|
DZIEŃ CZWARTY - Puławy,
Męćmierz (Kazimierz Dolny!)
Jeśli już ktoś z Kazimierza musi wyjeżdżać (na przykład na duże zakupy) to
jedzie do Lublina - w końcu miasteczko leży oficjalnie w województwie lubelskim.
Ale jeśli chce na dobrą kawę, albo na przykład do jakiegoś
"klubu", no to uda się raczej do
Warszawy... Jeśli jednak pęknie komuś opona i potrzebny mu wulkanizator, albo
gdy szuka części do Poloneza Caro, rocznik 1991... wtedy jedzie - do Puław!
Puławy są takim większym sklepem w okolicach Kazimierza, czymś pomiędzy
wiejskim sklepem samoobsługowym (takim jest sam Kazimierz) a hipermarketem (to
Lublin). Puławy to taki dobry, stary komunistyczny "supersam" z
metalowymi koszykami, które zadzierały dziewczynom "najlony". I do
Puław właśnie dziś jedziemy. Żeby nic już nie ukrywać, i wszystko na początku
wyjaśnić trzeba lojalnie i od razu powiedzieć, że w Puławach mieszczą się "Zakłady Azotowe Puławy S.A. – uruchomione w 1966 r. "Azoty" są największym zakładem przemysłowym znajdującym się w granicach miasta i największym producentem nawozów sztucznych w Polsce. Dają zatrudnienie prawie czterem tysiącom osób. Są również największym w Polsce i trzecim na świecie producentem
melaminy". I w Puławach jest tylko jedna rzecz do
zobaczenia (w zasadzie - jak się niebawem okaże - to one całe są "do zobaczenia" -
a to znaczy, że można
przez nie przejechać i pomachać im na pożegnanie chusteczką - my jednak, choć byliśmy tu
przecież jadąc do Kazimierza, tego nie zrobiliśmy) - to jest park i pałac
Czartoryskich. A w parku same cuda, cudactwa i cudeńka. To znaczy księżna
Izabella z Flemingów Czartoryska, kiedy sławna jej uroda zaczęła blednąć
(a mówią, że podbiła nią niejedno "serce", w tym między innymi
ambasadora rosyjskiego Repnina, który miał być prawdziwym ojcem jej zasłużonego
syna, księcia Adama Czartoryskiego, a także - jak wieść głosi - zagrało
"ku niej" takoż i "serce" króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, w co można wierzyć, gdyż był
on chyba dość łatwym "podbojem") zajęła się działalnością społeczną
i narodową - w tym celu zaadaptowała puławski park, zlecając wykonanie wielu
ogrodowych budowli oraz rzeźb. Jedna z tych budowli, zwana Świątynią Sybilli
(ale o tym więcej niebawem) stała się pierwszym polskim muzeum (1801 r.), a
także zalążkiem późniejszego Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Na pewno księżna
była osobą bardzo światową i prawdziwą Europejką - wiadomo na przykład, że podczas pobytu w Paryżu poznała między
innymi tak ważne postaci owych czasów jak Benjamin Franklin, Jean Jacques
Rousseau i Voltaire. Czartoryscy wspierali powstanie listopadowe, i po jego
upadku władza rosyjska skonfiskowała ich majątek w Puławach (oni sami zmuszeni zostali do migracji), muzeum zostało zamknięte (zbiory przewieziono wówczas
do Paryża, a następnie do Krakowa, muzeum w nowym miejscu otworzył ponownie w
roku 1878 wnuk księżnej Izabeli Władysław Czartoryski). W roku 1842 Puławy
przemianowane zostały przez Rosjan na "Nową Aleksandrię" (na cześć
cara Aleksandra II), która to nazwa przetrwała aż do czasu odzyskania przez Polskę
niepodległości. W miasteczku tym swoje dzieciństwo spędzili (choć nie
urodzili się tutaj) Bolesław Prus i Tomasz Budzyński (wokalista
"Siekiery" i "Armii" - najbardziej katolicki z polskich
punkowców i najbardziej punkowy katolik tego kraju - a myślę, że i całego
świata) oraz w Puławach urodzony aktor Marian Opania. I to właściwie... tyle
dobrego... Niewiele chyba widzieliśmy miejsc bardziej "przedętych"
niż Puławy! Jadąc tam spodziewaliśmy się czegoś niezwykłego, a choć samo
parkowe "założenie" jest w istocie interesujące, to nienajlepszy stan
w jakim się to wszystko znajduje oraz panująca tu wszechwładnie manieryczność i rzec można
tandetność sprawiły, że byliśmy poważnie rozczarowani - ale.. cóż robić
- skoro już Puławy istnieją (czego dowodem są fotografie) to należy je
opisać, już choćby ku przestrodze. Weszliśmy
do parku jakby z boku i zaczęliśmy zwiedzanie od rotundowego
w kształcie kościoła (w swych
początkach nie był on wszakże kościołem, a księżna Izabela była bodajże
jedną z pierwszych polskich kobiet-masonek). Kościół ma klasyczne kolumny,
których jest sześć. W środku,
w dachu jest małe okienko - sądzę,
że w czasach wolnomularskich to tędy właśnie miał zerkać do środka, aby
