DZIEŃ DRUGI - Kazimierz Dolny
*** "Pośrodku rzeki, naprzeciw wylotu głównej ulicy miasłeczka była wielka piaszczysta wyspa. Parę razy do roku pokrywały ją wody. W lipcu zaś i sierpniu rzeka jak gdyby wchodziła z wolna w głąb ziemi przez szpary w korycie; i wtedy wyspa osiągała szczyt swojej leniwej potęgi. Rosła w oczach, wywlekając z dna coraz nowe połacie mielizn, coraz
tajniejsze, zamulone obszary. Aż tragarze — zgorszeni — odwracali wzrok... Burmistrz wskazywał, komu wypadło, debarkader Tow.
"Żegluga", ułożony bokiem na brzegu, robotnicy, którym obcięto płace z powodu droższych transportów koleją, złorzeczyli rzece. Natomiast malarze
— letni goście miasteczka — właśnie najlepiej w nim się czuli, kiedy susza pałała
nad okolicą. Bo piasku nigdy dosyć na plażę, a wąskie głębokie łachy stanowią idealne baseny pływackie. Cóż tracili na niespławności rzeki? Kilka w tygodniu godzin rozgardiaszu około zamorusanego parowczyka w glorii jego nieobliczalnych przyjazdów i w żmudzie bohaterskich startów. Te scenki, nieocenione dla Pawła, który uprawiał akwatintową groteskę, nie mogły jednak konkurować z urokami wyspiarskiego życia. Zresztą wodna magistrala, płynąca obficie i równo w karbach praktyczności, czymże jest, jeśli nie oleodrukiem? Dopiero kiedy rzeka przestawała służyć, kiedy — jak chusta żebracza — rozłaziła się, płowiała, darła na strzępy, wtedy dopiero zyskiwała interesujący charakter. Malarze wytyczali z tub masę ochry, bieli, nikłe dawki kobaltu, ultramaryny, terre verte... marszczyli nosy w słońcu — i malowali z lubością
pustynne łożysko, gdzieniegdzie
podmoknięte szafirem, obrzeżone zielenią. *** I trzeba powiedzieć, że w porównaniu np. z Krakowem czy Sandomierzem, ma Kazimierz naprawdę imponującą flotę rzeczną - tak wspaniałych statków nie widzieliśmy jeszcze nigdzie. Stojąca tuż przy molo gondola jest z nich akurat najmniej ciekawa, nieopodal stoi bowiem prawdziwy hiszpański galeon, który wzbudziłby niechybnie pożądanie poety i korsarza, Sir Waltera Raleigh; niemniej cud ów pływający stoi sobie przy nabrzeżu i stał będzie, gdyż czeka na jakieś umówione i zamówione uprzednio wycieczki. Pozostaje nam statek wikingów - też miłe zjawisko. Okazuje się, że na wypłynięcie statku trzeba będzie trochę poczekać; w międzyczasie idziemy na przechadzkę brzegiem rzeki i po drodze natykamy się na dwa spichlerze - są one jednym z ważniejszych zabytków Kazimierza, jest ich tu zresztą (choć w różnym stanie, a także różnej klasy architektonicznej) naprawdę sporo. W niewielkiej odległości od przystani znajdują się dwa - niewątpliwie najpiękniejszy, i zapewne dlatego zamieniony na muzeum - spichlerz Przybyłów - tych od pięknych kamienic w rynku, oraz spichlerz Feuersteina - też niczego sobie. Wreszcie nadchodzi długo wyczekiwana chwila, kapitan daje znak i odpływamy. Na pokładzie oczywiście jak zwykle pełno jest młodych gatunku homo sapiens - czynią one raban okrutny, a także co i rusz grożą rozkołysaniem, a w efekcie zatonięciem statku - trudno, jakoś trzeba będzie to wytrzymać albo "na dnie twoim lec" (tylko co właściwie na dnie robi Lec?). Widok ze statku - wraz z kołującymi wokół niego rybitwami - jest zaiste zachwycający - na horyzoncie widać niezbyt wyraźnie zamek, a jeszcze wyżej niż on basztę obronną. Na drugim brzegu zaś ukazuje się wiślana łacha - a używając nieco bardziej gustownego słowa - po prostu bardzo ładna piaszczysta, żółta plaża sporej szerokości - aż dziw, że nikt się dziś na niej nie opala - no tak, widać wszyscy Europejczycy pojechali już na Lazurowe Wybrzeże albo do Katalonii - Pan Bóg i Najświętsza Panienka z nimi - i niech ich wszyscy diabli wezmą! Podróż statkiem jest dość długa - biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe doświadczenia w kilku miastach - trwa to wszystko razem ponad godzinę; dopływamy aż do terenów, gdzie jeszcze niedawno wydobywano wapień - wysoka skarpa