nic sobie świeci... Zawracamy i ponownie tego długiego dnia udajemy się w górę - tym razem jednak nie w stronę zamku i baszty, ale na Górę Trzech Krzyży - najbardziej chyba tajemnicze miejsce w miasteczku. Ale aby tam dojść, należy przejść ponownie koło fary, świecącej dziś z oddalenia niczym osobna planeta niemalże. Mijamy po drodze zabytkową tzw. "Kamienicę Wysoką", a potem wchodzimy na podwórze fary, oglądamy nieskazitelną wieżę, boczne kaplice, masywne mury i ich zwieńczenia. Odkrywamy też zupełnie dotąd nieznaną nam stronę, którą pochlubić może się kazimierski kościół miejski - a mianowicie wspaniałe podcienia, są one jedynie jakby niewielkim przejściem, niemniej ich znakomity wykrój, masywność  oraz grubość murów sprawiają, iż tworzą one coś w rodzaju ramy obrazu, która czasem staje się ważniejsza od samego płótna - bo cokolwiek pojawiłoby się w takiej oprawie, stałoby się niczym klejnot w złotym pierścieniu. Do fary można też oczywiście wejść, co tym razem jednak sobie darowaliśmy - kościoły w gruncie rzeczy interesują nas bowiem raczej jako bryły - trochę na wzór skał, tworów naturalnych - niż jako muzea - pokoje, w których na ścianach powieszono obrazy.
(Ale któregoś z kolejnych dni przechodząc nieopodal, jednak tam weszliśmy - jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to latający we wnętrzu kościoła ptak, który wleciał którymś z okien na górze, a teraz rozpaczliwie próbował się wydostać na zewnątrz, i co chwila uderzał całym ciałem w szyby. Podeszliśmy do przechodzącego właśnie księdza, i zapytaliśmy, czy nie można by na chwilę otworzyć któregoś z okien, żeby ptak wyleciał. Sługa boży odpowiedział, że to nie jego sprawa, jego to nie interesuje - ptaki często wlatują do środka, trudno żeby ON biegał za każdym na górę, żeby otwierać mu okna - rano wyleci... Wychodząc, na jednym z obrazów w farze rozpoznaliśmy świętego Franciszka, głoszącego "kazanie do ptaków"...)
Tuż za farą, a raczej powyżej kościoła znajduje się stary cmentarz. Pozostało tu bardzo niewiele nagrobków, a na większości tych, które jeszcze stoją napisy są niemal nieodczytywalne. Ciekawa rzecz, bo cmentarze katolickie raczej w Polsce nie giną - groby zostają czasem zastąpione nowymi, "wyrugowane" można powiedzieć, ale nie znikają całkowicie - stare rozsypujące się już w proch pomniki stoją zwykle przez całe dziesięciolecia pośród nowszych, które za jakiś czas podzielą ich los. Tu stało się inaczej - ciekawe dlaczego? Prawdopodobne wytłumaczenie jest takie, że te tutaj, to były wszystko "pańskie" nagrobki - świadczy o tym ich forma i trwałość materiału z którego je wykonano.  Na niektórych grobach zachowały się ciekawe elementy, jak na przykład taka demoniczna czaszka z wyszczerzonymi zębami. Zachowane inskrypcje mówią, że leżą tu "panowie szlachta" - właściciele okolicznych majątków. Piękne usytuowanie na zboczu wzgórza, na którego szczycie bielą się wspaniale mury zamku wskazuje, że jeszcze pod koniec XIX wieku musiało to być miejsce otoczone szacunkiem i troskliwą opieką miejscowych mieszkańców. Szkoda, że Kościół dopuścił do takiej degradacji - oczywiście, po II wojnie światowej zapewne większość potomków spoczywających tu obywateli "pierwszej kategorii" została pozbawiona rodowych siedzib i bądź to wyemigrowała z Polski zupełnie, bądź - zdegradowana i zubożała - przeniosła się w inne jej rejony, zmuszona zajmować się dla chleba rzeczami i sprawami nie przystającymi do niegdysiejszej pozycji społecznej ojców i dziadów - tak było w całym kraju, niemniej w Kazimierzu ten "pański" cmentarz