czuwać nad swymi wiernymi sługami Wielki Architekt Wszechświata... Dziś
jest tu kościół - jakże to symptomatyczne, jakże polskie! (inny wybitny
mason - Tadeusz Kościuszko - pochowany został ostatecznie w... katedrze
wawelskiej). Obok kościoła stoi, współcześnie już dobudowana, i dosyć w
kształcie ciekawa dzwonnica. Im dalej w
park, tym wilków więcej - oto i kilka z nich: taka sobie chatka,
taka sobie niby "starożytna" brama,
takie "ni-to-ni-sio",
taki pożal się Boże - "gotyk",
taki "Chinatown", taki
(stojący po prostu pomiędzy drzewami) "sarkofag",
takie cudo - w oddali, takie przejście
z bytu w niebyt, jakieś labirynty prowadzących donikąd schodów,
z których przejść można do
naturalnej jaskini - można tam na chwilę wejść i można stamtąd po chwili wyjść
- ale uwaga! - "zejście do piekieł" jest płatne. Schody niestety najbardziej
przypominają jakieś pruskie bunkry
(i nic w tym dziwnego, wszak dziadkiem księżnej Izabeli był pruski feldmarszałek Heino Heinrich von Flemming). Jest
też jakaś taka tarasowa ścieżka-nieśpieszka
- takoż pruska w guście jak jasna cholera - a może nie pruskie to wszystko jest,
może bardziej nawet austriackie? Zupełnie jak forty cesarsko-królewskie wokół
Krakowa. E tam - nieważne austriackie czy pruskie - grunt, że cholernie
niemieckie, szwabskie i szkopskie, a czy północne czy południowe to już betka. Dalej
znowu coś jest, co
nazywa się Pałac Marynki - zbudowany
dla Marii Wirtemberskiej, córki księżnej Izabeli, obecnie zajmowany przez Oddział Pszczelnictwa Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa
- tyż szkarada. No i wychodzi na to, że z całego parku najładniejsze są to drzewo
i ten staw (choć on nieco śmierdzi, czego zdjęcie
w pełni oddać nie jest w stanie). A tak już zostawiając na boku wszystkie uszczypliwości,
to trzeba powiedzieć, że park po prostu jest diabelnie zaniedbany, brudny,
nie przycinany - to wszystko powinno być non-stop cięte i pielęgnowane, a jeśli
tak się nie dzieje to zarasta i krzaczeje i zamienia się w chlew. Ale, ale! - w końcu
nad głowami wyrasta nam słynna "Świątynia
Sybilli" - czyli antyczna
świątynia wsparta na solidnym murze z pruskiej
cegły - na górze "pamiątki narodowe" można było eksponować,
a dół ani chybi służyć miał do ich obrony przed "Moskalem" - o
Bosch! Mogliby paskudę chociaż pomalować, bo wygląda jakby miała się
cała zaraz rozsypać. Być
może, gdyby nawet wapnem toto pociągnąć, zrobić na takie białe antyczne,
to miałoby może jakiś wyraz, a tak? Trzeba jeszcze do pałacu, ale w zasadzie można
już podsumować - park i całą tę clownadę można podsumować - otóż, słynne
puławskie "założenie parkowe" to trochę są takie fanaberie starej
baby, a wszystkie te budowle, altany, groty i ustronne kąciki jakby wprost
zapraszały do zabawy w "chowanego-wsadzanego" z ostatecznym
aktem w wykonaniu zwycięzców na tarasie "Świątyni Sybilli" albo może
raczej... - w obecnym kościele... Patrząc tak na to wszystko pomyślałem
sobie, że markiz
de Sade czułby się ze swoimi Justynami całkiem nieźle tutaj - pohasałby
sobie trochę w zaroślach na pewno - napisałby na pewno opasłą powieść, której
bohaterowie oddają się wszelkim perwersjom w każdym z kolejnych obiektów (ściśle
według przyjętego z góry planu!) -
niektóre wręcz aż się o to proszą - na przykład ten sarkofag po drzewkiem!
Markiz na pewno opisałby to wszystko zgodnie ze swą metodą - dokładnie i
metodycznie jak na Francuza i człowieka Wieku Oświecenia przystało - językiem
mdłym i nudnym jak to tylko możliwe. (A księżna Izabela czasem go nie spotkała
za młodych lat w Paryżu??? - jeśli nie, to szkoda - mogłaby go tu przywieźć
i osadzić w parku jako "dyżurnego perwersa" - ożywiłby może nasze
zbyt w tym względzie parafialne gusta; bo warto wiedzieć, że w grocie parkowej obok pałacu przez pewien czas mieszkał etatowy pustelnik, wynajęty przez
księżną Izę - jego obecność podkreślać miała romantyczny charakter parku; a
więc skoro mógł być pustelnik, to dla równowagi mógłby też być i stary
perwers, trochę by okolicznych chłopek pogwałcił i w czwartym od niego
pokoleniu może jeszcze by się nam jaki Sartre, Bataille abo i nie daj Boże Genet czy Pier
Paolo Pasolini ulągł! - o ten ostatni zresztą mógłby tu nakręcić jakieś swoje
niewątpliwie wybitne dzieło - jakieś "Siano" na przykład.)
