strona główna album Ziemia Kłodzka i Nyska inne albumy

 

DZIEŃ DRUGI - Ząbkowice Śląskie, Wojsławice, Przerzeczyn-Zdrój

Drugiego dnia na szczęście pogoda nieco się poprawiła - nie jest to na pewno ideał, ale da się wytrzymać - przynajmniej nie leje od samego rana. Raz są chmury a raz słońce - dobre i to. Dzisiejsza nasza trasa przebiegać będzie przez trzy miejsca - pierwsze z nich to Ząbkowice Śląskie - kilkunastotysięczne miasto, siedziba powiatu - znane głównie z tego, że po niemiecku nazywało się... Frankenstein. Jak to piszą w "naszej" Wikipedii: "Ciekawostką jest fakt, że nazwisko bohatera największej liczby filmowych horrorów pochodzi od nazwy miasta na Dolnym Śląsku - Ząbkowic Śląskich (ówczesna nazwa miasta to właśnie Frankenstein). Mieszkała tam rodzina prawdziwego doktora Frankensteina. Pisarka Mary Shelley spotkała go podczas swojej podróży po Europie i urzeczona nim postanowiła jego nazwisko nadać bohaterowi swojej powieści. Notabene zła sława miejscowości Frankenstein pochodzi od praktyk, o które oskarżano grabarzy z tej miejscowości w 1606 r. Sporządzać mieli oni trujący proszek z ludzkich zwłok, którego rozsypywanie po domach i smarowanie nim klamek miało być przyczyną zarazy." Więcej o tej sprawie można dowiedzieć się z innego artykułu (dość szokującego, gdyż opowiada historię nieco przypominającą procesy o czary w amerykańskim Salem). Wbrew jednak wspomnianemu tekstowi z polskiej Wikipedii, przypomnieć należy, iż sama Mary Shelley twierdziła, jakoby to nazwisko "objawiło się" jej w śnie, a niektórzy znawcy tematyki twierdzą, że pochodzi ono od zupełnie innego miejsca - zamku Frankenstein leżącego o pięć kilometrów od Darmstadt, który to zamek - jak twierdzą - autorka zwiedzała. (Co więcej - w zamku tym urodził się, mieszkał i działał niemiecki alchemik, teolog-pietysta, lekarz i filozof natury Johann Conrad Dippel /1673-1734/, który śmiało mógłby zostać uznany za pierwowzór postaci Doktora Frankensteina z powieści, gdyż zajmował się anatomią, a ówcześni anatomowie - jak wiadomo - musieli pozyskiwać swój "materiał" właśnie na cmentarzach. Niemniej legendy o tym, jakoby Dippel miał owe trupy "ożywiać" są raczej pochodzenia "post-Frankensteinowego" - są więc niejako "antydatowane".) Inni znów znawcy uważają, iż jest to czysta spekulacja, gdyż nie ma żadnych dowodów na to, że Mary Shelley w ogóle zamek ten widziała czy też słyszała kiedykolwiek o Dippelu... Tak to już jest z tym znawcami. Gwoli równowagi nadmienić też należy, że nie ma również żadnych dowodów na to, by słyszała ona cokolwiek o Ząbkowicach Śląskich lub by spotkała jakiegoś z Ząbkowic pochodzącego arystokratę, który mógłby jej opowiedzieć ową historię o grabarzach. Wszystko to są wierutne banialuki i najbardziej prawdopodobnym wydaje się, że... rzeczywiście imię to spłynęło na nią w śnie - i dlatego właśnie jest takie "dobre" i tak "chwyciło" (choć sama nowela... raczej nie bardzo jest dobra - moim skromnym zdaniem przynajmniej...). W każdym razie obecna sława Ząbkowic opiera się na Frankensteinie - i jak zobaczymy, mają one nawet poświęconą mu "izbę pamięci". Wpychając jednak małego patolka w miasteczkowe szprychy, chciałbym zauważyć, że "ojcowie miasta - czyli ci, którzy w latach 1945-46 przemianowywali nazwy niemieckie na polskie, w tym wypadku popełnili kardynalny błąd. Otóż - nie mająca chyba żadnego uzasadnienia historycznego nazwa "Ząbkowice" została źle "wyprowadzona", gdyż sugeruje związek miasta ze światem wampirzym raczej - zupełnie, jakby niemiecka jego nazwa brzmiała "Drakollen", "Drakullen" albo jakoś podobnie. Myślę zresztą, że ktoś, kto tę nazwę zaproponował albo świadomie zrobił sobie dowcip, albo pomylił horrorowe "specjalności" biorąc Frankensteina (a raczej jego Monstrum!) za jakiś rodzaj wampira. Uważam, że dziś jeszcze można by to zmienić i swoją propozycję polecam do rozważenia miejscowemu samorządowi - sądzę mianowicie, że miasto nie powinno nazywać się "Ząbkowice", lecz (w dowód rewerencji dla sławnego "patrona" i w nawiązaniu do kręgu jego zainteresowań badawczych) "Zwłokowice". Ale dość już jaj, bo długa droga daleka przed nami! Najpierw w miasteczku (bo chyba jest to jednak miasteczko raczej niż miasto) napotkaliśmy kościół - dziś dominikanów, ale na kilometr i pół widać, że "z pochodzenia" protestancki. W środku typowy dla reformowanych kościołów układ galerii. Znajdujemy tam też inskrypcję, w której pięknym gotykiem wyryte rozpoznać można to właśnie słowo - Frankenstein. Niebawem dotarliśmy na ryneczek, i okazało się, że stoi tam stwór prawdziwie bajkowy - no po prostu prześliczny ratusz - bardzo śląski w charakterze, ze "sterczynami i kwiatonami" na wieży, wyglądający niczym mały disneyowski zameczek albo któraś z kreacji Ludwika Bawarskiego (szczyt tego stylu na ziemiach polskich napotkamy dopiero ostatniego dnia niniejszego wyjazdu w postaci pałacu w Mosznej). Ratusz nie jest stary - to "neogot" z XIX wieku, ale wyjątkowo udany, równie ładnego neogotyku nawet we Wrocławiu trudno byłoby szukać. Prawdziwe cudeńko! Jednak po tym wstępnym zachwycie było już tylko gorzej - pierwszym rozczarowaniem okazał się sam Frankenstein - otóż mieści się w mieście rodzaj "izby pamięci" - ma to być niby "Dom Doktora Frankensteina" - średniowieczny budynek, w którym zgromadzono jakieś rzeczy "à propos" - domyślam się, że zapewne dawne apteczno-lekarskie specjały typu ogon żaby i pływające w słojach średniowieczne, na węgiel sczerniałe embriony - niestety - przybytek ów był zamknięty - zobaczyliśmy tylko skrywające te wszystkie mniemane skarby zakratowane okienko. Dalej był gotycki kościół, w murach którego zachowały się - co ciekawe, i nie tak znowu częste na Śląsku jakby się można było spodziewać - pisane gotykiem niemieckie inskrypcje nagrobne. Najważniejszy (przynajmniej wg przewodników) zabytek Ząbkowic to tzw. Krzywa Wieża (jej obecne odchylenie od pionu wynosi ponad dwa metry) - dla niej i dla zamku w ogóle tutaj przyjechaliśmy - niestety, znowu "niestety" - wieża jest w stanie przejściowym - remont na maksa - nie da się ani tam wejść ani na to patrzeć. Nieopodal kościoła gotyckiego trafiamy na inny - neogotycki tym razem, który ma tę ciekawą cechę, że (jak zrazu sądziliśmy) ma lustrzane szyby, w których odbijają się stojące naprzeciw drzewa. W chwilę potem okazało się jednak, że nie są to bynajmniej lustra - okna są puste, a kościół nie ma wnętrza! - najprawdopodobniej spalił się i nie został już odbudowany, a drzewa które widzieliśmy stały po prostu z drugiej strony resztek budowli. Teraz już nie pozostało przed nami nic, tylko sławny ząbkowicki zamek - częściowo otacza go mur, który jak się niebawem okazało, jest z całego zamku najciekawszy. Po murze następuje coś, co jak mi się wydaje jest ruinami stajni - widzieliśmy podobne w Krzyżtoporze. Teren zamku jest ze względów bezpieczeństwa zamknięty, toteż oglądać można tylko mury zewnętrzne - ot, zwykła ruina. Wypalone, wygasłe oczodoły z napisem: "Obiekt grozi zawaleniem". Nad główną bramą resztki jakiegoś herbu, potem ciekawie wyglądające - gdyż przypominają anatomiczne przekroje ciała ludzkiego - pozostałości kaplicy widzianej jakby od wewnątrz, przeciętej na pół. Cóż - wszystko to jest po prostu obraz nędzy i rozpaczy. Po raz kolejny zastanawiamy się, czy jest sens utrzymywać takie paskudztwa? Chociaż z drugiej strony i ten kapryśny dzień ma też swoje znaczenie - niebo akurat zasnuło się jakąś cholerną mngwą, kiedy dotarliśmy do zamku - być może z błękitnym niebem w tle wyglądałby on nawet jak Krzyżtopór, który zresztą dość mocno przypomina? (Nie dziwota zresztą, w końcu to także jest renesans.) Zrzucamy więc ostatecznie winę na kaprysy światła i odsyłamy do galerii zdjęć uczynionych w lepszym czasie, lepszym sprzętem i niewątpliwie pewniejszą ręką. Chociaż... - nawet i tu widać to, co jest tak irytujące w ząbkowickich ruinach - to niefortunne połączenie cegły z kamieniem, które nadaje budowli wygląd ruin fabryki azbestu... Uciekamy stąd.! (A jeśli ktoś musi, to tutaj może poczytać więcej o ząbkowickich atrakcjach.) Teraz kawałek drogi nas czeka - jedziemy bowiem do Wojsławic, kolejnego na naszej trasie arboretum (poprzednie zostało opisane w albumie "Przemyśl"). W tym dolnośląskim szczególnie dużo (ba - wszystkich około 1500!) jest ciekawych gatunków drzew (a wbrew pozorom nie jest tak bynajmniej w każdym z... arboretów??? - w każdym z arboreti raczej!); a w ogóle Wojsławice to jeden z nielicznych zachowanych na Dolnym Śląsku parków dworskich i cały obiekt wpisany został do rejestru zabytków. Przyjemnie i "wypoczynkowo" można się tu poczuć zaraz po samym wejściu znalazłszy się nad stawem, w którym pięknie odbijają się czerwieniejące już drzewa. W niektórych miejscach staw pokrywa równomierna warstwa rzęsy wodnej. Z rzeczy ciekawych należy zwrócić uwagę na fioletowo kwitnące chyba różaneczniki lub azalie (rododendrony)... choć niestety nie jestem tego pewien, niesamowicie ukształtowany pień i "uczenie" mówiąc - system korzeniowy pewnego buka oraz ten dosyć niezwykły okaz kasztana. Mają tu również taki śmieszny wigwam, a wreszcie drzewo z gatunku najwyższych na świecie - sekwoję - przyznam, że było to dla mnie ważne przeżycie, bo jak dotąd z sekwoją nie miałem w ogóle do czynienia. Sekwoje "pospolicie uważane są za największe rośliny na świecie, co jest stwierdzeniem nieprecyzyjnym, gdyż istnieją rośliny o większej masie. Niewątpliwie sekwoje są jednymi z najwyższych roślin lądowych, mają okazy przekraczające 100 metrów wysokości. Najwyższe trzy znane rośliny na Ziemi (2006) to sekwoje wiecznie zielone (Sequoia sempervivens) rosnące w kalifornijskim parku narodowym Redwood. Mierzą 115,2 m, 114,7 m i 113,14 m. Zostały nazwane Hyperion, Helios i Icarus. Są potomkami drzew, które rosły na Ziemi przed milionami lat i przetrwały plejstocen na obszarach nie objętych zlodowaceniem. Tworzyły lasy trzeciorzędowe razem z metasekwojami, magnoliami, miłorzębami, tulipanowcami. Są jednymi z najstarszych organizmów na Ziemi. Wiek niektórych określa się na ponad dwa tysiące lat (ok. 2200 lat)." (wg polskiej Wikipedii). Wojsławicka sekwoja jest obecnie jedynym starym drzewem tego gatunku w Polsce. Zupełnie innego rodzaju "atrakcją" i niewątpliwą "osobliwością" arboretum w Wojsławicach jest znajdujący się na jego terenie... grób! Zrazu sądziliśmy, że to może jakiś taki kamień pamiątkowy poświęcony twórcy i założycielowi ogrodu. Okazało się jednak, że nie - pod tym kamieniem naprawdę spoczywają doczesne szczątki (w tej chwili prawdopodobnie już tylko resztki szkieletu i fragmenty ubrania - guziki, sprzączki, podkówki od butów) Fritza von Oheimba - właściciela majątku Wojsławice, śląskiego ziemianina i przyrodnika. Dziwne to trochę - pochować się w arboretum... tyle, że kiedy von Oheimb umierał w roku 1928, Wojsławice były zupełnie prywatnym majątkiem, i dopiero w 1977 uzyskały status arboretum, a w roku 1988 stały się filią Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu. Wyjeżdżamy już z Wojsławic, jednak na dziś to jeszcze nie koniec rodu von Oheimb - można powiedzieć, że wypełnią oni końcówkę dzisiejszego dnia. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się bowiem w maleńkiej miejscowości o nazwie Przerzeczyn-Zdrój (Bad Dirsdorf), wiedząc o niej tyle, że w bezpośrednim otoczeniu kościoła znajdują się tu ciekawe epitafia szlacheckie. Sam Przerzeczyn-Zdrój to najmniejsze obecnie działające w Polsce uzdrowisko - posiada cztery obiekty sanatoryjne, co jak na tak maleńką wieś jest niemałym osiągnięciem. Epitafia okazały się być rzeczywiście "mocnym punktem" całego obecnego wyjazdu - podobne rzeczy widuje się zwykle w kościołach, ale po pierwsze - raczej nie na zewnątrz, a po drugie - nie w takiej ilości! Co było najlepsze, to nasze zaskoczenie, gdy stwierdziliśmy, że epitafia te (wszystkie) upamiętniają nie kogo innego, lecz właśnie rodzinę von Oheimb - tu więc widać było ich gniazdo rodzinne. Najstarsze epitafium pochodzi z roku 1552, większość rzeźb jest renesansowa (choć niektóre z wyraźnymi "korzeniami" średniowiecznymi), inne znów "pachną" już mocno barokiem. Są to rzeczywiście twory "dobrego dłuta", postaci na nich nie są schematyczne, lecz prawdopodobnie przypominają (tak fizycznie jak i charakterologicznie) rzeczywistych ludzi - wydaje się więc, że autor musiał naprawdę ich znać. To bardzo ciekawe, bo w tych narażonych na wszelkie możliwe - trwające przez pięćset już bez mała lat - ataki Matki naszej, Natury - kawałkach kamienia przechowała się niewątpliwie część tego, co można z braku lepszego określenia nazwać duszą tych ludzi. Nie tylko zresztą Natura mogła zaatakować i ostatecznie unicestwić nieboszczyków von Oheimb - przecież przez Dolny Śląsk przetoczyło się w ciągu ostatnich 400 lat naprawdę niemało wojen - łącznie z ostatnią, która obróciła w perzynę i Wrocław i Legnicę i wiele innych okolicznych miast. Nawet jeśli nie był Przerzeczyn jakimś strategicznym punktem niemieckiego oporu, to mógł go przecież spotkać los Koszalina, którego przedwojenne centrum zostało dosłownie "zmiecione z powierzchni ziemi" przez Armię Czerwoną, mimo że w mieście nie było już prawie ani jednego niemieckiego żołnierza. Można więc powiedzieć, że kamienne postaci z Przerzeczyna-Zdroju naprawdę miały szczęście. A oto i nasi nowi znajomi: pan rycerz - nawet nie leży, tylko jakby stał - spokojny i dostojny, dobry organizator, czasem surowy dla poddanych, ale sprawiedliwy. Hmmm - to mógłby nawet być Rycerz Smętnego Oblicza - dziwak wielki na pewno, być może nawet ówczesny naukowiec-amator (w końcu Fritz - założyciel ogrodu w Wojsławicach - po kimś mógł to swoje dziwactwo odziedziczyć). Tu znowu człowiek - na mój gust przynajmniej - niezbyt sympatyczny - sędzia, a może i religijny fanatyk - a być może i jedno i drugie - wówczas było to dość częste zestawienie - w każdym razie wygląda na wydajnego palacza czarownic. On "stoi" sobie razem z kobietą - zapewne małżonką (w ogóle to ciekawe, jak bardzo oni wszyscy przypominają postaci karciane - można by wręcz wykonać talię z ich podobiznami!), napis z boku płyty głosi: "Elisabeth geboren" - więcej nie widać - tak, tak - niemieckie cmentarze - "geboreny" i "gesztorbeny" - ona zdecydowanie też świętojebliwa a do tego wąsata! A oto i prawdziwy "Kwiczoł" z serialu "Janosik" - wypisz-wymaluj Bogusz Bilewski jak żywy! Tyle, że niemiecki - piwko, golonka, piwko, golonka, wurst, wurst, wurst! Przez tyle wieków nie zdążył nic schudnąć, myślę, że i dzisiaj chętnie by coś wrzucił na ruszt! A to z kolei istota cokolwiek zepsuta - wnosząc z kroju zbroi pochodzi z czasów nieco późniejszych - już z przełomu baroku; jest w nim coś - jakaś tajemnica, coś głęboko ukrytego - być może jakieś skryte preferencje seksualne, których nie mógł ujawnić, może jakaś wstydliwa tragedia związana ze zdrowiem - na pewno coś ciężkiego, co przez całe życie męczyło tego człowieka. Ten z kolei zupełnie już zniewieściały - przypomina poetę Novalisa, niemniej poetą raczej nie był - tylko tak wyglądał, ale nie miał talentu i skutkiem tej nieprzystawalności umarł dość młodo. Ten za to - niemal już starty na proch - zupełnie "wygładzony" przez ludzi i czas, jest absolutnie pocieszny z tą ręką na swoim "kłykciu łosia" (w angielskim slangu takie "wybrzuszenie" w okolicy łonowej u mężczyzn określa się tym właśnie zabawnym wyrażeniem - moose knuckle). A szczególnie intrygujące jest, że gdyby zrobić zbliżenie tej jego niesfornej łapki, to okazałoby się, iż można by go łacno wziąć raczej za samiczkę! Och, ci okuci w żelazne pancerze rycerze - jakże w istocie byli delikatni, jakże łechtliwi! (Choć jemu  niewątpliwie potomni wydatnie pomogli w takim "wyślizganiu" tej partii jego starożytnej osoby - jak znam życie, to z wielką namiętnością czynili to chłopcy przed i po lekcjach religii w salce przy kościele - kiedy się one jeszcze tam odbywały - a także przed i po wszelkich kościelnych uroczystościach.) Osobną kategorię stanowią płyty upamiętniające dzieci; niektóre zresztą - jak na przykład ta - trudno powiedzieć, czy przedstawiają nad wiek poważne dziecko czy też raczej zdziecinniałego dorosłego . Są tu też najprawdopodobniej bliźniaki - trudno zresztą powiedzieć czy dzieci czy karły (z bliźniakami nigdy do końca tego nie wiadomo) - głowy wielkie, twarze stare - a ten z lewej nawet trochę podobny jest do Papieża-Polaka. Ale już zupełnie niezwykłe są płyty przedstawiające dzieci zmarłe najprawdopodobniej zaraz po urodzeniu albo urodzone martwo - wyglądają one niczym ciasno zawinięte małe mumie albo raczej jak wiszące u powały w jakiejś szopie poczwarki. Cóż, na pewno będąc w okolicach Wrocławia albo Wałbrzycha warto przejechać kawałek drogi i zobaczyć te cuda - tym Oheimbom niewątpliwie śmierć dobrze się przysłużyła - dzięki niej w jakiś sposób istnieją już przez blisko pięć wieków, choć przecież ich życie ziemskie nie było życiem niezwykłym ani wartym szczególnej pamięci.


DZIEŃ TRZECI