|
DZIEŃ TRZECI -
Praha
To jest dzień najważniejszy i najtrudniejszy do opisania i do
"pokazania", gdyż nie będzie to
dzień lecz noc - pełna i zupełna noc. Do Pragi jedziemy dziwną
drogą, bo mniej więcej od połowy (przypada ona w okolicach miasta Turnov) jest
to prawdziwa, szeroka, olbrzymia autostrada, ale do połowy to dobra
wprawdzie, ale jednak górska droga (mająca tę samą wadę, co i wszystkie
czeskie drogi - fatalne oznakowanie - maleńkie, zupełnie niewidoczne napisy białe na niebieskim tle albo
odwrotnie), prowadząca między innymi
przez znaną miejscowość Frýdlant (znajduje
się tutaj znany gotycki zamek, widoczny z
drogi, o którym "powiadają kumy" literaturoznawcze, że mógł być pierwowzorem zamku
z powieści - a jakiej, o tym za chwilę), a także Liberec sławny skokami
narciarskimi, o którym w sezonie zimowym musiał słyszeć każdy, kto choć
pobieżnie interesuje się tą dziedziną życia - najważniejszą w końcu dla polskiego
prestiżu i życia duchowego narodu w latach następujących po śmierci papieża Jana Pawła II.
I na tej właśnie drodze
zdarza się poważny wypadek - sznur samochodów stoi w kilkukilometrowym korku
(widzimy, jak nadlatuje helikopter, który zabiera jakieś poszkodowane osoby),
skutkiem czego docieramy do królewskiego i cesarskiego miasta Praha o wiele później
niż planowaliśmy. I z tego właśnie powodu nie udało nam się to, co miało być
może
nie głównym, ale bardzo ważnym punktem programu tego wyjazdu. I do tego wszystkiego
nie udało się "o mały włos". Bo Praga to jest dla mnie głównie
jedna postać. Na pewno nie jestem wielkim miłośnikiem kultury czeskiej - ten
charakterystyczny dla Czechów, nieco gorzki humor jakoś do mnie nie przemawia,
z autorów piszących w języku czeskim największe wrażenie zrobił na mnie
niejaki Jakub Deml - autor u nas znany bardzo słabo, którego uznać można za
czeski odpowiednik Bruno Schulza - postać bardzo ciekawa - ksiądz katolicki i
kobieciarz zarazem, a do tego jeszcze antysemita, oskarżony o kolaborację z Niemcami
(po wojnie cudem
uniknął więzienia, ale całkowitego zakazu publikacji już nie) - kto
odważny niech się z nim spróbuje w
oryginale. Podobała mi się również czytana we wczesnej młodości anty-utopia
"Inwazja jaszczurów" Karela Čapka, a także opowiadania mistrza fantastyki z przełomu
XIX i XX wieku Ladislava Klimy, natomiast niezwykle u nas popularni Milan Kundera
i Bohumil Hrabal są mi całkowicie i zupełnie obcy - nie mogę czytać ani
jednego ani drugiego. Praga to dla mnie głównie jedna postać - Franz
Kafka oczywiście - choć nie po czesku piszący, to niejako dla mnie tę całą
Pragą w sobie ucieleśniający (boć w końcu zawsze było to miasto
czesko-niemiecko-żydowskie). I to, co chcieliśmy zrobić najpierw, to pojechać
na Nowy Cmentarz Żydowski i zobaczyć jego grób - udało nam się po drodze
kupić nawet znicz - prawdziwy czeski znicz! Ale niestety, okazało się, że w
sezonie zimowym cmentarz czynny jest tylko do godziny 17, a była już... 17.15,
pani
pilnująca cmentarza była zaś nieubłagana - kazała nam przyjść "jutro"...
- cóż, nie pozostaje nic innego, jak tylko pokazać jak ten grób wygląda - z
dumnym napisem "DR FRANZ KAFKA" (w momencie jego śmierci rodzina raczej nie myślała
o nim jako o pisarzu i nie uznała za stosowne chwalić się tym - dla nich był
po prostu "doktorem praw") - na tej stronie można zobaczyć kilka dobrych
ujęć (u stóp grobu umieszczono po wojnie tabliczkę upamiętniającą siostry
Franza zamordowane przez hitlerowców), tutaj natomiast znajduje się próba tłumaczenia
na angielski hebrajskiej inskrypcji na jego grobie (co ciekawe, wynika z niej, że żydowskie
imię Kafki brzmiało Anchel).
Taki kawał świata przejechaliśmy, i tak nas przyjęto! Szkoda gadać - sytuacja
doprawdy godna "Zamku"! I trzeba było stamtąd jechać do centrum (a jest to
miasto olbrzymie) i znaleźć jakiś przytulny
zakątek dla naszego stalowego rumaka ("bez omezeni", czyli
bez ograniczeń), a potem udać
się na strasznie długą przechadzkę przez nocne miasto powoli przygotowujące
się do hucznych, sylwestrowych obchodów - a oto i ono, czekające w dole,
rozpostarte nad rzeką, z zamkiem, który
panuje nad nim niepodzielnie. Wszędzie na ulicach widać dekoracje
- proste, wręcz komusze w swej prostocie. Pierwszym znanym budynkiem, na który
natrafiamy jest Rudolfinum -
neorenesansowy kolos - wielka sala koncertowa, siedziba filharmonii. Przed nią
stoi śmieszna, bardzo wystrzyżona, choć naturalna choinka.
Potem jest drugie "inum" - tym razem Klementinum,
czyli Biblioteka Narodowa. Najpierw zobaczymy to, co da się w takim świetle zobaczyć
na prawym brzegu Wełtawy, a więc tu gdzie jesteśmy, tu gdzie "wylądowaliśmy",
pamiętając jednocześnie, że czas płynie, że jest Sylwester, i że przed wybuchem potężnej radości z powodu odfajkowania kolejnego dzielącego
nas od końca świata roku musimy zająć pozycje strategiczne. A więc na początek
idzie Staré město i częściowo Josefov (dzielnica żydowska, gdzie między
innymi znajduje się autentyczny grób Rabina Loew, któremu przypisuje się
stworzenie Golema, rozsławionego później przez powieść innego prażanina - Gustava Meyrinka), gdzie jednak było zbyt
słabe oświetlenie (chodzi zapewne o podtrzymanie "klimatu" sprzed lat),
aby dokonać jakichś ciekawych zdobyczy
fotograficznych. Mnóstwo Kafki jest tu w okolicy - jest więc "Kafkův dům"
(jedna z kilku kamienic, w których mieszkał), do którego przyczepiono takiego
oto nietoperza,
który jest połączonym z tablicą pamiątkową popiersiem (a raczej pogłowiem!)
pisarza - dom ten stoi przy Náměstí Franze Kafky
(a jakże!), w żydowskiej zaś dzielnicy stoi sobie takie coś, co można
pokazać tylko w dwóch częściach,
a co jest wysoce dziwacznym w formie "pomnikiem" poświęconym Kafce, i co w świetle
dziennym wygląda ponoć tak
- warto zapamiętać tego gostka w kapelusiku, bo za jakiś czas jeszcze na
niego tu wpadniemy - w zgoła zaskakującej dla nas roli. Rynek Starego Miasta
jest niewielki, choć schludny, w oczy rzucają się reklamy
wystaw - Mucha, Dali, nieopodal masa ludzi stoi przed tzw. zegarem
astronomicznym, czekając na "wybicie" godziny - zegar ów (zwany tu "Orloj" od łacińskiego
słowa "horologium - por.
francuskie "horloge" - oznaczającego po prostu zegar), zbudowany w roku 1410
(tak, tak - to rok
bitwy pod Grunwaldem!) pokazuje całą masę astronomicznych danych, takich jak np. położenie
Słońca i Księżyca w Zodiaku, fazę Księżyca, godziny wschodu i zachodu słońca
oraz długość astronomicznej nocy - zawsze gromadzi się pod nim tłum, choć
wydaje się, że naprawdę bardzo niewiele osób potrafi zrozumieć o co w ogóle
w tym hiper-skomplikowanym arcydziele średniowiecznej techniki chodzi. Tuż
przy rynku bardzo monumentalna, czysto gotycka budowla: Kostel Matky Boží před Týnem,
albo Týnský chrám - jest wspaniały, jednak zbyt ciemny, aby o tej porze
nasz aparat mógł
go zobaczyć. Nieopodal jest jednak kościół jaśniejszy
- to jeden z dwu praskich kościołów pod wezwaniem świętego Mikołaja (drugi
będzie po przeciwnej stronie rzeki) - Chrám svatého Mikuláše
- jest to
piękna, "pękata", śnieżnobiała barokowa bryła, którą doskonale
widać nawet nocą.
Idziemy już sobie precz ze Starego Miasta, bo przede wszystkim chcemy porządnie
obejrzeć Hradčany, czyli górujący nad miastem zamek, w którym
dziś
mieszka nie król ani cesarz lecz prezydent Republiki Czeskiej, a czasu "do północka" już
coraz mniej i poruszanie się po mieście nie jest łatwe - z prawej na lewą i
z lewej na prawą przewala się naprawdę "dziki tłum" - czasem idąc
trzeba wręcz "drobić" w
kolejce niczym społeczeństwo pod mięsnym za komuny. Aby ze
Starego Miasta dostać się na Malą Stranę, czyli do dzielnicy
pod zamkiem, trzeba
przejść przez najsłynniejszy chyba most w Europie, a oprócz brooklyńskiego
zapewne najsłynniejszy na świecie - Karlův Most - czyli po
polsku Most
Karola - wybitne dzieło średniowiecznej inżynierii, od momentu powstania aż
do roku 1841 jedyne (sic!) trwałe połączenie pomiędzy dwiema częściami
miasta - przez wieki nosił on więc nazwę "Kamenný most"
albo po prostu "Pražský most", zaś miano związane z jego pomysłodawcą zostało mu
nadane dopiero w roku 1870.
Most ma 516 metrów długości, dziesięć metrów szerokości i wspiera się na
szesnastu masywnych
filarach. Ma trzy wieże - dwie po stronie Malej Strany i jedną
od strony Starego Miasta - ta ostatnia uważana jest za jeden z najwybitniejszych
obiektów architektonicznych Średniowiecza, nie będących budowlami sakralnymi, jakie
przetrwały do naszych czasów. Wzdłuż mostu, po jego obydwu stronach ciągną
się rzędy figur przedstawiających świętych katolickich, z których najsłynniejszy
jest oczywiście Jan Nepomucen - wedle legendy za odmowę
wyjawienia tajemnicy spowiedzi z tego właśnie
mostu miał on zostać zrzucony na rozkaz króla Wacława IV Luksemburskiego.
Jan Nepomucen to znany na cały świat patron Czech, nie wiadomo właściwie z jakiej
paki mający mieć moc chronienia przed powodzią i przed wodą w ogóle (jakoś
sam siebie przed nią nie uratował!) - przy mostach
w całej Polsce znaleźć można przedstawiające go figury, czyli charakterystyczne "Nepomuceny"
- co ciekawe, to postać ta wedle współczesnych badań nigdy nie istniała, i jest
zlepkiem opowieści o kilku ludziach pomieszanym z pobożnymi życzeniami. Most
Karola jednak istnieje na pewno! Wiem co mówię, bo przejście przezeń "gęsiego"
zajęło nam chyba z pół godziny! Za mostem stoi pomnik cesarza Karola
IV (władca ten oprócz całkiem udanych pod względem politycznym rządów,
wsławił się między innymi tym, że nad Rzym przedkładał Pragę, i dlatego
do dziś Czesi zwą go "otec vlasti", czyli ojcem narodu, a
poza tym napisał sławną autobiografię "Karoli IV Imperatoris Romanorum Vita Ab Eo Ipso Conscripta",
która uważana jest za jedną z pierwszych prawdziwie subiektywnych opowieści
o własnym życiu jakie powstały na kontynencie europejskim), a gdzieś - nie pamiętam już na której "stranie" wisi
taki wspaniały "świecznik".
Uliczką od mostu idziemy pod górę (i odtąd już będzie prawie zawsze - i to
czasem całkiem stromo! - pod górę) i trafiamy oto na drugiego praskiego "Mikuláša"
- jest to kościół na pewno mniejszy, lecz również bardzo okazały, w stylu
nieco bizantyjskim.