znajduje się tuż obok największej świątyni w mieście i jest do pewnego stopnia jej częścią (podejrzewam, iż cmentarz znajduje się na gruntach wciąż należących do Kościoła), tym większe więc zdziwienie budzi fakt, że pozwolono na takie zmarnowanie obiektów mających niewątpliwe walory zabytkowe, jak choćby taki piękny nagrobek zwieńczony figurą Matki Boskiej, ale cóż - jak w wielu przypadkach, wydaje się, że Kościół dba głównie o własne interesy bieżące, nie widząc, że jego "moc" zależy również od tego, do jakiego stopnia potrafi dbać o utrzymanie w należytym stanie dowodów materialnej potęgi swych niegdysiejszych "synów i córek", a z pewnością także i (jakby się to dziś niezbyt pięknie nazwało) "sponsorów". Jest w tym jakieś znamię niskiej niewdzięczności. Ale dość o tym, bo nie wiemy tak naprawdę jakie były losy cmentarza, i dlaczego nie zrobiono nic albo prawie nic, aby go uratować i ochronić przed zniszczeniem. Idziemy w górę - a na górze stoi zamek, po raz drugi już dziś przez nas oglądany; jest on z racji swego położenia budowlą niezwykle "fotogeniczną", i trudno się dziwić, że od półtora już wieku niemal stanowi jeden z ulubionych tematów powstających w Kazimierzu obrazów i rysunków. Jak się okaże dopiero podczas naszej wizyty w miejskim muzeum przedostatniego dnia naszej tutaj bytności dostarczył on inspiracji naprawdę bardzo wielu mistrzom i uczniom mistrzów pędzla i ołówka. I wydaje się, że naprawdę chodzi głównie o jego położenie na takim "podwyższeniu", gdyż sam w sobie zamek nie przedstawia przecież jakiegoś szczególnego widoku - ot kilka ścian, kilka kawałków białego muru na tle zielonego (teraz) wzgórza. Skręcamy jednak w prawo - tu droga rozwidla się, i druga jej odnoga miast do baszty, prowadzi na słynną Górę Trzech Krzyży - najbardziej chyba charakterystyczny element kazimierskiego pejzażu i jego największą osobliwość. Mijamy na tej drodze uroczą drewnianą chatkę. W swoich wyższych partiach ta wydawałoby się nikła górka okazuje się być całkiem stroma - na szczęście wykonano tu ułatwiające akces schody, przy których umieszczono drewniane poręcze. Wreszcie jesteśmy na szczycie tej miejscowej Golgoty - wrażenie niesamowite, bo naprawdę jest to "Góra Czaszki" - wydaje się, że stojące tu upiorne drewniane krzyże czekają... czekają na "swoich ludzi"; żółta, spękana ziemia daje wyobrażenie o tym, jak mogło wyglądać miejsce straceń w antycznej Jerozolimie, pęknięcia w tej twardej, nieludzkiej glebie wyglądają tak, jakby wyżłobiły je tryskające z przybitych do "drzewa hańby" wijących się w męczarni, rozdartych na pół ciał. Nad krzyżami ponownie widać ten przedziwny w środku dnia księżyc; zgrzebna prostota krzyży robi niezwykłe wrażenie, bo nie myśli się ani o tym, że jest to chrześcijański symbol Odkupienia (w końcu na żadnym krzyżu nie ma postaci Bogo-Człowieka), ani że jest to pamiątka miejsca czyjegoś pochówku (choć w istocie podobno tak właśnie jest - Góra Trzech Krzyży ma upamiętniać ofiary jednej z fal XIX-wiecznej cholery, która zebrała ponoć w Kazimierzu bardzo obfite żniwo), myśli się, że naprawdę nie tyle jest, co że mogłoby to być miejsce okrutnej kaźni. Chrześcijaństwo zresztą, czyniąc sobie symbol z narzędzia haniebnej śmierci, niejako pozbawiło krzyż jego istotnego znaczenia - krzyże widzimy wszędzie, nie robią na nas one żadnego wrażenia (dlatego, kiedy cierpienia człowieka krzyżowanego - prawdziwy wymiar tej strasznej, powolnej śmierci zadawanej za pomocą owego narzędzia - zostaje nam ukazany bądź to za pomocą środków literackich - jak w wizjach