kamieniołomu wznosi się tu nad rzeką. W drodze powrotnej w oczy znów pchają się zamki, baszty, kamienice, spichlerze a nawet kościół farny. Schodzimy na ląd i natychmiast - korzystając z naprawdę świetnej pogody - pędzimy naprzód - w stronę zamku i baszty - baszta położona jest nieco wyżej, toteż tam idziemy najpierw, do zamku mając zamiar wstąpić w drodze powrotnej. Po drodze rzuca nam się w oczy dość niezwykła chatka drewniana. Baszta to jakby taki biały, kamienny komin - wygląda w tym upale niczym piec do wypalania wapienia - cała ukryta jest pośród liści drzew żywych, ale wyciągają się do niej także ramiona drzewa całkiem dobrze już martwe. Można wejść na samą górę - robimy to z wdzięcznością i z nadzieją na ładne panoramy miasteczka z góry. *** "Malarz widział, jak dużo Michał wie. Nigdy wszakże ślepy nie mówił o tym, co czuje — najchętniej gawędził o barwach różnych rzeczy albo o sposobie zbawienia. Lubił nowe nazwy. Kiedy raz Jeremi powiedział: niebo kobaltowe, chmura jak sam cynober — nie spytał o nic, zadarł głowę do góry, długo mierzył swoim kalectwem tajemniczą przemianę nieba i chmur... Na koniec ukazał obcemu twarz zmiętą od upokorzenia i ciepłą od podziwu: *** I rzeczywiście - z góry miasteczko widać jak na dłoni, ale przede wszystkim widać rzekę - to, jak szeroka ona tu jest - aż po horyzont sięga jej strefa wpływów - w płaskim, raczej bardzo spokojnym krajobrazie stanowi ona jedyną dominantę. *** "Franciszkowa dwa razy dziennie przechodzi grzbietem wzgórza, skąd widać spłacheć rzeki. Rzeka zawsze tam jest — w tej zatoce między kościołami. Las, po bokach krzyże — jeden świecki, drugi klasztorny — na spodzie woda; tak to wygląda, jakby na zawsze przyklejone było do nieba. Ludzie, których się po drodze spotyka, wiadomo, dokąd idą; krowy, które się pasą pobok, wiadomo, czyje są." *** Z góry zostajemy dosłownie przepędzeni przez nadciągający zupełnie nie wiadomo skąd oddział armii dziecięco-młodzieżowej - chociaż można się było tego spodziewać, bo po całym miasteczku włóczą się duże zbrojne grupy maruderów pod dowództwem srogich nauczycieli, a także bandy mniejsze, choć takoż zbrojne w maczugi oraz ciupagi (dlaczego - na miłość boską! - ktoś sprzedaje tutaj ciupagi!! - z jakiej racji? po jaką cholerę?? po ki gnat? but why? pacziemu? quo modo?!). Nie chcąc zatem zostać uwięzionymi (gdyż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czeredź owa dostawszy się raz do wieży nie dała by nam najmniejszych szans na ewakuację, a co jeszcze gorsze - proces wtaczania się jej na górę, łącznie z całym poprzedzającym bezpośrednie natarcie rytuałem ustawiania, łączenia w pary oraz różnorakich pokazów musztry w wykonaniu nauczycieli, a takoż rozmaitych sposobów opierania się jej podejmowanych przez niegrzecznych podopiecznych mógłby trwać naprawdę bardzo długo) zbiegamy stamtąd niemal w popłochu i schodzimy do położonej niżej nieco właściwej budowli zamkowej. Zamek kazimierski niewątpliwie nie należy do najświetniejszych okazów swego gatunku - jest to zaledwie kilka pozostałych komnat, a w nich normalne w takich miejscach przejścia oraz okna i małe okienka - w sumie nic specjalnego, ale zamek ten nie dlatego jest ciekawy, że jest interesujący, lecz raczej z powodu swego położenia, gdyż góruje nad całym miasteczkiem niczym srogi biały władca. Jego dzieje są podobne do dziejów wielu polskich zamków: zaczął go Kazimierz Wielki, kontynuowali wielcy magnaci (Firleje), "wykończyli" zaś Szwedzi w czasie "potopu" (pospołu z księciem Jerzym II Rakoczym). W początkach XIX wieku, rządzący tu ówcześnie Austriacy wysadzili w powietrze część zamku grożącą zawaleniem. W tymże XIX wieku zamek odegrał jeszcze rolę - można powiedzieć - honorową, gdyż jako własność księcia Adama Czartoryskiego, za udział tegoż w powstaniu listopadowym, przejęty został przez państwo rosyjskie, po którym dziedziczyły go z kolei następne miłościwie