Wydaje nam się, że droga do zamku jest nieskończona - zawsze jest on gdzieś tam w
górze, a kiedy podchodzi się bliżej, zamek rozpada się jakby na mniejsze
fragmenty, które same w sobie wciąż jeszcze są bardzo duże - nie jest to żaden
zamek-warownia, jak byliśmy skłonni przypuszczać, lecz zespół wielu, bardzo
wielu budynków, kościołów,
wieży - według Księgi Rekordów
Guinessa praskie Hradczany są największym zamkiem na świecie. Jesteśmy już u
jego wrót
- to jest "Hradčanské námestí"
- niezbyt duży, lecz otoczony wspaniałymi pałacami plac, z którego wchodzi się
na teren właściwych Hradczan - o tej jednak porze widać tutaj tylko te
niesamowite latarnie. I to właśnie
jest największa zaleta Pragi nocą - tej jej części super-zabytkowej - te latarnie
sprawiają, że wszystko wygląda zupełnie niczym w wiekach przed
wynalezieniem oświetlenia elektrycznego. Sam słynny praski zamek (Pražský hrad)
jest dokładnie taki, jak ten opisany w powieści Kafki, toteż wydaje mi się,
że szukanie dlań pierwowzorów poza Pragą nie ma specjalnego sensu - podobnie
jak zamek z powieści, także i ten rzeczywisty z dala (na przykład z drugiego
brzegu Wełtawy) wydaje się być bardziej spoistym, wewnętrznie związanym, a
im bardziej się w niego człowiek zagłębia, tym bardziej okazuje się, że nie ma tu żadnego
absolutnego centrum, żadnej Kaaby, którą można by obejść dookoła, aby
powiedzieć potem: "Byłem na Hradczanach, dotknąłem Świętego Świętych"
- nie, to nie jest możliwe. Gdzieś tu, w jednym z tych budynków mieszka prezydent
Republiki Czeskiej, gdzieś tutaj urzęduje - a pomimo tego teren ten nie wydaje
się tak całkowicie oderwany od życia miasta i bezlitośnie strzeżony jak można
by się było spodziewać (dla porównania spróbujcie podejść nocą - nie daj
Bóg z aparatem fotograficznym! - pod Pałac Namiestnikowski w Warszawie). Dziś, w ten ostatni wieczór roku jest tu bardzo dużo
ludzi, a przecież nie widać wcale policji, jedynie na placu zmieniają się żołnierskie
warty. Atmosfera jest świąteczna, bardziej bożonarodzeniowa niż sylwestrowa - rozkrzyczany tłum został gdzieś
na dole i pije co tam kto lubi w niezliczonych piwiarniach i pubach, a tutaj wspięli się
tylko ci, którzy naprawdę przyjechali zobaczyć Pragę. Ludzie chodzą tu powoli i spokojnie, rozmawiają cicho - jakby bojąc się spłoszyć ducha
tego miejsca, które będąc przecież miejscem przez wieki jak najbardziej
oficjalnym nie przestało jednak być miejscem magicznym. Wydaje się wręcz, że
gdzieś zza jarzeniowych latarni przebija
poświata rzucana przez ciało spektralne szalonego cesarza Rudolfa. W tej chłodnej
ciszy słychać tylko piski dziesiątków aparatów fotograficznych
(w tym i naszego biedaka), które niczym górnicy pracują wytrwale w tych
przejmujących ciemnościach. I to właśnie jest sztuką nie lada - Hradczany
nie przestając być sercem państwa, są jednocześnie dekoracją filmową -
ten nastrój rodem z naszych wyobrażeń XIX-wiecznego Londynu i Paryża (notabene
wiele filmów przedstawiających te dwa miasta w wieku XIX kręcono właśnie
w Pradze - między innymi francuskich "Nędzników" z Gerardem Depardieu
- tutaj zachowało się po prostu to, co tam zostało zbyt mocno przekształcone) jest
czystą iluzją, to nie są wcale ani pochodnie ani też prawdziwe światła gazowe (a takie
mają np. u nas na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu), to są zwykłe jarzeniówki,
niemniej w taki sposób "podane", że ma się te wszystkie pozaczasowe
wrażenia. Ich miękkie i ciepłe światło zupełnie zmiękcza i ociepla tę
mroźną już dość mocno noc, liżąc stare
mury niczym krowa swoje cielę. Co jednak uznamy za centrum Hradczan, będących
centrum Pragi, będącej kiedyś centrum Cesarstwa Habsburgów, będącego centrum...
Wszechświata??? Być może olbrzymią choinkę?
Być może wspaniałą gotycką katedrę Świętego Wita (Katedrála svatého Víta)?
- największy i najważniejszy kościół w całych Czechach, którego pięknie
zdobiony portal i ogromnej średnicy rozetowe
okno same w sobie zasługiwałyby na poświęcenie im osobnego rozdziału,
gdybyśmy oczywiście mogli zobaczyć je w dzień. A może będzie nim raczej stojąca
u stóp katedry szopka bożonarodzeniowa,
której postaci (naturalnej wielkości) wykonano z gęsto ubitej słomy?
Ci królowie wyglądają zupełnie jak nasze zimowe chochoły,
co to miały czapkę z piór - no niektóre nadal mają, z
gawronich w dodatku! Oprócz królów w szopce są także zwierzęta -
wszystko jak żywe i jakieś
takie nieprawdopodobnie spokojne - zupełnie nie wyczuwa się tu tego napięcia
związanego z wszelką władzą, które z kolei u nas widoczne jest na każdym kroku.
Kto wie, być może jest to
jakiś specjalny, czeski sposób sprawowania władzy? Powoli, acz nieuchronnie
zbliża się już północ, Hradczany pustoszeją, coraz mniej widać ciemnych
sylwetek w zaułkach, trzeba nam więc zacząć powoli schodzić tą naprawdę
bajkową drogą - w dół - ku
miastu wiwatującemu już w oczekiwaniu na... na co właściwie? Nieważne
- choćby było tu z tysiąc takich samych lamp, to każdą bym zauważył, każdej mógłbym się
przyglądnąć - to zupełnie jak z kobietami - każda jest inna...
Kiedy dotarliśmy do Mostu Karola czekała nas jednak niezbyt miła niespodzianka - to jakby
drugie oblicze Czech i Czechów - obok pewnej - niewątpliwej - pogody ducha,
absurdalnego stoicyzmu i innych powszechnie znanych cech rodaków dzielnego wojaka Szwejka, ukazała się nam cecha blisko
z poprzednimi spokrewniona, będąca jak gdyby
wprowadzeniem poprzednich w życie praktyczne
- a mianowicie niefrasobliwość. Okazało się otóż, że aby dostać się na
drugi brzeg, koniecznym jest przejście przez Most Karola (oczywiście to nie
jest Średniowiecze - w Pradze jest wiele innych mostów, lecz znajdują się
one w zbyt dużej
odległości od ścisłego centrum, żeby szybko do nich dotrzeć), na który właśnie
niefrasobliwie weszliśmy,
i kiedy znaleźliśmy się mniej więcej w jednej-trzeciej jego długości,
okazało się, że... że nie ma już odwrotu, gdyż za nami idzie jedna,
nieprzebrana masa luda - co więcej, okazało się też, że ci, którzy na moście
już się znajdują, bynajmniej nie kwapią się do zejścia z niego -
zwyczajem miejscowym jest bowiem spędzanie "godziny zero" na samym moście, tak jak u nas w Krakowie na Rynku - o czym my zupełnie nie
mieliśmy pojęcia (nasza wina - trzeba było doczytać), spodziewając
się głównych obchodów na rynku Starego Miasta właśnie - czyli po
drugiej stronie rzeki. Tutaj nie organizuje się raczej występów gwiazd estrady, jak
u nas - po prostu muzyka gra wszędzie, są jakieś małe sceny, ale służą
one głównie do "odliczania" czasu przed północą, większość knajp
jest zresztą otwarta przez całą noc - można wejść nawet do takich, w których za Sylwestra
się płaci, gdyż goście "lepszej kategorii" dostają żarło i
piwsko na swoje "kartki", czyli blankiety, a klientem z ulicy - jeśli
oczywiście jest miejsce - także
się nie gardzi. No i stoimy tak na tym cholernym moście, przesuwamy się
niczym mrówki na badylu o kroczek do przodu, zbliżamy się szczęśliwie mniej
więcej do jego połowy
(wiemy o tym, bo liczymy prześwitujące czasami figury na przyczółkach mostu), kiedy nagle... most
zaczyna się trząść! Zostajemy dosłownie przyparci do kamiennego muru -
balustrady mostu - w dole widać czarną, zimną jak lód wodę Wełtawy - ....tak
zginął Jan Nepomucen.... - bliscy już jesteśmy rozpoczęcia aktów strzelistych
do niego (oczywiście po czesku - a leci to tak: Svatý Jane Nepomucký - oroduj za nás!),
gdyż jeśli ta barierka, która ma około siedemset lat, nagle pęknie (a ileż
ona - ta
barierka - może wytrzymać, ja się pytam - no ile???) to już jest po nas, bo jeśli nawet nie
wpadniemy do wody, to rozmiażdzą nas o nią niczym wesz paznokciem, a nasze
wygniecione z klatki żeber flaki okręciwszy się krwawym zwojem o jej balaski
wpadną niechlubnie do rzeki Vltavy, przez Niemców zwanej Moldau.
Dookoła słychać piski kobiet i ryki mężczyzn we wszystkich
chyba językach ludzi i aniołów - od chińszczyzny po afrykańszczyznę.
Trzeba starać się nie upaść - wiadomo - stratują na amen jak dzikie bawoły! Cóż się okazało, co było powodem tej paniki? - kibice
otóż nią byli! -
banda wygolonych młotów pneumatycznych zabawiła się mianowicie w tak zwane
"kręcenie młynka", "oko cyklonu", "tornado" albo
po prostu "młyn" - zabawa ta, stosowana na meczach a niegdyś na
punkowych koncertach polega na tym, że kilku-kilkunastu mięśniaków bierze się
pod ramiona, spina z całej siły, i zaczyna... rozpychać tłum wokół siebie
tworząc puste miejsce w środku - działa to na podobnej zasadzie jak
prawdziwy cyklon - wszystko wokół zostaje zmiecione, a środek jest nietknięty. Lecz o ile na koncercie czy na meczu można zostać co najwyżej
poturbowanym i zupełnie dosłownie "przypartym do muru", to tutaj całkiem
bliscy byliśmy za ten mur wypadnięcia albo też stratowania - trudno powiedzieć co
gorsze - woda lodowata, brrr! - a ludzkie buty znów brudne i cuchnące - tak jedna
jak i druga śmierć
niehonorowa. Bydło w końcu polazło do przodu (okazało się zresztą, że podobnie jak
wszyscy, i oni także chcieli się "przebić" na drugą stronę, lecz
zabrali się do tego nieco bardziej energicznie niż inni), nacisk zelżał, podjęliśmy
więc ponownie mozolne przebijanie się do przodu. Znajdując się już prawie pod koniec mostu
przystanęliśmy na chwilę - mieliśmy wówczas okazję poobserwować sobie stojących
nieopodal czeskich policjantów - dwóch gości i jedną laskę - laska laską,
ale takich jak oni "turów" to "u nas" nawet by do policji
nie przyjęli! - jak tacy ludzie mieliby sobie poradzić z rozpasanym, falującym
niczym morze trzciny tłumem ogarniętym najbardziej zwyrodniałymi instynktami???
- ot, właśnie - czeska niefrasobliwość! Przez most defilują teraz wszystkie
nacje - oprócz oczywiście Czechów i Słowaków, których języków raczej nie odróżniam
(ktoś obok mówi zresztą, że ten "młyn" to zrobili Słowacy, ale
wiadomo, że Czesi Słowaków traktują jak dzikusów) - przetaczają się zatem
chmary
Rosjan, Niemców, no i oczywiście braci Polaków (ci krzyczą najgłośniej - mam
tylko nadzieję,
że ta zadyma to nie była tak naprawdę ich robota!) - stojący obok nas
czescy policjanci patrzą
na nich z
wyrozumiałą pogardą (gdyż zdają się rozumieć genetyczne przyczyny ich słabości umysłowej tj.
debilizmu), i mówią do siebie kiwając znacząco głowami:
"Poláci!". Mamy tego dość - nie śmiemy się wręcz odezwać
do siebie w języku ojczystym! - schodzimy z Mostu i idziemy w stronę
Starego Miasta, ale dojść do jego centrum już nam się nie udaje, i wybuch północy
zastaje nas pod jakimś kościołem czy może raczej ratuszem.
Są oczywiście ryki (zresztą w mniejszym czy większym nasileniu są przez cały czas odkąd
zeszliśmy z Hradczan), są race, jest wpyte! Tyle, że tak naprawdę to nic
się ciekawego nie dzieje - nie ma żadnych oficjalnych przemówień, odliczania
na ekranach - ot, po prostu pokaz pirotechniczny, i to nawet nie za wielki.
Jedyną atrakcją jest widok doprawdy zapierający dech w piersiach - wielka gąsienica
tramwaju przebija się
przez zwarty tłum, niczym przez wielokrotnie złożoną główkę kapusty - nic się nie przejmuje, a co? - wolno
mu - w końcu jest większy! - trzeba brać nogi z drogi. Mija dwunasta - a on nic - ma w dupie - dalej jedzie
a jedzie! - ot, czeska niefrasobliwość na maxa! Och, dosyć mamy już tych
wiwatów i tych wariatów, choć trzeba powiedzieć, że jak chodzi o Czechów
(bo jak było już kilkakrotnie mówione, etnicznych Czechów było tego
wieczora w Pradze chyba mniej niż innastrańców), to ich sposób świętowania
Nowego Roku poważnie różni się od naszego - są i owszem ognie sztuczne, są
race i jest szampan, ale nie ma tego ohydnego rzucania się sobie na szyję zupełnie
nieznajomych ludzi i robienia tak zwanego "niedźwiadka", od którego
jakże blisko jest do chwytów stosowanych w sumo, które łatwo mogą złamać
kark a lubo i zdruzgotać potylicę - nie - Czesi świętują, ale spokojniej, z
umiarem. Z drugiej strony można powiedzieć, że są zimni jak ich ukochane piwo, i
ja do tej myśli raczej bym się przychylał. Rok wcześniej zdarzyło się nam pojechać
do przygranicznej Ostravy, aby tam (a w końcu jest to trzecie co do wielkości
miasto Czech) zobaczyć jak się obchodzi Sylwestra - o Bosch! - takiego smętu,
takiej apatii, takiej małmazji i melepety jak w tym ponad 300-tysięcznym mieście
nie widzieliśmy chyba nigdy w życiu! - o godzinie 23 trudno było się
zorientować gdzie właściwie ma się odbyć główna sylwestrowa impreza, bo
po ulicach snuły się tylko jakieś zwiędłe wymoczki wracające do domciu na
telewizor! - ruszyliśmy więc stamtąd "na sygnale" i na za piętnaście
dwunasta dotarliśmy do pobliskiego Bielska-Białej - tam nie trzeba było
nikogo pytać
gdzie będzie się działo, bo całe to - ponad dwukrotnie od Ostravy mniejsze i
niezwykle nam sympatyczne miasto - patrz poświęcony mu cały nasz album
- waliło jak jeden mąż na rynek w Białej - młodzi, starzy, trzeźwi i
pijani - dosłownie wszyscy! I to nieważne, że na rynku owym stała tylko jedna
kolumna od takiego nieco lepszego domowego sprzętu, bo drugą Cyganie ukradli,
a prezydent miasta przemawiając co chwilę chrypiał, bąkał i chrząkał niczym
regularne prosięcie
a także stukał palcem w przerywający wciąż mikrofon (zabiegi te, jak
mniemam, miały na celu ukrycie w fonicznym rosole akcentów płaczliwie
przeciągłych i wiarusowsko buńczucznych, mogących zaświadczyć o znacznym
już stopniu przesiąknięcia szarej substancji wewnątrz jego mózgoczaszki
przez zdradliwą ciecz zwaną z chemicka C2H5OH). I to też nieważne, że w jakiś czas
po zakończeniu szumnych obchodów na rynku, kiedy tłum z wolna zaczął się
rozchodzić do swoich i nie swoich domów, czyli tam, gdzie kto akurat zostawił
swój zapasik na resztę nocy, zobaczyliśmy dwie trzymające się w klinczu za kudły
nastolatki, które w tej jakże w końcu niewygodnej pozycji wymieniały jednak
ciosy aplikując sobie bohaterskie kopniaki w dostępne części ciała jak
to: nogi (dłuuugie!), brzuchy (lekko odsłonięte pomimo mrozu), piersi
(wydatnie występne i występnie wydatne) - piszcząc przy tym i skwiercząc
jakby je smażono na wolnym ogniu i wydając z siebie na wolność takie słowa
jak: "Ty hadro!", "Ty ruro!", "Dupcyłaś się z
nim?!", "Robiłaś mu loda?!" - podczas gdy smętny przedmiot
owej potyczki stał nieopodal kolebiąc się na wietrze z rękami w kieszeniach
i petem w zębach, mamrocząc niewyraźnie coś jak: "Spokój kurwy jebane,
bo wam zaraz obum dopierdolę!" - nicto Baśka, wszystko to całkiem nicto nasza
Basiu kochana! - bo w Bielsku (i w Białej oczywiście także) było życie, a w
Ostravie nie było go wcale! No niewątpliwie są Czechowie spokojniejsi od
Polachów ludkowie. Ale w Pradze było jednak nieporównanie ostrzej niż w Ostravie -
myślę, że to zasługa elementów napływowych, nie-czeskich, których tutaj
jest od groma - mieszkających tu na stałe Amerykanów jest podobno kilkuset
(dla amerykańskich artystów stała się ponoć Praga czymś takim jak Paryż
w czasach Gertrudy Stein i Henry Millera), osiadł tutaj także słynny Jaz
Coleman - lider "kultowego" zespołu "Killing Joke" (można go
zresztą zobaczyć obok
czeskiego barda Jaromira Nohavicy w znakomitym filmie Petra Zelenki "Rok Diabła"). Podobno jest tu też sporo osiadłych i na
dobre już zadomowionych Chińczyków (tych wprawdzie nie widzieliśmy zbyt wielu, ale oni są raczej
mali i czarni, więc w nocy i w tym typowo praskim oświetleniu trudno by ich było
wyszperać). Ufff, dosyć już tego - czas wracać na ojczyzny łono!
Przechodzimy jeszcze przez Stare Miasto, gdzie nadal smęcą się niedopitki,
ale jest już raczej cicho i spokojnie - wielkie miasto powoli wraca do siebie - kto ma pić dalej
wraca do swojej knajpy albo na swoją imprezę, kto ma iść spać robi to bez
wyrzutów. Trzeba przyznać, że na ulicach nie ma wprawdzie naszej
"sylwestrowej serdeczności", ale i nie ma też awantur, a policji widzi się w ogóle
niewiele. Zmierzając w stronę samochodu idziemy nieco wolniej i jesteśmy widać
bardziej skupieni, bo zwracamy uwagę na rzeczy, które wcześniej zostały przytłoczone
wyobrażeniem "Złotej Pragi" i królującego nad nią Zamku - taka na przykład
wystawa z głupkowatymi zwierzątkami - misie,
żabki i zajączki - pamięta ktoś animowany serial dla dzieci "Biały
pies i czarny pies"? - jakież to hiperczeskie!
Na przystanku wita nas z kolei podświetlany billboard, który mógłby z
powodzeniem reklamować cały ten kraj: "Když si nevíte rady,
volejte Česko!" - ci dwaj na obrazku są jak żywcem przeniesieni ze złotych czeskich lat 70-tych, kiedy
to na estradach królowali Karel Gott i
Helena VondraČkowa - no po prostu Jožin i Bažin! A kiedy
przechodzimy już przez ostatnią do przejścia ulicę, spostrzegamy (widzieliśmy
to oczywiście
wcześniej, ale nie zwracaliśmy uwagi) jak wygląda tutaj znak przejścia
dla pieszych - no i czy w związku z powyższym przesadą jest stwierdzenie, że
"Praha to je město Franze Kafky?"...
***
A w drodze powrotnej, na tej ich pięknej
autostradzie w stronę Liberca chcieliśmy zatankować gaz - próbowaliśmy na
trzech stacjach, ale wszędzie okazywało się, że ich standardy w kwestii wlewów
gazowych są zupełnie inne niż ten, który odpowiadałby wymaganiom naszego bolidu. Na
trzeciej z kolei stacji daliśmy spokój i postanowiliśmy zatankować benzynę -
to też okazało się niełatwe, bo nie mieli tak zwanej benzyny ołowiowej, jednak bardzo uprzejmy
pan z obsługi, który po kilku nieudanych próbach dopasowania do naszego
niefortunnego otworu swoich "redukcyi" powiedział
rozbrajająco: "No, tak, to je příkrost" i... osobiście
"domieszał" nam trochę płynnego ołowiu do benzyny.
DZIEŃ CZWARTY
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |