strona główna album Kazimierz Dolny inne albumy

 

KAZIMIERZ DOLNY - TOPOGRAFIA MITYCZNA


Miejsce, ku któremu zmierzamy tak naprawdę nie istnieje. Tak naprawdę, to znaczy w rzeczywistości prawdziwej, w rzeczywistości która możliwa jest do opisania za pomocą rozmaitych danych: geograficznych, klimatycznych, statystycznych. Bo miasto, a raczej miasteczko Kazimierz Dolny, nazywane też Kazimierzem nad Wisłą, powstało jako wspólne wyobrażenie wielu ludzi, wielu artystów - malarzy i pisarzy, którzy powoli, mozolnie - od ponad wieku już - tworzą je za pomocą farb i słów. Oczywiście powstawanie to miało swój początek, genezę, punkt wyjścia w istniejącym w tamtej, materialnej egzystencji miasteczku kupieckim o takiej samej nazwie, ale tamto miasteczko - przeżywszy swoje wielkie chwile w złotym wieku polskiego renesansu - zaczęło najzupełniej materialnie odchodzić w niebyt, umierać, przeistaczając się jednocześnie w Ideę, która zaczęła się krok po kroku realizować w umysłach artystów, i która dzięki nim i ich staraniom stała się realnością podobną nieco do teatralnych, a bardziej jeszcze do filmowych dekoracji. Bo czyż patrząc na ekran, pamiętamy o tym, że w scenie ukazującej nam Marka Antoniusza przemawiającego nad trupem Cezara do milczącego tłumu na Forum Romanum, nie pokazano nam wszystkiego? - że to, czego nie widzimy - wszystkie te techniczne urządzenia i konstrukcje, wraz z panem reżyserem w śmiesznej czapeczce z daszkiem (a swoją drogą, to niby dlaczego oni zawsze muszą paradować w takich czapeczkach?) i całą ekipą, ukryte jest zaledwie o kilka metrów w prawo od tego ostatniego, z marsową miną stojącego "Rzymianina"? I tak właśnie jest z Kazimierzem - jest on miejscem przetrawionym mitotwórczo jak chyba żadne inne w Polsce - no, może poza Zakopanem, ale Zakopane Szymanowskiego, Witkacego i Rafała Malczewskiego dawno już nie istnieje - bo Zakopane się zmieniło, bo Zakopane po prostu żyje, a Kazimierz nie - jest on doskonałym preparatem - mumią zachowaną w stanie zbliżonym do idealnego, i przypomina w tym swoim niby-życiu słynne "plastynaty" doktora Guenthera von Hagensa - podobnie jak ciała, którymi tak troskliwie zajął się "szalony doktor", tak dawny, żywy i jeszcze prawdziwy Kazimierz nad Wisłą nieubłaganie wypełniła materia fantomatyczna - przemiana ta ogarnęła wszystko, co było w miasteczku materialne: mury, deski i ogrodzenia - i dlatego, będąc tam, kiedy myślisz sobie, że dotykasz ściany, to w istocie jest ona pociągnięciem pędzla. A gdy sądzisz, że otwierasz drzwi, to w rzeczywistości czytasz słowa: "Gienia otwiera drzwi", napisane przez Marię Kuncewiczową pod koniec noweli "Szaleństwo" ze zbioru "Dwa księżyce"... I jej to słowami (takim jak powyżej - żółtym - kolorem podanymi) będziemy się posługiwać brodząc po Kazimierzu niczym jakieś długonogie czaple historyczne (wysokość których przedstawia sobą linię czasu), które mogą - stojąc dzisiaj w tych miejscach szczególnych - pod farą, na Górze Trzech Krzyży, pod zamkiem - widzieć je takimi, jakimi były kiedyś, jakimi mogła je widzieć Kuncewiczowa lat temu już prawie siedemdziesiąt...
A zatem -  zaczynajmy....

***

"Zdarzyło się, że — w ciągu jednej z takich malarskich podróży — Jeremi zabłądził. Zamiast na gołą szosę, która wiedzie ku stacji, wyszedł z lasu na drogę, płynącą między dwiema ścianami ogromnych topoli, jak strumień w szarozielonej dolinie. Tej pięknej drogi już nie potrafił opuścić — sprowadziła go na rynek miasteczka. Tam został czas dłuższy.
Miasteczko było maleńkie. Komiczne i bardzo smutne. Oglądając jego kukiełkowe sprawy, miało się wrażenie, że za murami szczerbatego zamku, który bielał na górze, dymi krater wulkanu, przysypany kwiatami i śmieciem. Nikt obcy tego nie podejrzewa, ale mieszkańcy wiedzą. Dlatego pracować im nie warto — wybrańcom podziemnego smoka.

Ale zamek jaśniał w słońcu niemal alabastrowo, rzeka pod nim niosła z polnej oddali gęstą zieleń, płową żółtość, jedwabne szafiry. Przerośnięta skrzepami mielizn, zżarta przez piasek, niby przez złoty liszaj, skręcała się w liniach bogatych. Zza spróchniałych budek przeglądały renesansowe attyki, aż szalone od kamiennego przepychu. Kościół broczył różowo w oplocie akacji, wygiętych jak święci baroku, studnie miały pozór kapliczek, wieśniacy chodzili w kolistych szatach i wielkich płaskich kapeluszach ze słomy, w wieczory piątkowe okna drżały od ciepła świeczników, od szaleństwa bród, tałesów i korzennego zapachu."

 
DZIEŃ PIERWSZY