stygmatyczki austriackiej siostry Katarzyny Emmerich, bądź filmowych - jak w filmie Mela Gibsona "Pasja" - budzi to zwykle falę protestów i pewnego rodzaju niesmak: "Ależ po co taka dosłowność?, takie 'kawę na ławę'?, takie 'prosto w pysk?'" - takie pytania zadają zwykle tzw. "chrześcijańscy intelektualiści" (sprzeczność sama w sobie), którzy woleliby, aby Męka Jezusa została gdzieś tam w sferze niejasnych metafor. Dla mnie zaś - cóż, fizyczny wymiar tego okrucieństwa pozostaje jedynym dostępnym i jedynym obdarzonym jakimkolwiek znaczeniem, w zasadzie ten naturalistyczny opis śmierci nieco szalonego syna cieśli z Nazaretu (bo wolę raczej wersję, że to jednak on był prawdziwym ojcem - a nie złośliwy żydowski Bóg Jehowa albo rzymski żołnierz Abdes Pantera - jak chce Talmud - ale właśnie skromny, starszawy już cieśla Józef - no, chyba że może jakiś jeszcze skromniejszy czeladnik...?) stanowi jedyną wartość tej opowieści - jego makabryczność - taka, jaką opisano w Ewangeliach - nie jest dla mnie jednak dość wymowna, toteż o niebo wyżej stawiam opis kaźni Azji Tuhajbejowicza z niezrównanej powieści "Pan Wołodyjowski" naszego noblisty Henryka Sienkiewicza, i dlatego wersję siostry Emmerich uważam za nieocenione dopełnienie. Krzyże na Górze zdecydowanie są zaś niedopełnione, czekają, są cierpliwe - najwybitniejszy pisarz Paragwaju Augusto Roa Bastos napisał opowiadanie pod tytułem "Kurupi", w którym także jest stojący w odludnym miejscu wielki drewniany krzyż - w ostatniej scenie jednak pojawia się na nim pewna postać... Nie mówię oczywiście, że zaraz należy tam kogoś ukrzyżować, niemniej w mieście roz(nie)sławionym ostatnio przez dość ekstremalne formy religijne (chodzi mi oczywiście o wprost z Iwaszkiewicza prozy i Kawalerowicza filmu zaczerpnięte słynne kazimierskie betanki) taki pomysł mógłby komuś wpaść do głowy - to nadzwyczaj kuszące. Ale oto pora już, aby się odwrócić, odejść parę kroków i spojrzeć na krzyże z drugiej strony - wyszczuplone znacznie w tym lejącym się wciąż z nieba żarze (pomimo zaawansowanego już, w wieczór powoli wpadającego popołudnia) - jest tu nawet ławeczka przygotowana do odpoczynku po "Stabat Mater Dolorosa". Słońce zdaje się krzyże przepalać, przelewa i przerzyna się przez nie niczym ostrze lasera przez zepsutą tkankę śródzębia. Zaprawdę powiadam wam, iże na górze owej cuda się dzieją - Anieli z niebios zstępują i dziury w glebie wypalają jak menele na mecie petami w wykładzinie - o!!! Słońce ogromne niby Saturn razem ze swoimi pierścieniami toczy się jak odcięta głowa przez nieskazitelne niebo, w tle świeci zakole rzeki do której spływa strugami krew żłobiąca bruzdy w skrofulicznej żółtej skórze Góry Czaszek. Zmieniają się tego morderczego światła odcienie - raz jest to bursztyn z brzoskwiniami, za chwilę znów wrzosy z liliami - i rzeka wszystko to wytrzymuje! A miasteczko pasie się w całkowitym spokoju tam w dole, nic nie wiedząc o tych szaleństwach eterycznych zjawisk - ech, trzeba nam już chyba stąd zejść i wrócić do niego, bo nas tu niedługo ze szczętem w anioły przemienią! Rzut jeszcze oka za siebie - krzyże... stoją...

I jak to bywa zwykle w takie późnowiosenno-letnie dni, ni stąd ni zowąd nagle wyłączają światło , i kiedy schodzimy na dół, po rynku szwendają się całkiem nieźle już upasione cienie. I pies z kulawą nogą wędruje przez podcienie, a ze studni powoli wyłazi na świat niezwyciężony rycerz-rozbójnik Mrok, który niebawem pokona i ten, tak bardzo długi dzień, jak pokonał wszystkie, które dotąd stanęły mu na drodze.


DZIEŃ TRZECI