strona główna album Ziemia Kłodzka i Nyska inne albumy

 

DZIEŃ PIERWSZY - Paczków, Otmuchów

Paczków, Otmuchów - Patschkau, Ottmachau - Paczków, Otmuchów - początek polski (a raczej słowiański), środek niemiecki, koniec polski - ziemie "odzyskane", nazwy odkopane... Niewątpliwe nadali je Słowianie - Polacy albo Czesi (wówczas nie stanowiło to wielkiej różnicy - przynajmniej pod względem językowym), potem Niemcy "przekabacili" je po swojemu, a teraz są znowu słowiańskie - "powróciły do Macierzy"! To ciekawa sprawa z tymi nazwami - Niemcy postąpili ze słowiańskim nazewnictwem bardzo podobnie jak biali przybysze z nazwami indiańskimi - zachowali je, do pewnego tylko stopnia przekształcając i dostosowując do możliwości własnego języka - w podobny sposób w Nowym Świecie powstały takie nazwy jak Mexico, Chile i Guatemala, Canada, Ontario i Quebec, Connecticut, Massachusetts i Mississippi - pośród wielu setek innych. A po II wojnie światowej istniał nawet specjalny urząd "przemianowujący" z kolei niemieckie nazwy na tych "nowych" polskich terenach (Komisja Ustalania Nazw Miejscowości przy Ministerstwie Administracji Publicznej) - robiono to na dwa sposoby - albo wracano do słowiańskich korzeni, jeśli takie były (np. Breslau - Wrocław) albo znajdowano polski odpowiednik lub tłumaczenie (np. Silberberg - Srebrna Góra). W sławnym cyklu filmowym Sylwestra Chęcińskiego o Kargulach i Pawlakach nazywano owe "Ziemie Odzyskane" - "wyzyskanymi" - wydaje się jednak, że tak się nie stało, że ich potencjał jak dotychczas nie został należycie przez Polaków wykorzystany. Być może jeszcze przyjdzie na nie czas. 
Najpierw będzie Paczków - przyciągnęła nas tu jego sława "polskiego Carcassonne" - o ten tytuł walczy jednakże kilka miejscowości w kraju, z których my przyznalibyśmy laur pierwszeństwa raczej położonej w województwie świętokrzyskim wsi (bo formalnie jest to dzisiaj wieś) o nazwie Szydłów, której opis znaleźć można w naszym albumie "Busko-Zdrój" (dzień trzeci). Cóż - w Paczkowie lał deszcz, lał jak wszyscy diabli deszcz, czasem przestawał, po czym zaczynał od nowa. Smęt, szaruga, kociuga. I jakże miały się obronić te mury przed takim żywiołem? No dobra - - mniej więcej wszystkie w podobnym stylu - takie jakieś półokrągłe (za chwilę okaże się dlaczego takie). Mury solidne niewątpliwie. Kawałki dobrze spojonego kamienia. Po przedarciu się poza ich linię okazało się skąd ta półokrągłość się bierze. Baszty (a jest ich ponoć dziewiętnaście) są puste w środku niczym łupina orzecha. Na zewnątrz tylko zgrywają takie chojraki, a w środku nie mają nic. Żartuję oczywiście - ten sposób budowania murów ma swój sens i niewątpliwie jakoś się nazywa. Niemniej nie budzi specjalnego szacunku u postronnego widza. Do środka można wejść - są regularnie puste - nic w nich nie ma, w niektórych tylko u góry zdarza się podest zrobiony ze zwykłych desek. Oprócz baszt w paczkowskich murach znajdują się jeszcze takie jakby wgłębienia, w jednym z nich trafiliśmy na ciekawe motto łacińskie: "HUJ TO HUJ" - skądinąd racja. A te czubki na szczytach baszt zupełnie przypominają zwieńczenia hełmów pruskiej armii (Pickelhaube) - duch niemiecki jak widać nie ginie, lecz przekształca się i wciąż udoskonala. Teraz kolej na wieże - jest ich w Paczkowie trzy, ale jednej pozwoliliśmy sobie nie zauważyć - pierwsza z tutaj obecnych jest okrągła, a druga kwadratowa. Na szczyt tej ostatniej można wejść. Widać z niej cały Paczków i podnóże nieodległych gór. Prawdę mówiąc, większe wrażenie niż mury zrobiły na nas uliczki - wąskie, bardzo w charakterze średniowieczne. Rynek to dość spory plac, z niezbyt ciekawą zabudową, po którym przez cały niemal dzień smęcą się stada pijusów. Jest tu też dość spory i wcale niebrzydki ratusz. Najciekawszym jednak zabytkiem Paczkowa okazał się być kościół - główna świątynia miasta - pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty. Jest to kościół "inkastelowany", a "inkastelacja" to nadanie budowli (np. sakralnej albo mieszkalnej) charakteru obronnego. Na pierwszy rzut oka nie jest to żaden kościół tylko regularny zamek - w ogóle nie ma on charakteru kościelnego. Jest mroczny i ponury jak pismo od komornika. Jego wieża przypomina dumnie wzwiedziony członek męski. A do tego jest to prawdziwy olbrzym! Nie chciałbym być zmuszonym go zdobywać. Na szczęście do wnętrza prowadzi wspaniały, rzeźbiony portal. Poza paczkowskie mury obronne wychodzi się przez masywne, potężne przejście. Za murami znajduje się wcale niebrzydki neogotycki kościół, a także największy chyba platan, z jakim mieliśmy dotychczas do czynienia - jest niewątpliwie większy od tego, który stoi przed Muzeum Archidiecezjalnym na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu. Jest od niego na pewno grubszy i szerszy, w "dziupli" w jego pniu mógłby z powodzeniem zamieszkać któryś z jakże licznych (zwłaszcza - jak już było wspomniane - na rynku) "smoków paczkowskich".

Następny "do golenia" jest Otmuchów - leży on po drugiej stronie sztucznego Jeziora Otmuchowskiego - i musimy przyznać, że jest to pierwsze nasze zaskoczenie tutaj, bo o ile o Paczkowie jako o "polskim Carcassonne" słyszeliśmy i czytaliśmy sporo, o tyle o Otmuchowie zaledwie jakieś wzmianki - zupełnie niesłusznie! Miasteczko to wydało nam się bowiem w ten naprawdę wstrętny, deszczowy dzień o wiele ciekawsze od Paczkowa. Ma ono wielką nad Paczkowem przewagę - a mianowicie zamek. Była to przez wieki rezydencja biskupów wrocławskich. Jednak oglądniemy go dopiero zobaczywszy samo miasteczko, którego układ jest zupełnie inny niż Paczkowa. Jest tu niewielki ryneczek z kolorowymi, schludnymi kamieniczkami. Jest przy ryneczku ratusz - bardzo gustowny, z ozdobną wieżą. Jest utrzymany w ciekawej kolorystyce barokowy kościół, który ma takie oto piękne wejście. Nieopodal kościoła napotykamy pierwszą z tajemniczych drewnianych figur, których jak się okaże, będzie tu więcej. Spod kościoła do zamku idzie się w górę, w górę i jeszcze kawałek w górę. Idzie się pokrytą żółknącymi liśćmi starą, wyłożoną kamieniem drogą. O jakże musiały kiedyś na tych kamieniach dudnić koła pojazdów Jaśnie Wielmożnego Biskupa! Jeszcze przed wejściem na teren zamkowy wita nas masywna fontanna z głową lwa. Na podjeździe zwykły rzeczny kamień ustępuje miejsca w miarę gładkiej kostce brukowej. Dalej prowadzi majestatyczne, łukowo sklepiona brama. Dziś zamek otmuchowski (tu więcej o nim - cytowane poniżej fragmenty pochodzą z tejże strony) mieści ekskluzywny (ponoć) hotel, toteż nie można go zwiedzać. Dla "czerni" pozostaje więc tylko dziedziniec, stojąc na którym można jednak wyrobić sobie zdanie o całości "księżej" warowni. Zatem - jest to niewątpliwie budowla bardzo potężna, której mury w pewnych miejscach wyglądają niczym mury zupełnie "zruderowanej" kamienicy, w innych zaś ukazują piękne, zdobione "sgraffitowymi" dekoracjami zupełnie kwadratowe okna najwyższej kondygnacji. Część murów jest celowo nieotynkowana, co nadaje im sporo specyficznego uroku. Sama główna bryła wraz z przypominającą nieco krakowski Wawel renesansową wieżą zwraca uwagę ciekawą "przybudówką" - okrągłym pawilonem wejściowym - który został odnowiony w sposób zupełnie niemal różny od reszty budowli. Nad tym pawilonem znajduje się robiąca największe wrażenie część zamku. Bardzo ciekawy jest ten zabieg "odwzorowania" na zewnątrz znajdujących się w środku schodów. Podobno w widocznej na poprzedniej fotografii wieży znajduje się głodowa cela śmierci "gdzie na ścianach utrwaliły się znaki, rysunki i napisy wydłubane paznokciami przez przebywających tam skazańców" - brrr, cóż - niemieccy biskupi widać byli prekursorami metod, które później, dzięki ich pra-pra-pra-wnukom miały dać Kościołowi nowego męczennika! Na dziedzińcu (oprócz nas - w tej chwili) stoi sobie jeszcze jakby nigdy nic taka oto armata. Nieopodal na murze kolejny drewniany stwór (w istocie jest ich więcej, ale nie wszystkie udało się sfotografować). Na jednej ze ścian widnieje tablica poświęcona pamięci niewątpliwie wielkiego człowieka - Wilhelma von Humboldta - jednego z najważniejszych w historii tej nauki filologów, brata niemniej zasłużonego, a bardziej chyba nawet sławnego przyrodnika-naturalisty Alexandra. Wilhelm von Humboldt był właścicielem zamku w Otmuchowie - w roku 1830 otrzymał go od króla Prus za zasługi (po sekularyzacji zamek przeszedł bowiem z rąk biskupich w królewskie, a wg języka "czarno-chmurnego" "elektorskie") - nie mieszkał w nim jednak, gdyż zamek wówczas do zamieszkania już się nie nadawał. I to właściwie już wszystko z Otmuchowa - schodzimy w dół smutną, pełną pożółkłych liści i brązowych kasztanów drogą, ale oglądając się jeszcze za siebie - na ten ponury jak skaranie boskie (a już zwłaszcza w taki dzień jak dziś) gmach, mamy wrażenie, że pomimo tych wszystkich "sekularyzacji", pomimo Humboldta i "wypasionych" niemieckich turystów - dyrektorów w okularach w złotej, drucianej oprawie (którzy niewątpliwie są dziś jego preferowanymi gośćmi), powinno w nim - zupełnie jak w prawdziwym zamku - straszyć - nie wiem kto - może ci głodzeniem zgładzeni skazańcy? a może raczej jakiś wredny biskup-oprawca? - ale ktoś tu jednak straszyć powinien!


DZIEŃ DRUGI