nam panujące siły polityczne, aż wreszcie w 1945 roku, z łaski ludu pracującego miast i wsi "obrana" władza, łapę swę litościwie na nim położyła. Teren zamku został częściowo zabezpieczony jako tak zwana "trwała ruina" i takoż chamstwu wszelakiemu udostępniony do zwiedzania. *** "Któregoś ranka siedli na górze koło ruin. Stasiek opowiadał, jak stary Tarłowski wiosną wylazł tu — nie na siłę mu było — i zmarł. Jak Pytkowscy z bachorem tydzień nocowali w rumowisku, kiedy się z matką pożarli przez to, że ona była kobieta porządna, a oni czyste Cygany. Jak dzieci w tych tutaj szczerbatych okniskach gnieździły się i wypadały na kamienie gorzej niż pisklaki kobuzów. Jak się ślepy Michał szarogęsił — ni to po swojej stajni — po pokojach, zarosłych trawą, i takie miał durne przyzwyczajenie, że ciągle gadał o kolorach. Najwięcej o rzece, którą stąd — prawda — doskonale widać, ależ nie ślepemu kalece!" *** Nie mamy szczęścia w tym dniu, doprawdy. W "trwałych ruinach" grasuje bowiem wycieczka szkolna "dzieci" starszych nieco - nastolatków, którzy jak się okazuje, w ruinie urządzają sobie właśnie... polowanie na mieszkające tam w spokoju ptaki - tzn. zaczynają rzucać do nich kamieniami - gołębiom udaje się uciec, ale niestety - trafiony zostaje mały, szary kos - a konkretnie samica kosa. Interwencja nasza jest trochę spóźniona - pada kilkanaście kurw, "opiekunowie" (palący sobie wówczas w najlepsze papieroski w zupełnie innym miejscu zamku, i nie mający pojęcia o wyczynach swoich pupili) także zostają postawieni w słup i wezwani do odpowiedzi na pytanie w jakiż to sposób mają zamiar ukarać winowajców. Co ciekawe - natychmiast okazuje się "kto strzelał" - rozchichrane dziewuszyska, które jeszcze parę minut temu wręcz zachęcały małpodobnego dryblasa do dalszych wyczynów myśliwskich, teraz bez najmniejszych skrupułów wyciągają wypielęgnowane łapki (Bravo Girl!) i bez pardonu wskazują: "On to uczynił!" Dryblas stoi pochylony, łapy wiszą mu do kolan - jeszcze trochę, a zrejteruje ewolucji i nagłym skokiem w czasie przechybnie się w szympansa - a takiemu wolno, bo sam zwirz, a i to chroniony! Nauczyciele twierdzą, że oczywiście "konsekwencje zostaną wyciągnięte" i odwalają jakąś pokazową przemowę do "młodzieży" typu: "To miała być dla was przyjemność, ta wycieczka, i co zrobiliście?" - niemniej na nasze pytanie skąd są, odpowiedzieć nie chcą, mówią tylko, że ze Śląska - boją się wszarze, że ktoś ich obsmaruje podając nazwę szkoły! A szkoda czasu na debili - trzeba zanieść ptaka do jakiegoś weterynarza - schodzimy szybko na dół, i napotkany po drodze tubylec, który dyskretnie przyglądał się całej awanturze mówi nam gdzie mamy iść - ptak krwawi, choć nieznacznie. Po dłuższych poszukiwaniach udaje się w pobliżu rynku znaleźć weterynarza, niemniej okazuje się on być zwykłym matołkiem - nie ma bladego pojęcia o ptakach, twierdzi (o zgrozoooo!), że to-to jest szpakiem, a nie samicą kosa, sprawdza czy nie ma złamań i mówi, że ptaka trzeba wypuścić, bo nic mu się nie stało. Tak robimy, ale... po chwili okazuje się, że on wcale nie podrywa się do lotu, tylko zaczyna kryć się pod roślinami - cud boski, że udaje nam się złapać go ponownie. Jest ewidentne, że coś mu (jej właściwie) jest, i że nie będzie mogła przez czas jakiś przynajmniej latać. Złapanego ptaka zawozimy "na kwaterę" - jak mawiają prawdziwi letnicy - gdzie na szczęście spotykamy się ze zrozumieniem ze strony gospodarzy. Ptak zostaje w pokoju (a raczej w łazience) w jakimś pudełku. Dalsze jego losy były osobliwe: wrócił z nami do Krakowa, hodował się przez jakiś czas na balkonie w dużej klatce, w której zaczął całkiem żwawo fruwać - uznaliśmy zatem, że jest gotowy do odlotu - wprawdzie Kraków nie Kazimierz (choć ulica Kazimierza Wielkiego!), a zamek wawelski inny od tamecznego, niemniej lepiej, żeby się stworzenie przyzwyczaiło raczej do nowego miejsca (ptakom chyba przychodzi