Jeśli nie odstraszyliśmy jeszcze wszystkich chętnych, to proszę bardzo -
jeśli ktoś koniecznie chciałby się zapoznać z profesjonalnym i o wiele bardziej
pochlebnym spojrzeniem na puławskie cuda - niech zajrzy tutaj
(ale jak to zrobi, to do nas niech już lepiej nie wraca!). Został na koniec jeszcze
pałac. Na dziedzińcu
dziś dużo ludzi - ruch wielki - mianowicie tutaj jest jakiś punkt zgłaszania
się dla rolników po dopłaty z Unii, i dziś właśnie mija jakiś kretyński
termin składania wniosków na kury czy tam inne kaczki - ludzie mówią, że ma przyjechać
sam wicepremier Lepper! (cześć jego
pamięci! - teraz od razu można rozpoznać czas historyczny, choć takem się
tego wystrzegał!). Pałac też okropny
- jest on dziś siedzibą Instytutu Uprawy, Nawożenia i Gleboznawstwa – Państwowego Instytutu Badawczego
- Szczęść Boże! Do środka można wejść, ale nie ma po co. Jest jedna ładna
sala z dużymi
oknami, można też popatrzeć z okna w drugą stronę, gdzie rośnie wielka agawa.
Wychodzimy i idziemy w diabły, po drodze mijamy wieżę
ciśnień - niewątpliwie najpiękniejszy obiekt w Puławach i jedyny chyba
zgodny ze swoim przeznaczeniem. W samym mieście nie ma na co patrzeć - naprawdę
- mało nie spowodowaliśmy wypadku, bo tak się wydaje, że ludzie przez ulicę
przełażą, idą że niby gdzieś skądś, a nie widać gdzie, dokąd, bo jakby
nic nie było, takie to bele-co.
Ale okazało się, że po drodze jest jeszcze cmentarz - zatrzymaliśmy się tam
na chwilę - ładny - dużo starych
nagrobków, symboliczna mogiła powstańców 1831 sąsiaduje ze sporą ilością prawosławnych krzyży
i nagrobków, na których jeszcze od biedy odczytać można smutną cyrylicę -
no i spox -
"proch nas dzieli
proch nas łączy
niech to wszystko raz się skończy!
proch nas łączy
proch nas dzieli
proch nas wszystkich rozweseli!"
- jak powiada poeta... Puławy precz - odmaszerować!
***
Wracamy do Kazimierza, ale nie do samego
miasta tym razem, tylko do położonego w odległości trzech kilometrów od centrum Męćmierza
- prosimy jednak, by pamiętać o tym, że Męćmierz jest dziś częścią
Kazimierza Dolnego - jest to ważne o tyle, że podstawową tezą naszego
wywodu jest, iż będąc w Kazimierzu absolutnie nie należy z niego wyjeżdżać
w jakiekolwiek jego okolice - stąd właśnie niespodziany wykrzyknik w tytule
niniejszej strony. Otóż mianowicie wszystkie nasze dotychczasowe stąd
wyprawy były nieudane (Puławy), niezbyt udane (Janowiec), a ta, które jeszcze
nastąpi także nie będzie należeć do szczególnie owocnych - co się
niebawem okaże. Jak już jesteś w Kazimierzu, to w nim siedź! I jako, że Męćmierz
okazał się być jednym z najbardziej uroczych miejsc, jakie zdarzyło się
nam odwiedzić, a oficjalnie przynajmniej jest on częścią miasta Kazimierz
Dolny, to jako taki właśnie
będziemy go traktować, aby ukazać również i tę - wysoce rustykalną - stronę
urody malowanego miasteczka.
Dojechać samochodem do Męćmierza to sztuka nie lada - drogi w sensie współczesnym
tego słowa bowiem nie ma - w pewnym miejscu asfalt się urywa, a dalej jest taka wykładana kamiennymi płytami drożyna,
ta jednak takoż niebawem się kończy, i przechodzi w ścieżkę wysypaną czymś, co
chyba nazywa się szuter - jest
to po prostu piasek z nieco grubszymi kamieniami, podejrzewam że wydobywany po
prostu z Wisły. Ta jednakowoż także długo nie trwa i daleko nie prowadzi,
przechodząc z kolei w zwykłą piaszczystą "łachę"
- szczęście nasze, psiakrew, że jest dzień nie deszczowy, bo byśmy tu chyba
ugrzęźli na wieki. Wydaje się niemożliwe, że ludzie jednak tu dojeżdżają
(piaszczysta droga nosi bowiem ewidentnie ślady opon samochodowych, i to - jak
podejrzewamy - dzisiejsze). Jest jednak pewne przypuszczalne wytłumaczenie tego
stanu rzeczy - otóż, mieszkający tu ludzie mają zapewne naprawdę dobre
samochody, przypuszczalnie tzw. "terenówki", radzące sobie spokojnie z
gorszym nawet podłożem, takie samochody sporo kosztują i bardzo dużo palą, ale...
- wieść gminna niesie, iż większość starych, rybackich
chat w Męćmierzu została wykupiona przez "wielkie państwo" z
Warszawy - sławni i bogaci mają tu pono swe zacisze, ku któremu zjeżdżają
na wakacje albo i bez wakacji - aby zaczerpnąć samotności i odludzia, jednakże
nie odcinając się całkowicie od cywilizacji, czego dowodem ma być (jak poinformowali nas
nasi kazimierscy gospodarze), że z krytych strzechą chat sterczą anteny
satelitarne, a ich wnętrza rzekomo mają być aż naszpikowne najnowocześniejszą
elektroniką. Tu według podań ludowych ma się mieścić dom należący do
Daniela Olbrychskiego - niegdyś sławnego polskiego aktora, nierzadko grywającego
rycerzy-rozbójników (Azja, Kmicic), który z czasem sam przedzierzgnął się w rozbójnika-rycerza
od czasu do czasu grywającego aktora, i lata z szablą po wystawach i tłucze
własne konterfekty, umieszczone w niekorzystnym (jak on - skądinąd
słusznie - uważa) kontekście. Można ten dom zobaczyć (wraz z wieloma innymi
godnymi polecenia fotografiami Kazimierza i okolic), na tej
oto stronie (uwaga - strona zawiera bardzo piękne zdjęcia, niemniej boleśnie
długo się otwiera). A gdzieś napisano też, że: "na płocie strzegącym skromnej, ale pięknej, chałupy wisi tabliczka:
'Uwaga, zły pies, a gospodarz jeszcze gorszy'" - to by do Mistrza
Daniela pasowało jak ulał! Powiadają tako, że również i Maryla Rodowicz swą
prywatną chatę rybacką w Męćmierzu posiada (w końcu przecież śpiewała niegdyś: "Żeglujże,
żeglujże żeglarzu/ Całą nockę po morzu" - to przynajmniej po
rzece może sobie pożeglować, a swoją drogą - Olbrychski i Rodowicz - cóż
za zestawienie! - sława i chwała gwiazd PRL-owskiej "warszawki" - a
teraz, w dobie ryczącego kapitalizmu znów połączyły ich losy - przepraszam - lody
- Koral!). Nam letniej siedziby Daniela O. nie udało się zobaczyć (boć i
wcale nie wiedzieliśmy gdzie ona), choć - jak się później okazało - byliśmy bardzo blisko,
gdyż do Męćmierza wjeżdża się od strony miejsca zwanego Albrychtówką (a
stamtąd ponoć widać chatynkę Olbrychskiego) - w miejscu tym znajdują się
ruiny domu architekta o nazwisku Albrycht - nie udało mi się niestety trafić
nigdzie na jakiekolwiek o nim wiadomości, a szkoda, bo to bardzo interesujące
dlaczego tak piękny dom (jak wnosić można z tego, co zeń pozostało)
uległ takiej zagładzie - to rzadko dzieje się z willami tej klasy - zwykle są
jacyś spadkobiercy, którzy przejmują takie miejsca i doprowadzają je do
jakiego takiego ładu. Nie wydaje się, by architekt Albrycht mógł być jakąś
siłą wrogą ustrojowi socjalistycznemu, noo... chyba, że wzięto go za potomka
na przykład Albrechta Hohenzollerna - i nie ma co robić sobie żartów - takie
rzeczy się zdarzały - siostra mojej babki na przykład trafiła w 1939 na
Sybir za to tylko, że nazywała się Biernacka, i sowiecki oficer uznał, iż
w takim razie musi ona być krewną pułkownika o nazwisku Kostek-Biernacki (a
forma zdania tego dziwna, dlatego że nie wiem, kompletnie nie mam pojęcia, czy ów
"Kostek" to pierwszy człon nazwiska - zatem odmieniany przez
przypadki jak np. w "u Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej", czy też herb - nieodmienny jak np. "u Nowina-Konopki") - komendanta
słynnego obozu odosobnienia dla komunistów i innych wywrotowców w Berezie
Kartuskiej,
i by jego majątek został przejęty przez władze na podstawie dekretu o uwłaszczeniu
- jak setki a może tysiące nawet dworków i pałaców - to była zwykła
willa, choć wysokiej klasy architektonicznej. Czy architekt Albrycht był może
Żydem, któremu udało się na czas uciec z Polski wraz z rodziną, jeśli ją
posiadał? Ale w takim razie dlaczego willi
nie sprzedał? A może był Żydem, któremu nie udało się na czas uciec, i
nie zdążył nawet sprzedać swych nieruchomości, które następnie
zdewastowane i rozgrabione przez okolicznych chłopów popadły w stan taki, jak
dziś widzimy? A może po
prostu był świetnie prosperującym architektem, któremu udało się z Polski
wyjechać w latach 60-tych na jakiś kontrakt i nigdy już nie powrócił,
rodziny nie miał (ale, cholera przecież każdy ma jakąś rodzinę, nawet jeśli
o tym nie wie), a gdyby tak się zdarzyło, że nie miałby, to przecież zawsze
najbliższym krewnym obywatela (ale tylko zmarłego!) jest Państwo, które chętnie
przejmuje wszelkie bezpańskie mienie! Wszystko to razem kupy się nie trzyma, można by
spokojnie zacząć pisać powieść o losach architekta Albrychta stojąc przed
tym pustym oknem, przez które
zajrzeć można do środka, do salonu, gdzie rosną teraz krzaki i niemałe już
drzewa i gdzie zupełnie zatraca się czas, bo choć ruina ta pochodzi zapewne z
czasów przedwojennych - z lat 20-tych lub 30-tych - to wydaje się, że należąc
do wielkiej rodziny ruin, stała się przez to bezczasowa, i zupełnie nie ma
znaczenia wiek, z którego pochodzi, a w przypadku tej właśnie konkretnej
ruiny aż uderza podobieństwo
do napotkanych przez nas ongi ruin
kaplicy na starym cmentarzu katolickim w miejscowości Stopnica, o której
opowiadaliśmy w naszej relacji z wyjazdu do Buska-Zdroju. I mam wrażenie, że
w czasach "dwóch księżyców" dom ten stał jeszcze w pełnej
krasie, być może autorka znała jego właściciela i budowniczego, być może
nawet tutaj bywała? Choć równie możliwe jest, że dom ostatecznie nigdy nie
powstał, że zmarł nie doczekawszy nawet wiechy, jak wiele podobnych mu domów
poronionych, które widuje się nieraz przy drogach, domów zgasłych w stanie
surowym, w których pierwszy zapalony ogień, to było ognisko, przy którym w
wiele lat po jego porzuceniu i opuszczeniu grupa krzykliwych wyrostków pije
wprost z butelki podawane z rąk do rąk tanie wino i piecze kiełbasę w boleśnie
rozpierającej pasek od spodni nadziei na rychłe oddalenie się w cień pod
rozpadłymi murami w towarzystwie poznanych niedawno nastolatek i włożenie im
czegokolwiek w cokolwiek, co (jeśli na osi czasów znajdujemy się jeszcze
przed rożnymi antykoncepcyjnymi rewolucjami) skończy się jednak zapewne
jedynie wzajemnym włożeniem rąk do majtek i (być może, bo to także nic
pewnego) strumieniem ciekłej lawy na wycieranej z zaamabarasowanym uśmiechem w
mięsiste zielone liście ręce dziewczyny.
Ale dość tych fantazji erotycznych, ruiny zostawić trzeba własnemu losowi - nieodgadnione...
W "Dwóch księżycach", w opowiadaniu "Eksploracje"
bohaterowie - kazimierska cyganeria - wybierają się na poszukiwanie
rustykalnych skarbów (chodzi zwłaszcza o tzw. gałganiarze, czyli: "dery
tkane przez chłopki ze spłowiałych strzępów odzienia") do Wilkowa
- sądziłem, że ów Wilków jest być może w istocie Męćmierzem właśnie, lecz
nie - Wilków istnieje naprawdę - o kilka kilometrów dalej, idąc wzdłuż Wisły,
niemniej nie ma to szczególnego znaczenia, gdyż był on w tamtych czasach zapewne
bardzo podobną do Męćmierza wioską rybacką. Przypuszczać należy, że
specyficzny charakter skansenu, nadany być może trochę sztucznie Męćmierzowi
przez jego bogatych i snobistycznych współczesnych "panów", spowodował, iż jest on
dziś o wiele bardziej podobny do Wilkowa przedwojennego niż sam dzisiejszy
Wilków. My idziemy dalej (to znaczy - dalej już idziemy - zostawiwszy samochód
na poboczu) piaszczystą drogą,
przy której rosną drzewa owocowe, które właśnie kwitną.
***
"Któregoś dnia Mena zaproponowała wycieczkę do
Wilkowa po gałganiarze. Były to dery, tkane przez chłopki ze spłowiałych strzępów odzienia. Resztki dawno zapomnianych fartuchów, wsyp, kaftanów, koszul składały się na wyrób czasami zadziwiająco ładny. Mena za ostatniej bytności w
Wilkowie (malowała tamtejszy młyn) wykryła u jednej z gospodyń piękny egzemplarz, cały w niebieskich, przydymionych tonach. Taki właśnie, jaki powinien leżeć na podłodze sielskiego domku Sylwii.
Często zatrzymywała konie i kazała wysiadać. Szli wszyscy jakąś drogą polną albo leśną do miejsc, gdzie piękno — zaczajone wśród drzew czy na granicy między niebem a ziemią, czy też w rozpadlinach szerokiej panoramy
— czekało, by zwyciężyć człowieka. Kulisy odsłaniały się jako labirynt czarów, a Mena — jako czarodziejka."
***
Męćmierz
składa się z chat - jak zresztą każda ludzka siedziba, ale Męćmierz składa
się z chat specjalnie, bo on tylko z nich się składa - o przepraszam -
nie tylko - są jeszcze płoty - a więc Męćmierz składa się z chat i z płotów.
Chaty są przedziwne - czasem można się tu poczuć jak w Afryce - dachy z warstw
grubej słomy, która wygląda niczym
jakieś futro niedźwiedzie. W dachach miewają czasem okienka - już zupełnie
nowoczesne, choć w taki sposób wykonane, że nie rażą - wyglądają trochę
jak luk okrętu. Większość chat jest
ukryta staranie w ogrodach, albo zasłonięta takimi ekstrawaganckimi płotami
jak ten oto. Droga wydaje się tutaj
jeszcze gorsza - jakby komuś naprawdę zależało na tym, by taka
właśnie była. Niesamowite jest, do jakiego stopnia ludzie, którzy tutaj
osiedli (choćby tylko na część roku), mieszkający na co dzień w mieście,
potrafili się dostosować do tego otoczenia! W pewnym miejscu stał na przykład
przy domu taki dziwny, obudowany drewnem obiekt - zrazu zdawało nam się,
że jest to jakiś rodzaj ula, po bliższych oględzinach dopiero okazało
się, że jest to... skrzynka elektryczna z licznikami - całkowicie zatopiona i
ukryta w
tej drewnianej obudowie. Bo Męćmierz cały jest wykonany z drewna, a właściwie
z drzewa - bo przeważnie nie jest ono prawie wcale obrobione - są to proste
kawałki uciętych gałęzi, lekko tylko dostosowane do ludzkich wymagań.
Najlepszym tego przykładem są płoty - taki płot wykonany jest w sposób
nadzwyczaj prosty - pomiędzy dwiema grubymi belkami (w krakowskiem nazywają takie
"rygami") przeplecione są najzwyklejsze, wygięte w lekki pałąk gałęzie.
Wiele z tych gałęzi, po takim zaszeregowaniu, takim "upłotowieniu"
i przepleceniu bynajmniej nie przestaje rosnąć - widuje się więc płoty na
trzy, cztery metry wysokie, które dawno już zostawiły
za sobą wspierającą je konstrukcję drewnianą. Inne znowu zlewają
się z przerastającymi je drzewami, krzakami, żywopłotami i innymi rosnącymi
stworzeniami, takimi jak na przykład swojski ogrodowy agrest.
Płoty starsze przestają powoli przypominać płoty, wyglądają raczej jak
postawione na zimę pod drzewem tyczki
do fasoli. Najładniej oczywiście wyglądają te mieniące się żywą
zielenią, a także takie, które postawiono zupełnie niedawno - dzielne
patole stoją w ordynku i ani myślą nawet drgnąć! Wydaje się zresztą, że
pomimo pozornej kruchości i pewnego braku ogrodzeniowego
"profesjonalizmu" stanowić mogą dość skuteczną ochronę przed inwazją - no niełatwo byłoby
sforsować takie zasieki!
***
"Eksploratorzy zatem pośpieszali na przełaj, klucząc między chałupami. Przy końcu wsi zaplątali się pośród chruścianych płotów i utknęli przed progiem czyjegoś schludnego domostwa. Nikogo w pobliżu nie było widać, tylko pies ujadał i dzwonił łańcuchem. Mena wpadła w zachwyt. Kazała podziwiać wiśniowe georginie, jak sznelkowe kłębki, słoneczne wiechy heliantusów, czyściutko umiecioną, glinianą dróżkę do sadu."
***
Idziemy tak sobie pośród tych chatynek i płotylków daleko, daleko, aż one się kończą
i dochodzimy do ścieżki, która prowadzi ku
Wiśle, i dalej już idziemy nad
rzeką, która naprawdę jest tu bardzo szeroka
i bardzo dzika i zupełnie chyba nie ma zamiaru się ucywilizować. Przy małym
niby-molu wypoczywają dwie łódki
płaskodenne, które wyglądają zupełnie jakby niedawno zostawili je tutaj
ich właściciele-rybacy. I trochę nie możemy w to uwierzyć, bo uwierzyliśmy
w te opowieści, mówiące o "chatach naszpikowanych elektroniką", o
"drzwiach od stodoły na pilota" etc. I dalej trwamy w tym
przekonaniu, i przez jakiś czas jeszcze trwać w nim będziemy, i właśnie w
tej chwili znajdujemy się w epicentrum tego trwania, i dlatego właśnie łódki
nas dziwią. Łódki dziwią - nad taką fajną
wodą! Bo ona wcale nie wydaje się tu tak zanieczyszczona jak w Krakowie,
po drodze pewnie się jakoś sama z siebie oczyszcza. I tak toczy się późne
popołudnie, chmury niewielkie raczej odbijają
się w wodzie, a my idziemy i idziemy. Idziemy do wiatraka - bo u kresu
naszej drogi stoi wiatrak - przynajmniej stać powinien - tak w napisali w
przewodniku. Jest! Jest faktycznie
- najprawdziwszy w świecie wiatrak - nic tylko brać za miecz i hajże na
Soplicę! (można też wziąć soplicę, i z spolicą w ręku hajże na
wiatraka!)
- rzadko już dziś można zobaczyć wiatrak, owszem są wiatraki nowoczesne - sporo
ich jest w Niemczech, choć
i u nas pojawia się ich coraz więcej - ale one nie mielą ziarna i nie robią
z niego mąki tylko mielą powietrze i robią z niego prąd - a to pewna różnica,
choć na swój sposób one także są bardzo fotogeniczne. Żeby nasz wiatrak lepiej
zobaczyć trzeba było pójść jeszcze kawałek z biegiem rzeki - stąd
dopiero można było go ujrzeć w pełnej krasie - wznoszący się niczym jakiś zamek
na skalistym brzegu. A może - gdybyśmy ten wiatrak zobaczyli z drugiej strony,
i jeśli byłby tam (przypuśćmy) taki płot, czy mur raczej, a za tym murem byłby
ogród, a w tym ogrodzie pracowałby człowiek, i tam zobaczyłby go pewien człowiek
z rudą brodą, noszący na plecach sztalugi i wałęsający się dziwacznie po
okolicy, i on by tego człowieka (razem z wiatrakiem za nim) najpierw naszkicował
sobie, a później namalowałby obraz, to być może ten obraz wyglądałby tak
właśnie? Hmm, tyle, że kierunek się nie zgadza - wiatrak stałby do nas
(patrzących od strony rzeki) tyłem w takim razie, ale czy to ostatecznie takie
ważne? Wiatrak miał być celem naszej wyprawy, toteż odwróciwszy się zaczęliśmy
powoli wracać do cywilizacji, do pozostawionego na poboczu piaskowej dróżki
samochodu i do "miasta" (tzn. o Kazimierz mi chodzi - w kontraście wobec Męćmierza),
kiedy nagle okazało się, że ni stąd ni zowąd zaczął zapadać zmierzch,
dosłownie w ciągu kilku minut zaczęło się ściemniać,
i akurat gdy znajdowaliśmy się już w pobliżu przystani
łódek (które tak przecież zwyczajnie i swojsko wyglądały, kiedy
przechodziliśmy obok nich może godzinę temu) okazało się, że nad rzekę
nadjechał prawdziwy Teatr Projekcji Kosmicznych, który za pomocą kilku wybuchów
uranicznej magnezji w kilka
chwil zamienił i przystań z
łódkami i całą w ogóle rzekę wraz z wysepkami
- łachami piasku z rosnącą tu i ówdzie trawą - w prawdziwe atomowe pandemonium,
w którym nie tylko biedne łupinki łódek,
ale i samo nasze poczciwe gospodarskie Słońce przepołowiło
się i przemełło wzięte w bezlitosne tryby Diabelskiego Wiatraka - bo Wiatrak
- o którym należy już teraz pisać na pewno z dużej litery - niechybnie maczał
w tym swoje łopaty - musiał być w zmowie z Wielkimi Istotami,
które tak w chwili jednej zdołały cały świat obrócić na nice niczym smażoną
na oleju grętwą ośmiornicę! Kilka zaledwie minut ataku wystarczyło, by
rozciąć na pół
najzwyklejsze, rosnące sobie spokojnie i bez nerwacji na łachach wiślanych
wierzby, żeby odciąć od nich odbicia i odcięte rzucić w
wodę, gdzie zapewne będę mokły i gniły aż śmierć na powrót ich nie
połączy (bo kiedy drzewo umrze, wtedy pochyli się, upadnie i do rzeki
wpadnie, gdzie połączy się ze swym odciętym niegdyś laserowym mieczem
cieniem - tak - ten laserowy miecz Jedi to musiały być łopaty wrednego Wiatraka!
- który czasami nabywszy nie wiedzieć skąd siły demonicznej zabawia się w
takie plasterkowanie rzeczywistości i tnie ją na kawałki odcinając cienie i
odbicia od rzeczy (trochę jak wspomniany już na wstępie doktor von Hagens tnie swoich
ukochanych Truposzczików-Palatynów-Plastynatów na warstwy cieńsze ponoć
niż jeden milimetr), i miesza wszystko, w pulpę jakąś ubija, że nie wiadomo
już gdzie niebo, gdzie ziemia - a wszystko po to tylko, żeby w głowach ludowi
mieszać, a kapłanom posługę utrudniać Ziemię z Niebem mieszając! Tak, na
pewno to jego sprawka niuejdżowa, szliśmy zwróceni doń plecami, więc nie mogliśmy
widzieć jak się zabrał do tego - mandala jeden! Przez jakiś czas jeszcze leją się na rzekę
beczki rozpalonego do żółtości ołowiu,
parzą oczy, gryzą w nosy. Kiedy się nieco uspokaja to szaleństwo podchodzimy
ostrożnie do pozostałej przy życiu łódki
- istnieje - materialna - nie skwantowana - choć niestety na pół przepalona!
***
"Wyspa wieczorem bywała zawsze pusta. Letnicy wtenczas spacerowali po wąwozach, siadywali na Górze Zamkowej, jedli, tańczyli, jeździli łodziami. A ludzie z miasteczka cóż by mieli za interesy na wydmuchu piaszczystym o takiej porze, kiedy sam tylko księżyc chodzi po świecie i złodziejów straszy?"
***
Smętni wracamy do centrum wioski (o przepraszam - dzielnicy miasta Kazimierz) i
kiedy przecieramy bolesne od tych eksplozji i małmazji oczy, spostrzegamy coś,
w co literalnie nie możemy uwierzyć, a jako że próba udokumentowania naszym
małym elektronowym teleskopem Hubble'a masowego mordu dokonanego na bezbronnej
Zwykłości przez zmasowane siły Kosmicznej Armady pod wodzą Wiatraka zakończyła
się wyczerpaniem zasobów elektronicznej pamięci tegoż (niewielkiej zresztą),
nie możemy tutaj przedstawić stosownych dowodów w postaci map bitowych za
pomocą sekwencji pikseli opisujących to zjawisko. Otóż, w samym środku wsi,
nieopodal osłoniętej gontowym daszkiem studni stoi kapliczka - jak to
kapliczka - przy skrzyżowaniu czterech bodajże dróg (tych piaszczystych) - jak
to w bajce bywa zazwyczaj w cztery świata strony skierowanych - pod tą kapliczką mianowicie
zebrali się ludzie - sporo ludzi jak na tak małą miejscowość - przeważnie
starsi, choć nie tylko, zebrali się, żeby odmawiać litanię (no tak, to
przecież jest maj - "Miesiąc Maryi" - "chwalcie łąki
umajone..." etc.); w Męćmierzu nie ma kościoła, do kazimierskiej fary
daleko, droga zła (piaszczysta, jak już wspominaliśmy), toteż ludzie ci
zbierają się pod kapliczką, żeby odmówić litanię. Jest zmierzch, właściwie
powoli zapada już noc, i ten tęskny, choć pełen nadziei głos rozlega się w
wieczornym powietrzu, w powietrzu przesiąkniętym zapachem kwitnących grusz,
wiśni i jabłoni; i możliwe przecież wszystko już było; i nie ma ani do
czego wracać, ani po co iść dalej, bo wszystko skupione jest w tej jednej
chwili trwającej przez wieki całe, od Piasta Kołodzieja (choć nie był on przecież maryjnym katolikiem -
są jednak zwolennicy teorii, iż po cichu popierał braci morawskich czy jakich tam - ale ochrzcić się nie ośmielił, co uczynił
dopiero jego wnuk - prawnuk? - cholera... - Mieszko) do dzisiaj, bo za Piasta też
pewnie się tu zbierali o tej porze sposobnej, nawet w tym samym miejscu może,
pod jakąś w drewnie rezaną figurką Światowita czy Peruna, Pieruna, Pierona
czy czego tam - nieważne - i śpiewali tak jak dzisiaj albo podobnie, bo nic
nie jest ważne tylko to śpiewanie, które unosi się w wieczornym zapachu
drzew owocowych teraz i zawsze i na wieki wieków amen.
DZIEŃ PIĄTY
POST
SCRIPTUM
już po napisaniu tego tekstu pojawiło się
jednak - wcale już nie poszukiwane - wyjaśnienie; znajduje się ono na tej stronie,
a pokrótce można je zreferować tak: inżynier Albrycht był właścicielem
miejscowych kamieniołomów, budowę willi ukończono już po jego śmierci,
spadkobiercy sprzedali ją artyście-plastykowi nazwiskiem Stanisław Szukalski,
a Stanisław Szukalski - cóż, jest postacią, o której można by napisać
wiele, bardzo wiele, i w zasadzie należałoby w związku z jego się tutaj
pojawieniem napisać cały ten dotyczący ruin willi na wzgórzu fragment zupełnie
od nowa - nie
zrobimy tego jednakże. W skrócie: Stanisław Szukalski był to mianowicie jeden z najbardziej ekscentrycznych polskich
artystów - prawdziwy narodowy dziwoląg - monumentalista, zawołany "prasłowianin"
i twórca jednej z najbardziej absurdalnych, a jednocześnie w swoim idiotyzmie najsłodszych
teorii o jakich kiedykolwiek słyszałem - tak zwanego "zermatyzmu" - ale... Szukalskiego
opowiedzieć w kilku słowach nie sposób, Szukalskiego trzeba po prostu samemu
odszukać... - a zacząć można od polskiej Wikipedii - artykuł o nim jest nawet przyzwoity
- a dalej - po linkach Panie i Panowie, po linkach!!! Zachęcamy bardzo do odbycia wycieczki jego
śladami, gdyż jest to podróż naprawdę fascynująca - dla zachęty
wspomnijmy tylko, że idąc jego tropem napotkać można takie postaci i
zjawiska jak Betrand Russell, cywilizacja Wyspy Wielkanocnej, grupa rockowa Tool, a
wreszcie... Leonardo DiCaprio! Dowiemy się również, że słowo
"Babilon" było pochodzenia polskiego, i oznaczało w rzeczywistości
po prostu... kuciapkę, czyli "Babi Łon"!
Dowód niezbity na to, iż willa w
istocie należała do Szukalskiego znajduje się tutaj
oraz na stronach kolejnych, a wspomnienia (po angielsku) wnuczki inżyniera
Albrychta wraz ze zdjęciem willi z czasów, kiedy nie była jeszcze ruiną
znaleźć można tutaj.
I na koniec jeszcze informacja, że w
czasie ostatniej wojny piwnice willi służyły jako areszt dla okolicznych chłopów, którzy nie wywiązywali się z kontyngentów,
oraz, że obecnie ruiny wcale nie są tak "bezpańskie" na jakie wyglądają,
gdyż wraz z działką stanowią własność spadkobiercy Stanisława
Szukalskiego.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |