strona główna album Kazimierz Dolny inne albumy

 

DZIEŃ PIĄTY - Nałęczów, Wojciechów, Kazimierz Dolny


Będąc w Kazimierzu nie sposób nie pojechać do Nałęczowa - miejscowości te są ze sobą blisko związane, dzieli je tylko dwadzieścia kilometrów, wizyta w Nałęczowie staje się więc dla średnio zmotoryzowanego zwiedzacza czymś oczywistym - niesłusznie, powiadam, po stokroć niesłusznie! Z Kazimierza, jak już było mówione, wyjeżdżać nie należy - a już na pewno nie do Nałęczowa! Miejscowość ta cieszy się do dziś niezasłużoną sławą, którą zaskarbiły jej czasy przełomu XIX i XX wieku - wówczas to stała się ona miejscem kuracji, pracy twórczej oraz wypoczynku kilku sławnych polskich literatów - a to Bolesława Prusa, Stefana Żeromskiego, Henryka Sienkiewicza. Zwłaszcza pierwszy z nich przyczynił się do ugruntowania sławy Nałęczowa. To jednak było dawno, w czasach, gdy takie uzdrowiskowe miejscowości przyciągały "dobre towarzystwo" - ludzi majętnych, kulturalnych, wykształconych. Można sobie więc wyobrazić, że atmosfera panowała tu naprawdę na poziomie. Jednak po II wojnie światowej państwo ludowe przystąpiło do systematycznej dewastacji całej sieci polskich ośrodków uzdrowiskowo-sanatoryjnych (przykładem takiego zniszczenia charakteru miejsca, z którym już się zetknęliśmy jest opisane w jednym z poprzednich "albumów" Busko-Zdrój). Dewastacja fizyczna nie była jeszcze najgorsza - ona zresztą pojawiła się dopiero po pewnym czasie, jako skutek zaniedbania raczej niż celowego niszczenia. Najgorsze było oddanie tych obiektów w ręce "ludu pracującego miast i wsi", który kierowany do niegdyś ekskluzywnych sanatoriów przez zakładowych konowałów, uporał się szybko z charakterem takich miejsc, gdyż były one przekształcane "pod" jego gust, a raczej tego gustu nieobecność. Nawet zdjęcia okolic Gubałówki w Zakopanem z lat 60-tych ukazują jakieś potworne wsiowe, tandetne pandemonium. Jednak Zakopane miało góry - góry przetrwały wszystko, i przetrwają pewnie także i obecną amerykanizację i europeizację. Nałęczów zaś gór nie miał, i prawdę powiedziawszy, to poza wodami leczniczymi żadnych innych walorów nie posiadał, został więc szybko i niemal doszczętnie "spacyfikowany". Po roku 1990 nie odrodził się, i chyba nie ma zamiaru tego zrobić; mówi się nawet ostatnio o tym, że ze względu na przewalający się przez miasto ogromny tranzyt może nawet utracić status uzdrowiska - i to zapewne byłby koniec tej niezbyt ciekawej mieściny. Ale do rzeczy - brama wejściowa do parku zdrojowego taką ma wieżyczkę nad sobą, park jest rozległy, choć zaniedbany, sporo w nim wody - mostki, sztuczne stawy, fontanny są tu wprost wszędzie. Nad stawami stoją budynki właściwego sanatorium - brzydkie i ciężkie budowle, przypominające nieco koszary, z tym, że zamiast śwarnych żołnierzyków wszędzie siedzą umarlaki. Architektura jest brzydka, sporo moderny - znaczytsja przedwojenne twory, w kilku mniej czy bardziej absurdalnych miejscach postawiono wysoce szkaradne popiersia - często nie wiadomo zupełnie czyje - to znaczy mniemam, iż ten potwór aspiruje aby być Prusem, ale nie dowierzałbym zbytnio jego intencjom - może chcieć wprowadzić nas w błąd, będąc w istocie popiersiem I sekretarza miejscowej komórki PZPR w latach 1963-1967. Jedynym chyba godnym uwagi budynkiem w parku (do tzw. "Starych Łazienek" niestety nie dotarliśmy) okazała się być palmiarnia. Wewnątrz - jak to zwykle - mieszkają palmy - jest ich niemało, i są naprawdę ogromne, niektóre już prawie wspięły się na dach oszklonej kopuły. Nam jednak o wiele bardziej niż szczyty, podobały się ich drugie końce - jest se nóżeńka, co nie? Z bliska, bardzo bliska wygląda toto niczym jakaś monstrualna szyszka. Po wyjściu z parku trafiamy na łabędzie - i jest to niewątpliwie najlepsza rzecz, jaka nas w Nałęczowie spotkała - te wielkie ptaszyska. Siedzą sobie po prostu, jakby nigdy nic, prawie na ludzi nie reagują, co najwyżej czasem się który raczy obejrzeć, albo tylko tak siedzi przy alejce i patrzy w wodę - cichy i spokojny zupełnie nie jak ptak, jakby nie miał właściwych ptakom genów frenetycznego latania w kółko tam i z powrotem - siedzi sobie niczym książę pan ten różowo-dzioby pytajnik i patrzy na taflę, po której od niechcenia pływa sobie drugi taki. Jest jeszcze w parku zdrojowym pewna ekstrawagancja - zaskakująca w tej miejscowości, gdzie chyba nie myśli się już za bardzo o pozorach życia doczesnego. Jest to postać, siedząca na ławeczce, którą łacno wziąć by można za jakiegoś cholernego zamordowanego przez nazistów starego Żyda, która jednakże nie jest Żydem, lecz Bolesławem Prusem właśnie, czyli Aleksandrem Głowackim we własnej osobie, który wszakże (co u wybitnych Polaków nieczęste) Żydem nie był. Taki smutny siedzi i zdrętwiały - nawet pogłaskanie po mosiężnej łapie chyba mu nie pomoże. Trudno - chociaż przykro, że tu zostaje - pomyśleć, co musi się z nim dziać w zimie! O jego nałęczowskich dziejach warto poczytać tutaj. Wychodzimy z parku i idziemy się jeszcze trochę przejść po miasteczku - trafiamy na bardzo dobre ciastka, piękny stary drewniany pensjonat, który daje jakieś wyobrażenie o tym, jak Nałęczów musiał wyglądać wiek temu, oraz na dom Żeromskiego, w którym mieści się - niestety nieczynne dziś - muzeum. Dom ten został zaprojektowany przez Jana Koszczyc Witkiewicza - bratanka Stanisława Witkiewicza i stryjecznego brata Witkacego - "Witkiewicz przybył do Nałęczowa w 1905, aby zaprojektować i wybudować chatę - pracownię dla Stefana Żeromskiego. Tu poznał pasierbicę Żeromskiego, córkę Oktawii Żeromskiej Henrykę, z którą się ożenił. W 1918 Jan Koszczyc Witkiewicz założył "Szkołę Rzemiosł Budowlanych", którą po roku przeniósł do Kazimierza Dolnego."/wg polskiej Wikipedii/. Z kolei dzieje nałęczowskich zauroczeń Wielkiego Hetmana Stefana poznać można na tej stronie.
Wyjeżdżając już z Nałęczowa zatrzymujemy się na chwilę na niebrzydkim cmentarzu, gdzie pochowani są między innymi znana autorka książek dla dzieci Ewa Szelburg-Zarembina oraz człowiek znany głównie jako ilustrator "Pana Tadeusza" - Michał Elwiro Andriolli - być może niesłusznie, gdyż oprócz tego (i innych) cyklów ilustracji, stworzył także podstawy stylu architektonicznego, zwanego później humorystycznie (ponoć za K.I.Gałczyńskim) "świdermajerem" - piękną kolekcję fotografii domów w tym stylu zbudowanych zobaczyć można tutaj.
Po drodze z Nałęczowa zatrzymujemy się w odległej o parę kilometrów wsi Wojciechów, gdzie znajduje się ciekawa rzecz - tak zwana "Wieża Ariańska" - jest to zaiste imponująca budowla pochodząca z połowy XVI wieku - o jej dziejach tak napisano na stronie mieszczącego się dziś w Wieży muzeum: 'Pileccy byli fundatorami wieży mieszkalnej zwanej obecnie "Ariańską". W 1534 roku oddali Wojciechów w arendę Firlejom herbu Lewart, a następnie Spinkom herbu Prus, ostatecznie sprzedając posiadłość Stanisławowi Spince w 1580 roku. To właśnie on jeszcze jako dzierżawca udzielił w wieży schronienia znanemu w Rzeczypospolitej pastorowi i kaznodziei kalwińskiemu Marcinowi Krowickiemu. Reprezentacyjną trzecią kondygnację przeznaczono dla wyznawców nowej wiary. Autorytet jaki posiadał Krowicki wśród zwolenników reformacji sprawił, że izba w wojciechowskiej wieży stała się "jedną z najdostojniejszych kazalnic świata" jak pisał Żeromski w "Nawracaniu Judasza"'. I dziś jeszcze wieża przytłacza swoim ogromem całą okolicę. Masywne przypory, niewielkie okna i w ogóle całość tego kamienistego olbrzyma, otoczonego zupełnie mikrą wioseczką z małym kościółkiem robi dziwne wrażenie - obce ciało, ale już jakby wrośnięte. Na trzecim piętrze Wieży znajduje się jedyne w Polsce muzeum kowalstwa - wbrew pozorom niezwykle ciekawe - znajduje się w nim prawie tysiąc eksponatów z rozmaitych miejsc i epok.

***

I znowu jesteśmy w Kazimierzu Dolnym, tylko że to jest ostatni raz - więcej już nie będzie. Na ile możliwe było zbliżyć się jakoś do tego miejsca, poznać je, dać się mu zauroczyć, na tyle staraliśmy się to zrobić, choć nie było to łatwe, bo na przeszkodzie murem stała LEGENDA (nie jest łatwo zmierzyć się z jakąkolwiek legendą nie wyśmiewając jej, nie wystawiając na nią sprośnie grubego jaggerowskiego ozora - jeśli jest się oczywiście kimś takim - a się jest - niezaprzeczalnie i nieodwołalnie tak - więc się go na pohybel wystawia zawsze, kiedy widzi się legendy, podania, tradycję i milicję - no bo tak trzeba, bo inaczej nie można, nie wolno, a nawet nie wypada!). Z LEGENDĄ się nie dyskutuje - ją się "podaje dalej" - ale w przypadku Kazimierza chyba ma ona uzasadnienie - może nie do końca, może tylko część jej jest taka nieskazitelna, ale... nie bylibyśmy dalecy od przyznania Kazimierzowi numeru jeden w konkursie na najpiękniejszy kawałek tego kraju - prawdę powiedziawszy to bylibyśmy nawet bardzo bliscy tego.
Wchodzimy pod górkę (wbrew mazowieckim pozorom Kazimierz jest w ogóle dość pagórkowaty - to przez te wszystkie pętające się tu dookoła wąwozy) obok klasztoru Reformatów, mijamy wspaniały jak zawsze bastion, warty by spojrzeć na niego raz jeszcze, i idziemy za klasztorem nad Wisłę, gdzie mamy zamiar zacząć coś, co nazwać można "Spichrz Tour" (a to tak, żeby trudniej było wymówić niż "spichlerz"), bowiem być w Kazimierzu i nie zobaczyć spichrzy... no to się nie godzi. Na nich bowiem wyrosła potęga tego miasteczka, jego bogactwo zgromadzone było w kilkunastu znajdujących się nad Wisłą prawdziwie "pancernych" budowlach, z których część się zachowała, choć nie wszystkie w stanie dobrym. Pierwszy z nich jest dzisiaj hotelem z knajpą - zwraca uwagę ogromne sklepienie jego sieni. Następny także przedzierzgnął się w budynek gościnny, choć wygląda raczej jak prawdziwy zajazd z powieści Daphne du Maurier "Rebecca". Kolejny stał się piekarnią - jest nieco mniejszy niż poprzednie i dobrze się chyba do swej nowej roli nadaje. Ten zaś popadł już prawie w ruinę - zaczął przez to nieco przypominać zbudowane z kamienia angielskie domy z wrzosowisk (wydaje się, że dom Wuthering Heights z "Wichrowych Wzgórz" mógł wyglądać nieco podobnie, przypomina go przynajmniej uważany za pierwowzór owego domu, dziś zrujnowany dwór Top Whitens), swoją drogą ciekawe jaki będzie dalszy jego los, bo patrząc na obtłuczoną do żywego kamienia fasadę trudno jest wróżyć mu jakąś świetlaną przyszłość. Z kolei idą dwa bliźniacze niemal, bardzo ozdobne spichrze, z których pierwszy należał do kupca Feuersteina, i jego też dzisiaj nosi miano (jest zamknięty na głucho, nie wiadomo co się w nim dzieje - coś "mieści" czy nie "mieści" - czy w ogóle ki diabeł), niemniej - spichrz spichlerzem a spichlerz spichrzem, ale to nazwisko! No ogień jak nic tryska z kamienia! (bo: "feuer" = ogień, "stein" = kamień, a pisane razem "feuerstein" oznacza krzemień, czyli kamień ognisty), musiał to być wybitnie rockowy kupiec ten Feuerstein! Gdybym umiał, to już dziś założyłbym zespół metalowy o takiej nazwie - co tam Rammstein, co tam Wolfenstein, co tam Klandestein - tylko Feuerstein! (A swoją drogą, to ciekawe, czy był on Niemcem czy Żydem. Ze znanych ludzi o tym nazwisku na pewno dwóch żyjących obecnie sławnych profesorów to Żydzi.) Drugi z nich - spichlerz Mikołaja Przybyły - jest zaś niewątpliwie najpiękniejszym z kazimierskich spichlerzy, i warto przyjrzeć mu się dobrze i z boku, i z przodu, żeby docenić piękno tej konstrukcji - tej prawdziwej świątyni handlu - i tu nastąpi dość spora, acz uzasadniona dygresja. Otóż patrząc na ten najładniejszy spichrz Kazimierza (dziś mieści się w nim Muzeum Przyrodnicze, które pobieżnie przynajmniej zwiedziliśmy) przychodzi na myśl smutna prawda na temat naszych własnych czasów - bo niewątpliwie to jest dziełem sztuki - i jest nim mimo, że budynek ten spełniać miał tak oczywiście utylitarne funkcje - na przykład te półokrągłe okienka służyły wciąganiu na górę worków z mąką i innymi dobrami - cala tak zewnętrzna jak i wewnętrzna konstrukcja służyła celom tak utylitarnym jak to tylko możliwe, handlowym i finansowym do bólu - a jednak... a jednak dziś w opuszczonym spichlerzu Mikołaja Przybyły mogło rozgościć się muzeum... - i ten właśnie fakt zaświadcza niewątpliwie, że budowla ta (podobnie zresztą jak i inne spichlerze) posiadała oprócz walorów praktycznych również estetyczne, i one to właśnie pozwoliły na w miarę bezbolesną "reinterpretację" tego miejsca w naszych czasach. Nie sądzę, aby za jakichś pięćset lat tego samego zdołał ktoś dokazać z naszymi współcześnie budowanymi "świątyniami handlu", czyli - zupełnie bez sensu - tak zwanymi "galeriami" - już choćby z tej prostej przyczyny, że ich po prostu wtedy nie będzie, bo one są budowane na lat kilkanaście, góra kilkadziesiąt, i żadna z nich więcej nie przetrwa. A zresztą - pozostańmy przy spichlerzach - w Szczecinie stoi spichlerz w miarę współczesny - elewator zbożowy "Ewa" z lat 30-tych, mający 64 metry wysokości i osiemnaście pięter (a lata trzydzieste - nawet w Niemczech, bo Szczecin był wówczas jeszcze "Stettinem" - miały jeszcze jakie takie poczucie wymogów estetycznych wobec obiektów użytkowych, potem było już tylko gorzej) - no czyż w takim czymś (zdjęcie skopiowano z tej strony) chciałoby się zagnieździć Muzeum Przyrodnicze, no w ogóle jakiekolwiek Muzeum? Wprawdzie we Wrocławiu urządzono znakomite i bardzo interesujące Muzeum Poczty i Telekomunikacji w budynku nieco ów elewator przypominającym, niemniej jak to jasno wskazuje jego nazwa, jest to muzeum poświęcone tym właśnie a nie innym tematom - był to dawny budynek poczty, który taką właśnie ewolucję przebył. A jakież mogłoby pomieścić muzeum takie szkaradztwo jak owa "Ewa"? Chyba tylko muzeum... elewatorów! Albo może - w stylu bardziej pompatycznym - "Muzeum Składowania i Transportu" - a spichlerz Mikołaja Przybyły może być dziś Muzeum Przyrodniczym, bo sam trochę jest podobny do dinozaura, a trochę do wiewiórki, i mógłby być też galerią malarstwa i w ogóle Muzeum Czegokolwiek - bo sam w sobie jest ładny, bo jest ładnym budynkiem a nie tylko "elewatorem". Idziemy jeszcze kawałek dalej nad rzeką i dochodzimy do dwóch ostatnich spichlerzy - tu z kolei jeden (to zresztą być może najmniej ciekawy z nich) jest hotelem, a drugi zupełnie nie wiadomo czym - ale spichlerzem kiedyś był na pewno - wnosząc z nowoczesnego dachu, ktoś przerobił go na niewielki domek - jest zamknięty, ogrodzony, ma kominy i doprowadzono do niego chyba gaz (żółte rury) - niesamowity pomysł! Musi być naprawdę przyjemnie siedzieć zimą w takich mamucich murach, gdy przez maleńkie okienko wsącza się resztka skąpego dziennego światła. No, chyba że się całkowicie mylimy, i dom ten nie był nigdy żadnym spichlerzem, a wybudowany został  z wiślanego kamienia dla "szpanu" przez jakiegoś nowobogackiego - niemniej wielkość tych okien przekonuje mnie, że budynek pochodzi jednak z dawnych czasów - teraz na pewno zrobiliby większe okna, już po to choćby, żeby zaproszeni łaskawie goście mogli w pełni docenić niezwykłą urodę położonych właśnie paneli z hebanu, mahoniu, sekwoi albo drzewa balsa. Chyba jednak to naprawdę jest stare - chyba jednak tak.
Wracamy już nieodwołalnie do miasta, bo powoli ten długi dzień zmierza ku swemu nieuchronnemu końcowi, a musimy jeszcze wejść do Kamienicy Celejowskiej i dokończyć oglądanie (choć czy oglądanie czegokolwiek można kiedykolwiek dokończyć?) dziesiątek i setek obrazów przedstawiających Kazimierz, które pozostawili przybywający tu tak tłumnie przez prawie już półtora wieku malarze. Kogo tu nie ma i nie było trudno wręcz powiedzieć.
I powtórzmy na koniec raz jeszcze: naprawdę trudno zdecydować, czy Kazimierz Dolny jest prawdziwym miasteczkiem, które zostało po tysiąckroć namalowane, czy też raczej miasteczkiem namalowanym - czymś w rodzaju mitu-motywu-idei - które z racji tylokrotnego znalezienia się na płótnach i w myślach wielu, wielu (i to nieprzeciętnych) ludzi, w końcu wydrążyło sobie w Bycie jakąś taką szczelinę, przez którą się teraz przesącza do rzeczywistości. (Myślę, że nieco podobnie powstało chrześcijaństwo - uczniowie proroka Jeszuy do tego stopnia nie mogli pogodzić się z jego okrutnym i nader realnym końcem, że musieli uwierzyć w coś, co by temu zaprzeczyło - a im bardziej fantastyczny byłby to pomysł, tym lepiej - no i zaczęli go widywać, a dalej poszło już na zasadzie sprzężenia zwrotnego - skoro go widzieli, to oczywistym stało się dla nich, że on "zmartwychwstał".) Przebywaliśmy w tej szczelinie przez kilka dni zaledwie, i to na pewno nie wystarczyło, żeby do końca znaleźć się, odnaleźć, i dla siebie Kazimierz wynaleźć. To za mało, ale wystarczyło, żeby trochę się z nim zaprzyjaźnić, troszkę go polubić. 

***

"Umówiony wieczór wkrótce zeszedł w miasteczko, piękny jak na obstalunek. Ogrody już umierające, co godzina bardziej przezroczyste, zroszone obficie, czarne u krawędzi seledynowego nieba, nisko opięte gwiazdami — ziały rozpaczliwym i czułym zapachem. Sowy szczekały, wołały do siebie w gęstwę białodrzewi, chichotały, pytały z głupia frant. Rzeka dymiła w stronę różowego zachodu. Czuło się podniecenie wszystkiego, co żyje — przed snem, z którego, być może, nie będzie już powrotu."

***

I choć dni są teraz takie długie, to ten był naprawdę bardzo długi, i za długi już na ludzką wytrzymałość, nasycony i pięknym i śmiesznym, i także trochę żałosnym (to niestety Nałęczów w swych najgorszych przejawach) i ten dzień kończy się już, i słońce rzuca przygodnie napotkany cień na Kamienice Przybyłowskie kiedy wchodzimy do mieszczącej się pod arkadami pizerii, a kiedy z niej wyjdziemy zajdzie już prawie zupełnie, i dzień niczym kurtyna powoli zamknie się nad farą, nad arkadami, nad straganami, nad drewnianą studnią, i nad całym rynkiem tego teatralnego miasteczka, i być może wzejdą nad nim dwa księżyce - jeden dla nas, a drugi dla tych ludzi, którzy jednak żyją tu naprawdę, naprawdę tu mieszkają, pośród tych z jednej strony tylko pomalowanych dekoracji, które co wieczór ktoś przesuwa i chowa w przepastnych magazynach snu, po to by jutro o świcie, kiedy nas już tu nie będzie, niepostrzeżenie ustawić je znowu w tych samych miejscach (choć przecież nigdy dokładnie w tych samych - ale żeby to zauważyć, trzeba zapewne bywać tu częściej i więcej czasu poświęcić na obserwację tych zjawisk z pogranicza sztuki architektury i sztuki iluzji).
Niech więc tak już zostanie - niech będzie, że daliśmy się nabrać, że uwierzyliśmy, iż położenie geograficzne 51° 19'20'' N i 21° 56'51'' E oznacza miasteczko Kazimierz Dolny leżące w województwie lubelskim, w powiecie puławskim, nad Wisłą, w Małopolskim Przełomie Wisły, w zachodniej części Płaskowyżu Nałęczowskiego... w Polsce, w Europie, na planecie Ziemia...


DZIEŃ SZÓSTY