to łatwiej niż ludziom) niżby miało spędzić resztę życia w klatce. Wzięliśmy więc podopieczną i wypuściliśmy na wprost okien mieszkania - wtedy okazało się niestety, że w warunkach naturalnych, tzn. poza klatką ptak nie jest w stanie się wznieść - chodził tylko, a raczej biegał nieprawdopodobnie szybko i zwinnie pomiędzy krzakami. Niezwłocznie podjęliśmy pościg za nim, niemniej pomimo naprawdę wielkiego poświęcenia (były nawet takie wariactwa jak rzucanie się na ziemię z rozpostartą w dłoniach kurtką) nie udało nam się go złapać. Nie wiadomo jakie były jego dalsze losy - jeśli tak samo zwinnie jak przed nami, uciekał też i przed rojącymi się w okolicy w ilościach hurtowych kotami, to miał jakieś szanse na przeżycie - ale tego ani nie wiemy, ani wiedzieć nie będziemy. *** Zostawiwszy ptaka zabezpieczonego w pokoju wracamy do
miasteczka. W Kazimierzu nie sposób idąc gdziekolwiek, nie znaleźć się na
rynku (to trochę tak, jak w Krakowie!), toteż nieuchronnie nań trafiamy i tym
razem - a na rynku cóż - kamienice
oczywiście - Przybyłowskie. Ale nie
tylko, bo udaje nam się trafić na inną ciekawą kamienicę, tuż przy samym rynku,
która wygląda jak wykonane z kamienia stare, koślawe domostwo gdzieś na
Korsyce albo na Sardynii. Skręcamy w lewo, przechodzimy przez tak zwany
"mały" albo żydowski rynek
- a tam piękna i bardzo stara, podobnie z kamienia zbudowana, choć niestety
zamknięta dziś na głucho synagoga.
Nieopodal, wręcz w krzakach, które rosną sobie jakby nigdy nic tuż za
obydwoma rynkami, odkrywamy szpetną prawdziwie, spaloną chałupę,
której jak się wydaje nikt nie ma zamiaru ani remontować ani wyburzyć do końca.
Zaraz za rynkiem żydowskim i jego "strefą wpływów" znajduje się
kościół świętej Anny - trzecia z
kazimierskich świątyń - ładna barokowa bryła,
pokryta masywnymi zdobieniami; nad kościołem
osobliwe zjawisko - na przeźroczystym wręcz, prawdziwe "toskańskim"
niebie (to jednak prawda, co tu i ówdzie wypisują, że w Kazimierzu nad Wisłą
znajduje się najbardziej na północ położony czubek włoskiego buta!) w środku
upalnego dnia, widać... księżyc! Coś
więc z tym księżycem w Kazimierzu jest naprawdę - a to "dwa księżyce",
a to znowu satelita bez konsternacji nijakiej zupełnie w dzień jakby nigdy nic
sobie świeci... Zawracamy i ponownie tego długiego dnia udajemy się w górę
- tym razem jednak nie w stronę zamku i baszty, ale na Górę Trzech Krzyży -
najbardziej chyba tajemnicze miejsce w miasteczku. Ale aby tam dojść, należy
przejść ponownie koło fary, świecącej dziś z
oddalenia niczym osobna planeta niemalże. Mijamy po drodze zabytkową tzw.
"Kamienicę Wysoką", a potem
wchodzimy na podwórze fary, oglądamy nieskazitelną wieżę,
boczne kaplice, masywne mury
i ich zwieńczenia. Odkrywamy też zupełnie dotąd
nieznaną nam stronę, którą pochlubić może się kazimierski kościół
miejski - a mianowicie wspaniałe podcienia,
są one jedynie jakby niewielkim przejściem, niemniej ich znakomity wykrój,
masywność oraz grubość
murów sprawiają, iż tworzą one coś w rodzaju ramy obrazu, która czasem
staje się ważniejsza od samego płótna - bo cokolwiek pojawiłoby się w
takiej oprawie, stałoby się niczym klejnot w złotym
pierścieniu. Do fary można też oczywiście wejść,
co tym razem jednak sobie darowaliśmy - kościoły w gruncie rzeczy interesują
nas bowiem raczej jako bryły - trochę na wzór skał, tworów naturalnych - niż
jako muzea - pokoje, w których na ścianach powieszono obrazy. I jak to bywa zwykle w takie późnowiosenno-letnie dni, ni stąd ni zowąd nagle wyłączają światło , i kiedy schodzimy na dół, po rynku szwendają się całkiem nieźle już upasione cienie. I pies z kulawą nogą wędruje przez podcienie, a ze studni powoli wyłazi na świat niezwyciężony rycerz-rozbójnik Mrok, który niebawem pokona i ten, tak bardzo długi dzień, jak pokonał wszystkie, które dotąd stanęły mu na drodze. Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |