strona główna album Kazimierz Dolny inne albumy

 

DZIEŃ TRZECI - Janowiec, Kazimierz Dolny


Trzeciego dnia zmartwychwstał i udał się do Emaus - a Emaus Kazimierza (bo jest on oczywiście - jak to widzieliśmy w poprzednim odcinku - Jerozolimą - bo tam się krzyżuje) nazywa się Janowiec i leży po drugiej stronie Wisły. I udaje się tam oczywiście promem - przez rzekę szeroką tu jak jezioro niemalże, której brzegi porasta gęsty las. Widać, że Wisła nie jest tu miejska, nie jest oswojona (jak już niemal mantrycznie powtarzają ekolodzy: "Wisła jest ostatnią wielką, nieuregulowaną europejską rzeką"), jest wielka i szeroka i bardzo majestatyczna. Do Janowca jeździ się, żeby zobaczyć zamek - po nic więcej (no chyba, że jest to środek lata, to wtedy jeździ się na drugi brzeg, bo odbywają się tam projekcje festiwalu filmowego "Dwa brzegi"), ale nim się do zamku dojdzie, trzeba wpaść na chwilę do miasteczka, a tam stoi kościół w bardzo osobliwym jak na kościół kolorze... ani chybi majtecznym. A poza tym jest to bardzo przyzwoita budowla, przypominająca nieco kościoły protestanckie - surowa, przejrzysta i skandynawska - niczym z Bergmana. Wokół zamku rozciąga się obszerny, dość zaniedbany park, w którym jakiś ani chybi dowcipniś, wykonał z pnia uschniętego drzewa (jak sądzimy - absolutnie intencjonalnie!) pomnik Gonzo - znanej postaci zarozumiałego, kosmicznego ptaszyska z Muppet Show - no nie wierzę, żeby to było niezamierzone! Poza tym są też w Janowcu Trzy Krzyże - a jak! Mniejsze co nieco, i jak się wydaje raczej chybotliwe - ale są - ni-ma-to- tamto! W parku znajduje się także skansen, w którym "zgromadzono" (jak w każdym francowatym skansenie!) "zabytki kultury materialnej okolicznych wsi" - tzn. poprzenosili tu skąd się tylko dało chaty, stodoły, widły i stare gacie - jeśli ktoś lubi to proszę bardzo. Naprzeciw skansenu znajduje się budynek szkoły - bardzo ładny. Ale to są takie sprawy dodatkowe, które należy omówić wcześniej, żeby się nie rozpraszać, nie męczyć głupstwami. Zamek najlepiej prezentuje się z dołu, kiedy wyrasta nad naszymi, nadchodzącymi z miasteczka głowami. Jest to z takiej perspektywy naprawdę wielka masa ciemnej materii, czarnego kamienia rozrzuconego po polach przez Diabła. Dopiero po chwili się rozjaśnia, i zaczyna wyglądać niczym jakiś Kamieniec Podolski niemalże. Przypomina trochę Baranów Sandomierski (autorem pierwszej "wersji" tego zamku był ten sam architekt - Santi Gucci), tylko że tamtemu się udało - przetrwał, nie został porzucony i opuszczony. Ten tu natomiast straszy wydziobanymi oknami, jego wieże i masywne przypory nie więcej są dziś warte niż rosnące u jego stóp zielsko. Nad zamkiem w Janowcu niebo ma dosyć miejsca, by rozpierać się naprawdę swobodnie! Sama idea tego "hołubienia" i "kultywowania" i "sakralizowania" ruin ma w sobie coś naprawdę wątpliwego - no bo niby dlaczego to robić? po co podtrzymywać w istnieniu nie widzące już niczego okna, z których nikt już nie spojrzy na świat? Choć z drugiej strony zamek wygląda rzeczywiście imponująco - głównie z racji swojego położenia na dość wysokiej skarpie, co sprawia, że zdaje się królować nad całą okolicą niczym prawdziwy monarcha absolutny. A jego baszty wyglądają jak Barbapapa. Wejście na teren zamku prowadzi przez mostek - kiedyś był to zapewne most zwodzony. Zewnętrzne ściany zamku w niektórych miejscach pokryte są raczej rzadko spotykanymi biało-czerwonymi pasami - to dość osobliwe; nie udało mi się niestety znaleźć jakiegoś wytłumaczenia ich istnienia, nie wiem, czy są pamiątką czegoś, co było tu dawniej, czy też owocem twórczości i fantazji obecnego kustosza (zamek jest oddziałem Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym). Szczególnie imponująco wyglądają te pasy zaraz przy wejściu głównym. Wchodzimy na dziedziniec. W każdym razie wygląda to bardzo ciekawie i wyróżnia zdecydowanie janowieckie ruiny pośród innych ruin. Dziedziniec szpecą niestety jakieś okropne kawiarniane parasole, ale przyznać trzeba, że miejsce to - zwłaszcza w dzień taki jak dziś - jest w charakterze wybitnie włoskie. Niewątpliwie po wizycie w Krzyżtoporze - o wiek wcześniejszym zamku Ossolińskich - żaden już chyba zamek nie będzie w stanie wywrzeć na nas wrażenia większego, zresztą w istocie zrujnowane zamki wcale ciekawe nie są, i zwiedza się je po prostu dlatego, że się je zwiedza, że takie jest niepisane jakieś przykazanie turystyczne, że jeżeli w okolicy jest zamek-ruina, to należy pójść go zwiedzić - myślę, że to raczej zrujnowane zamki lubią być zwiedzane - bo one są jakby duchami budowli, i muszą za wszelką cenę utwierdzać się w iluzji swej do czegokolwiek przydatności - i oddziałują na podświadomość zwiedzaczy skłaniając ich do tego by je zwiedzali. Bo cóż może być tak naprawdę ciekawego w takim zrujnowanym zamku? - otwierające się łuki niczym wiszące na haku cielęce żebra? Rzędy pustych okien jak gałki oczne, które wyrwano z różowych świńskich ryjów? Kadłuby wypatroszonych baszt? Otóż i takie nasze małe Colosseum. Najciekawszy i najładniejszy jest w Janowcu niewątpliwie główny dziedziniec. Jest to odkryta, szeroka przestrzeń, prowadząca do jedynej zadaszonej części zamku, w której mieści się sala muzeum, a w nim na przykład taka oto kopia nagrobka Mikołaja Firleja z janowickiego kościoła, dłuta Santi Gucciego. Wracając próbowaliśmy do tego kościoła wejść, był jednak zamknięty. W powietrzu niejako, bez logicznego połączenie z resztą budowli stoi wielka kolumnada. W tej w miarę odrestaurowanej części uwagę zwraca bardzo dobrze zachowana galeria. A poza tym...? Okna, okna, okna, okienka w kształcie serca, a za nimi znów toskańskie dziś niebo i ścielące się szeroko ku Wiśle pola - płaskie już po mazowiecku, rozpostarte jak okiem sięgnąć, po horyzont. Cóż - trzeba przyznać, że janowiecka warownia jakiegoś szczególnego wrażenia na nas nie zrobiła. Dlaczego? - trudno to powiedzieć dlaczego pewne miejsca "czuje się" natychmiast, mimo że pozornie niewiele w nich ciekawego, a znów inne - atrakcyjne nawet - męczą i nużą. Być może to przez Kazimierz - tak jakby on - tam po drugiej stronie rzeki pozostały - nie mógł znieść tej panoszącej się tu konkurencji, jakby chciał za wszelką cenę bronić tego swojego małego zameczku na wzgórzu, ignorując w w niebyt spychając janowieckiego olbrzyma? Może faktycznie tak jest, i to mimo tego, że od wielu już lat w obydwu miasteczkach (w sensie formalnym Janowiec jest wsią, prawa miejskie bowiem utracił) odbywa się festiwal - głównie filmowy - choć nie tylko, o nazwie "Dwa brzegi", to Janowiec jest jakby dla Kazimierza wrogiem. Takie było przynajmniej nasze wrażenie.
Gwoli historycznej ścisłości należy jeszcze powiedzieć, że zamek w Janowcu zbudowany został przez Firlejów (budową kierował słynny, wspomniany już powyżej architekt Santi Gucci), potem wszedł w posiadanie rodu Tarłów, został gruntownie zniszczony przez Szwedów, następnie kompleksowo odbudowany w nieco innym kształcie przez nie mniej niż poprzednik słynnego architeksta Tylmana z Gameren. Potem zamek przechodził w ręce innych rodzin, w tym Lubomirskich (Jerzy Marcin Lubomirski ponoć przegrał go w karty!). W latach 30-tych XX wieku zamek został wykupiony przez niejakiego Leona Kozłowskiego, który wyremontował w nim kilka pomieszczeń, i został jakby pierwszym "kustoszem" nieistniejącego jeszcze muzeum. Po jego śmierci zamek i zbiory zostały przekazane państwu. 
Bardzo ważną dla Janowca postacią jest Mirosław Olszówka - mim, animator kultury, menadżer zespołu Voo Voo (który podobno regularnie koncertuje w lecie na zamkowym dziedzińcu). Mirosław Olszówka założył również w Janowcu restaurację o nazwie "Manes", współpracuje on z Jarosławem Koziarą - plastykiem, autorem m.in. okładek Voo Voo. Koziara jest jednym z nielicznych w Polsce artystów uprawiających tzw. land-art, czyli sztukę krajobrazu albo sztukę ziemi, i tak z połączenia pasji Olszówki, zainteresowań Koziary i krajobrazu janowieckiego powstały "obrazy" "wyorywane" (dosłownie - traktorem) corocznie w skarpie wiślanej w Janowcu, które zobaczyć można pono w pełnej okazałości tylko z samolotu albo z tarasu restauracji "Manes". Niestety... - o wszystkich tych cudach dowiedzieliśmy się znacznie później, prawdę mówiąc o wiele później - po prostu w przewodniku, którym się posługiwaliśmy takich informacji nie było, a ani na zamku, ani też w jego bezpośrednim otoczeniu nie znaleźliśmy żadnych reklam ani niczego w ogóle, co mogłoby nam pozwolić wpaść na trop tych skądinąd niemałych przecież przedsięwzięć - szkoda wielka, ale trudno. Jeśliby ktoś chciał się więcej czegoś dowiedzieć o land-arcie, o Koziarze, o Olszówce, i w ogóle o samym Janowcu, to warto zajrzeć tutaj.
I to już wszystko z Janowca, jeszcze tylko spojrzenie w szerokie pola zza kadłubka baszty, jeszcze schodząc po ścieżce zadarcie głowy w górę i wracamy już do Kazimierza.

***

W międzyczasie pogoda nieco się zmieniła, i kiedy już wybraliśmy się na obchód cmentarzy Kazimierza, zrobiło się ciemno i prawie deszczowo, choć nie spadła nawet kropla wody.
Najpierw pojechaliśmy zobaczyć cmentarz żołnierzy sowieckich - Kazimierz znajdował się na linii sowieckiej ofensywy, w jego okolicach rozegrało się kilka starć (choć samo miasteczko wiele nie ucierpiało), których bezpośrednim skutkiem była pewna ilość martwych ciał, z którymi należało coś zrobić. Martwych wrogów (Niemców) żywi wrogowie (Rosjanie) zakopali tu i ówdzie (dziś jednakże i oni mają swój cmentarz, ale o tym będzie dopiero w ostatnim "odcinku" naszej relacji), natomiast własnym martwym uczynili mauzoleum w swoim, przygnębiającym, monumentalnym, betonowym, nietrwałym i na-odpierdol-się stylu. Przy wejściu znajduje się metalowa plansza, ukazująca układ cmentarza - jest on taki sam, jak zawsze - "czerń" we wspólnych grobach dookoła, jakiś pseudo-pomnik w środku, w jego bezpośrednim pobliżu oficerowie (tutaj nie ma specjalnego pomnika żadnego wielkiego "gieroja" jak na przykład w Sandomierzu pułkownika Wasyla Skopenki), szeroka aleja prowadzi do pomnika w głębi, który okazuje się być jakimś szkaradnym, obrośniętym kamiennymi małżami, zdechłym, betonowym wielorybem, nieco lepiej (bo jak w miarę kształtny cycek) on wygląda, jeśli spojrzeć na niego od innej strony. Na grobach - twarze, gwiazdy, w czapach Czapajewy - ech, smutne to wszystko niewymownie - cmentarze radzieckie to chyba najsmutniejsze są ze wszystkich.
A teraz na cmentarz katolicki - te są przynajmniej ozdobne, a poza tym chcemy koniecznie znaleźć grób Marii i Jerzego Kuncewiczów. Cmentarz jest bardzo duży - zadziwiająco wręcz duży jak na tak niewielkie miasteczko. Najpierw natrafiamy na osobliwą kompozycję z wielkich bloków porfiru, mającą upamiętniać tych, co za ojczyznę - faktycznie, kamienie te wyglądają jak "niemi świadkowie", albo jak takie nasze małe (małopolskie, bo w sensie historycznym Kazimierz to jeszcze Małopolska) menhiry - ot takie sobie mikro-Stonehenge. Dalej jest bardzo osobliwy grób, o kształcie nadzwyczaj, nadzwyczaj, ale to nadzwyczajnie wprost fallicznej kolumny - psiakrew pogany a nie katolicy! Nieopodal prawdziwa enigma - napis na grobie "Ś.P. Hoh Pokój Jej Duszy" - ani imienia, ani daty - gdyby nie to "jej" nie wiadomo byłoby nawet czy to chłop czy baba - i co to w ogóle jest za nazwisko Hoh? Jedyne co mi drogą wolnych skojarzeń przychodzi do głowy, to to, że językowi puryści mający jakie takie pojęcie o języku holenderskim (niderlandzkim) lubią "zaginać" profanów, stwierdzając, że tak właśnie ("hoh" - fonetycznie) powinno się w "Nederlands" czytać nazwisko Vincenta van Gogha... Może to on właśnie chce się nam tutaj nie tyle nawet objawić, co nieco przypomnieć - on, który mógłby być uznany za ojca duchowego tych naszych tutaj stron (przynajmniej w sensie plastycznym) - którego za takiego moglibyśmy uznać, gdyby nie to, że nie śmielibyśmy tego zrobić wiedzeni poczuciem skromności i miary wobec tego, ze wszystkich największego Geniusza Światła. I tak jak on znalazł swoją Japonię w (skądinąd szkaradnym) miasteczku Arles na południu Francji, tak zapewne nasi malarze przełomu XIX i XX wieku w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą znajdowali swoje Włochy, swoje Południe, co dowodzi doskonale, iż wcale nie trzeba jechać do Włoch, żeby je widzieć, ani do Japonii, żeby ją rozumieć, bo "długa droga utrudza sumienie, a nie znajdzie człek kresu temu, kędy chciałby dojść" jako powiada Eklezjasta. I gdyby Van Gogh znalazł się w Kazimierzu, to zapewne wykorzystałby go tak, jak zrobił to z Arles - przemalowałby go na zupełnie inny, choć jednak taki sam - bo choćby tu - czyż tak naprawdę nie jesteśmy właśnie w Kazimierzu? Jest nawet przecież nieopodal, w Męćmierzu prawdziwy wiatrak! On dostrzegłby niechybnie, że tutaj pod każdym płotem, za każdym polem, w głębi każdej uliczki płonie ogień, i że tylko naszą własną winą jest, iż nie widzimy jak elektrony ścigają się nieustannie w każdym przebłysku światła, jak energie zdolne rozerwać świat na pół w ułamku sekundy, spoczywają ukryte pod zwiędłym już nieco liściem przerośniętego słonecznika. Bo tak naprawdę, to nie Einstein ani Oppenheimer, lecz on właśnie był prawdziwym ojcem zrośniętych głowami skwierczących bliźniąt syjamskich: Hiroshimy i Nagasaki... I być może dlatego właśnie owa "Hoh" się tutaj wzięła, dlatego, że jak chyba żadne inne miejsce w Polsce Kazimierz przenika duch Vincenta. 
Idziemy dalej, a tam grób prawosławny - jakiś Byczewski - jest ich tu jeszcze kilka co najmniej - to pamiątka po urzędnikach ("czinownikach") carskiej Rosji. Jest u nas tych grobów całkiem sporo (nawet w Małopolsce - najbliżej Krakowa znaleźliśmy je w Olkuszu, który należał jeszcze do zaboru rosyjskiego) -  zwykle wyglądają fatalnie, bardzo źle, gorzej chyba nawet niż żydowskie i niemieckie... - no, cóż - trudno się dziwić, choć dla samej egzotyki tego dziwacznego krzyża z pochyloną w jedną stronę "podpórką" u dołu warto chyba zachować choć część z tych grobów w jako takim stanie. Dalej mamy takie oto dość niepokojące zdjęcie na grobie osoby nieznanego nazwiska, no i wreszcie jest - grób Marii i Jerzego Kuncewiczów - niewątpliwie to najsławniejsi obywatele tego miasteczka, zwłaszcza ona - nikt tak bardzo nie się przyczynił do rozsławienia Kazimierza, w pewnym sensie nazwisko Kuncewicz i nazwa Kazimierz Dolny wręcz się ze sobą zrosły. A przecież Maria Kuncewiczowa spędziła w Kazimierzu nie tak znowu wiele czasu - urodzona w Rosji, w latach 20-tych zaczęła bywać w Kazimierzu, w 1927 kupiła (wraz z mężem Jerzym) działkę, na której dziś stoi "Dom pod Wiewiórką", czyli dzisiejsza "Kuncewiczówka". Budowa tego domu zakończona została w 1936 roku, przez trzy lata do wybuchu wojny był on letnią siedzibą Kuncewiczów. Po powrocie do Polski z emigracji w roku 1962 Kuncewiczowie dom odzyskali, ale na stałe Maria Kuncewiczowa zamieszkała w Kazimierzu dopiero po śmierci męża w 1984 roku, i spędziła tu ostatnich pięć lat swego długiego życia. Jej niezłą biografię można znaleźć tutaj. Co ciekawe, to w wielu miejscach podawane są różne daty jej urodzin - 1895, 1899 i - jak na grobie - 1897. Jej mąż zaś, Jerzy Kuncewicz także żył bardzo długo - przekroczył 90-tkę. I muszę przyznać, że do czasu pobytu w Kazimierzu kojarzyłem Kuncewiczową jako jedną z tych "strasznych starszych pań" polskiej literatury - jako ogniwo takiego mniej więcej łańcucha:  Konopnicka-Orzeszkowa-Zapolska-Dąbrowska-Nałkowska....-Szymborska - w międzyczasie zmieniłem nieco zdanie na temat Dąbrowskiej, ale... - pozostańmy na razie przy grobach, bo do Kuncewiczówki niebawem także dojdziemy. Otóż, wielkie granitowe krzyże na pewno wyróżniają się na kazimierskim cmentarzu, choć piękne nie są, nie są nawet ciekawe - są po prostu monumentalne, nadęte. Przesadnie modernistyczne. Wydaje się, że rzeczywiście pasują do autorki ciężkiej prozy "Cudzoziemki", ale zupełnie nie do osoby, która napisała lekkie jak pianka owocowa "Dwa księżyce". Jakieś wytłumaczenie tego być musi. Być może człowiek, który zdobywa uznanie (a Kuncewiczowa zdobyła je niewątpliwie - po swoim powrocie do Polski przez lata uznawana była za jedną z najświetniejszych gwiazd polskiej literatury) nabiera takiej "ciężkości"? Tak się obciąża, że po śmierci muszą mu zrobić taki pomnik jakby był co najmniej budowniczym autostrad, albo nazwać jego imieniem jakąś stocznię? Nam się w każdym razie nagrobki Kuncewiczowej, a już zwłaszcza Kuncewicza ("ludowiec, prawnik, filozof") absolutnie nie podobały. Opuszczamy już cmentarz katolicki i pędzimy na następny - żydowski oczywiście. Żydów przed wojną była w Kazimierzu większość - jak w wielu małych i dużych miasteczkach - Żydzi mieli swoją synagogę na rynku i swój cmentarz za miastem, miejsce to nazywali po swojemu Kuzmir. Dziś z połamanych i pokruszonych macew zbudowano "ścianę płaczu", jest to mur, w który wkomponowano ocalałe fragmenty nagrobków. Niektóre z nich są same w sobie bardzo piękne, pokryte wysokiej klasy rzeźbionymi detalami. Przed ścianą, od strony drogi stoi jakiś znaczny pomnik, i musi to być ktoś ważny - jakiś rabin, czy inny mędrzec, bo cały pomnik pokryty jest świeczkami i kamyczkami. Pośród świeczek znajdujemy kilka z napisami w języku francuskim - to rzadkość. W środku ściany znajduje się dziura - wyłom - przejście - coś co wygląda niczym rozdarta karta historii (no i chyba tak właśnie miało wyglądać). Po obydwu stronach ściany zachowano oryginalny cmentarz, choć nie zdaje mi się, by w oryginalnym kształcie. Stoją sobie karnie ustawione macewy. W tej części niewidocznej z drogi, znajdującej się już właściwie w lesie, znajdujemy kilka macew o wysokich walorach artystycznych - ta na przykład jest pięknie rzeźbiona, ale też i ta, a nawet ta. To był dobry pomysł ta "ściana", nie dość, że jest wymowny, to jeszcze bardzo dobrze wkomponowuje się w otoczenie. Wracamy w stronę miasta, żeby dojechać do Kuncewiczówki, która znajduje się wcale nie tak daleko od żydowskiego cmentarza-pomnika, ale dzieli ją odeń trudny do przebycia las. Po drodze zatrzymujemy się (jak zawsze) by rzucić okiem na mur Klasztoru Reformatów - no jest sobie kawałek muru!. Zatrzymaliśmy się niedaleko od Kuncewiczówki, i już mieliśmy wysiąść i pójść na górę, kiedy to zatrzymał się również zjeżdżający z góry samochód, wychyliła się z niego siwa głowa i oznajmiwszy tonem uprzejmym acz autorytarnym, że jest głową... samego burmistrza... poinformowała nas, że właśnie zaparkowaliśmy w miejscu, będącym zabytkiem przyrody (i faktycznie droga prowadzi przez mocno stromą część wąwozu), gdzie parkować absolutnie nie wolno, i że jeśli jedziemy do Kuncewiczówki, to tam na samej górze jest parking dla zwiedzających. Zawszeć to miło zostać "poinformowanym" (przynajmniej bez konsekwencji w postaci mandatu) przez samego "Księcia Pana"! Cóż było robić? - przeprosiliśmy i grzecznie pojechaliśmy na parking.

***

"Na szczęście krótkie wizyty Pawła miewały dotąd charakter gnuśnego wypoczynku. Jaskrawo wystrojony, zalegał fotele, chrupał ciastka z makiem, plótł trzy po trzy — pozwalał prowadzać się o zmierzchu na zamek, gdzie wśród ruin syczała wielka lampa acetylenowa — triumf Walentyny nad sknerstwem burmistrza."

***

Dom jest drewniany, w stylu nieco przypominającym zakopiański, dach ma - jak przystoi domom w takim stylu - pokryty gontem, i jest w istocie o wiele większy niż się zrazu wydaje. Jest bardzo nastrojowy i można sobie wyobrazić, że mógł być idealnym schronieniem letnim dla pary ludzi pochłoniętych pracą intelektualną. Bardzo dobrą galerię zdjęć domu (zrobionych w dniu bardziej sprzyjającym sztuce "malowania światłem" niż ten, który nam został dany)  a także niegdysiejszych jego mieszkańców zobaczyć można tutaj, z galerii tej można też przejść na stronę poświęconą Muzeum. Z kolei bardzo ciekawy tekst o Kuncewiczówce znajduje się tutaj. Z niego to właśnie pozwolimy sobie przytoczyć dwa fragmenty napisane przez samą Kuncewiczową na temat jej domu:

"Dom okazał się istotą. Złożony z miliona komórek, miewał rumieńce, bywał blady, promieniał i chmurniał. Budził się razem ze mną, razem ze mną zasypiał, ale w nocy dziwniał, snuł swoje osobne życie – belki wzdychały, roniły żywicę, lasowało się wapno, wyły kominki, osiadały kamienie… Dom gęstniał, pochłaniał mnie… Dom zdążył stanąć a ja zdążyłam osiąść."

i jeszcze:

"Dom Kazimierski, do którego wróciłam stoi na innym świecie niż ten, na którym go zbudowano…, widzę w nim nie tyle odzyskaną siedzibę, co muzealny zabytek. Jednak lojalnie uprzedzam przyszłych dozorców: oprócz osób żywych, będą tu mieli do czynienia z fantomem, który układa bukiety dla pośmiertnych gości"

i wreszcie:

"W brzeziniaku, przy drewnianym stole… pisałam 'Dwa Księżyce'."

Uwagę zwiedzających przyciąga oczywiście przede wszystkim postać Kuncewiczowej, niemniej warto pamiętać też o Jerzym - ciekawa to postać o tyle, że rzadko się zdarza, by nazwisko "przejęte" przez żonę (nazywała się z domu Szczepańska) do tego stopnia "zdominowało" nazwisko męża. Jest coś niepomiernie irytującego, niewspółczesnego, wręcz seksistowskiego w tej formie nazwiska z -owa na końcu - co brzmi niemal jak kr-owa - oczywiście, wytłumaczenie tego wrażenia jest proste - w formie tej zawarta jest implicite posesywność - a więc taka "Kuncewiczowa" jest własnością "Kuncewicza" podobnie jak "młynarzowa" - własnością "młynarza" (w domyśle jest to: "baba młynarzowa, czyli stanowiąca własność młynarza"). W jej jednak przypadku stało się trochę odwrotnie - to ona "pochłonęła" swego mniej sławnego męża, niemniej... ładniej na pewno brzmiałoby jej nazwisko we współczesnej formie "Maria Kuncewicz", gdyż tamta nieodwołalnie sytuuje ją w owym nieznośnie mitycznym "przed wojną", i tam ona zapewne niestety niebawem pozostanie - a szkoda, dla samych "Dwóch księżyców" (a także "Leśnika" - długiego opowiadania, którego nie powstydziłby się William Faulkner) bardzo szkoda. Jerzy Kuncewicz zaś... hmm, co tu dużo gadać - jakoś nie wzbudza wielkiej sympatii - ot, wielki, spasły mops-mors - trudno powiedzieć zdeklarowany sybaryta, handlarz win czy i to i to; jego w miarę szczegółową biografię znaleźć można tutaj. Nie znam ani jednej linijki czegokolwiek co napisał, i z tego co wiem, to bardzo trudno cokolwiek przeczytać, bo po prostu nic nie jest wydawane. Niemniej wizualnie sympatii na pewno nie wzbudza - wręcz odstręcza z tym brzuszyskiem i wąsiskami. W ogóle oni oboje są tak straszliwie przedwojenni... a jednak Kuncewiczowa była dość oryginalną stylistką (mnie przynajmniej przypomina czasami Faulknera - pisała chaotycznie, jakby niedbale, co samo w sobie już stanowi wartość w polskiej, dość "wymuskanej" prozie), i nawet Bruno Schulz napisał dwie bodajże pozytywne recenzje jej utworów. I o ile jest to jedno skrzydło przedwojenne, to na którym unoszą się Schulz właśnie, Witkacy i Truchanowski (no dobra - jeszcze Gombrowicz - ale jego raczej nie lubię), i to drugie - obwisłe i wyleniałe, z którego zsuwają się w niechybny niebyt wszyscy w ząbek czesani "Skamandryci", różne tam Nałkowskie, Iłłakowiczówny, Dąbrowskie (choć ta ostatnia spływa raczej dość łagodnie), Kadeny Bandrowskie i rozmaita insza jeszcze swołocz - obydwa skrzydła tak niewiele pozornie mające ze sobą wspólnego, to z Kuncewiczową jest problem, bo momentami nie przerasta ona Nałkowskiej, a chwilami zaś prawie może równać się z Schulzem. Myślę, że warto poświęcić jej trochę uwagi - już choćby dlatego, że w języku polskim pisało tak niewiele kobiet.
O samym domu-muzeum pisać tutaj nie mam zamiaru - jak wiele tego rodzaju miejsc sprawia wrażenie nieco sztuczne przez to właśnie, że chce być tak "naturalne" - np. zachowane na biurku zdjęcia itp. itd. Niemniej nie do przecenienia jest na pewno jego rola jako placówki kultury, miejsca spotkań autorskich i niewielkich występów. I to wydaje się być dziś najważniejszą sprawą, jak chodzi o kazimierski dom małżeństwa Kuncewiczów, zwany popularnie Kuncewiczówką.


DZIEŃ CZWARTY