strona główna album Ziemia Kłodzka i Nyska inne albumy

 

DZIEŃ TRZECI - Łambinowice, Nysa


Łambinowice (Lamsdorf) to wieś (starająca się obecnie o uzyskanie praw miejskich) niedaleko Nysy - zagubiona w gęstych lasach i słynna z tego, że właściwie nieprzerwanie od czasów wojny francusko-pruskiej (1870-71) do roku 1947 znajdował się tu obóz. A w istocie obozy różnego rodzaju i typu - a to obozy jenieckie (tych było najwięcej), obóz repatriacyjny i wreszcie obóz pracy. Do roku 1945 były to obozy niemieckie, od tego zaś roku począwszy - polskie. O długiej i skomplikowanej historii tych łambinowickich obozów można poczytać tutaj. A w samym miejscu oprócz kilku wystaw, które obejrzeć można w głównym budynku muzeum nie ma za wiele do oglądania. Najciekawszy jest cmentarz jeniecki z czasów I wojny światowej. Krzyże stoją tu dzielnie w ordynku - na baczność - jak krzyżom żołnierskim przystało. Zajmują całą sporą polanę leśną. Ciekawy jest "skład osobowy" tutejszych oddziałów - oto na przykład Michaił Sienowień - z "Russische Infanterie Regiment", a tu znowu Moses Pinski - nawet napis ma hebrajski. W ogóle Żydzi mają tu swoją tablicę pamiątkową (niestety bez tłumaczenia na jakikolwiek odczytywalny dla nas język), podobnie jak i Rosjanie. Nad wszystkimi tymi wiarami i narodami bezradnie rozkłada swe szerokie drewniane ramiona wielki krzyż. Miejsce to jednak jest tak miłe i spokojne - z tym szumiącym dookoła lasem - że jakoś nie odczuwa się obecności tych wszystkich truposzczików pod nogami. Obóz w Łambinowicach - ten polski, już powojenny - stał się sławny dzięki postaci Czesława Gęborskiego - Polacy raczej nie słyną w świecie ze szczególnie zwyrodniałego okrucieństwa - niemniej ten pan nieco poprawia nam "statystyki" w tym względzie... Można poczytać o nim i o jego powojennych losach tutaj - a dla "zachęty" cytacik: "Morderstwa, tortury i gwałty w stalinowskim obozie pracy w Łambinowicach były na porządku dziennym. Świadkowie mówią o zmuszaniu kobiet do udawania współżycia z odkopanymi zwłokami. Najbliższy współpracownik komendanta, Ignacy Szypuła, 4 października 1945 r. podpalił barak, w którym byli ludzie. Gęborski rozkazał strzelać do więźniów próbujących gasić pożar. Tragicznej nocy zginęło 48 osób. Innym 'wyczynem' strażników obozu było zamordowanie kobiety będącej w dziewiątym miesiącu ciąży. Zabito również jej dwuletnią córeczkę, za to, że położyła kwiaty na grobie mamy. Najbardziej wstrząsający opis pochodzi z książki Johna Sacka 'Oko za oko': 'W czasie wojny SS pogrzebało Polaków, pięćset ciał (…) kazał [Gęborski] kobietom z Grben odkopywać te zwłoki. Niemki dokonały tego. Kiedy pokazały się ciała, czarne jak szlam ze studzienki ściekowej, więźniarki poczuły nudności. Twarze nieboszczyków były zgniłe, mięśnie zmieniły się w maź, ale strażnicy, którzy częstokroć wydawali się psychopatami (…) wrzeszczeli do więźniarek z Grben: Kładźcie się obok nich. Kobiety robiły, co im kazano. Przytulcie ich. Pocałujcie ich. Kochajcie się z nimi. (…) W barakach nie było pryszniców, a wszyscy zmarli najwyraźniej mieli tyfus, bo 64 kobiety z Grben zmarły'. Wśród innych okrucieństw dokonanych w Łambinowicach Sack wymienia też zmuszanie do picia uryny, wkładanie w pochwy kobiet nasączonych benzyną banknotów i podpalanie ich." Cóż - warto o panu Gęborskim pamiętać - już choćby po to, żeby nie mieć tego fałszywego, podszytego "świętym oburzeniem" przekonania, że to tylko Polacy zawsze byli mordowani, prześladowani i torturowani przez innych - nie, nie zawsze - czasem, podobnie jak ów Gęborski, brali też sprawy we własne ręce i to - jak widać - z całkiem niezłym skutkiem.

Z Łambinowic jedziemy do Nysy (niem. Neisse, czes. Nisa) - jest to miasto największe spośród tych, które odwiedzimy w czasie tej wyprawy - liczy prawie 50 tysięcy mieszkańców. Jest miastem bardzo starym - jednym z najstarszych miast śląskich. Za komuny nazwą tego miasta ochrzczono produkowany tutaj samochód dostawczy - jeden z głównych symboli PRL-u, kojarzący się niestety nie tylko z tzw. "busikami" (alternatywnymi dla komunikacji miejskiej środkami taniego transportu, jeżdżącymi przeważnie na liniach podmiejskich), ale może przede wszystkimi z "nyskami" milicyjnymi - przytulnymi i niekrępującymi (milicjantów) samochodzikami, w których można się było przejechać na komisariat, posterunek, komendę czy izbę wytrzeźwień, i w których także zdarzało się zostać komfortowo i dyskretnie "spałowanym". I to właśnie dzięki temu autku nazwa miasta stała się znana chyba wszystkim Polakom. Nysa to miasto naprawdę bardzo stare - prawdopodobnie już w X wieku istniała tu osada. Miała też Nysa swoje wielkie chwile. Warto jako ciekawostkę wspomnieć o tym, że Nysa była ważnym miastem państwa czeskich Luksemburgów (a potem cesarstwa habsburskiego), i że w związku z tym jej herb znaleźć można na bramie wjazdowej słynnego Mostu Karola w Pradze; a także o tym, że w miejscowym kolegium jezuickim nauki pobierał przyszły król Polski Michał Korybut Wiśniowiecki, który znalazł się tutaj uchodząc przed szwedzkim "potopem". "Od 1741 roku Nysa jest pod panowaniem Prus i staje się miastem-twierdzą. Zmienia to całkowicie charakter miasta, lecz zdaje egzamin podczas obrony przed wojskami Napoleona. Jednocześnie jednak statut miasta-twierdzy doprowadza do ogromnych zniszczeń. Ostatnim razem zamieniono Nysę w twierdzę w 1945 roku. Najgorszy pogrom miasta odbył się w marcu 1945 roku, kiedy to podczas zajmowania go przez Armię Czerwoną, zniszczonych zostało wiele budynków, m.in. Dom Wagi Miejskiej (po wojnie odbudowany) oraz gotycka, 94-metrowa, wieża ratuszowa, najwyższa jak dotąd, budowla miasta. Ogółem zniszczeniu uległo ok. 60% zabudowy." (za polską Wikipedią, poprawiając błędy stylistyczne). I to widać doskonale, niestety, choć widać też, że kiedyś Nysa była pięknym miejscem. Na początku trafiamy na ceglaną wieżę Ziębicką, którą jakby nigdy nic okupuje sobie takie oto zadowolone i bufiaste lwisko - no prawdziwy z niego rywin! Spod wieży nie od razu idziemy na rynek, lecz obchodzimy go niejako dookoła, napotykając po drodze dość pospolicie wyglądający kościół barokowy, bardzo piękną ceglaną kamienicę neogotycką, drugą - o wiele starszą - kamienicę z ciekawą figurą, nie wiadomo - męską czy kobiecą, która zalotnie uchyla nam jakby rąbka swych kamiennych tajemnic, a wreszcie na olbrzymią fontannę - jest to: "Fontanna Trytona - z 1701 roku, wzorowana na rzymskiej Fontana del Tritone Gian Lorenzo Berniniego. Jest ona jedną z architektonicznych 'pereł' miasta. Wzniesiona została w 1700-1701 roku, wykuta przez nieznanego autora w sławniowickim marmurze, stanowi dzieło dojrzałego baroku. Balustradę nyskiej fontanny otacza dużych rozmiarów trzon, na którym wyrzeźbiono cztery delfiny z otwartymi paszczami, w górnej części zaś umieszczony jest herb Nysy z inskrypcją SPQN 1701. Trzon wieńczy muszla, a w niej znajduje się klęczący Tryton - przedstawiony jako pół ryba, pół człowiek. Ręce Trytona uniesione są w górę i trzymają muszlę. Ten rzymski akcent przyczynił się do tego, że miasto zyskało niegdyś przydomek 'Śląski Rzym'". (wg polskiej Wikipedii). Na fontannę lepiej patrzeć raczej z tej strony, która przydaje jej w charakterze tła ładnie odrestaurowane kolorowe kamieniczki niż od strony przeciwnej, gdzie niestety musi ona sobie radzić ze szpetnymi, przysadzistymi blokami z epoki Władysława I Gomułki albo Edwarda I Gierka.  Na rynku wita nas już z daleka najważniejszy obiekt w Nysie - kościół św. Jakuba i św. Agnieszki wraz ze swą sławną dzwonnicą. Celem wyjaśnienia - dzwonnica to jest to grube i przysadziste po stronie lewej, zaś sam kościół, to to szpiczaste po prawej. Rażąca dysproporcja pomiędzy tymi obiektami powoduje, że można się zastanawiać czy dzwonnik w tym mieście nie był czasem ważniejszy od proboszcza. Zaraz za kościołem widać już kolejne szkaradne, komunistyczne bloki - jasny dowód tego, że wojna sporo tu zdziałała - w wielu "poniemieckich" miastach nie odbudowywano przedwojennych kamienic, i skutkiem tego bloki stoją dziś w nich nieraz nawet na samym rynku. Najpierw więc dzwonnica - jest to graniasta i raczej przysadzista bryła wykonana z olbrzymich bloków kamiennych, w niektórych miejscach ma niezbyt bogate zdobienia, jednak jej ozdobą najpiękniejszą jest pnące się nieustraszenie w górę dzikie wino, które o tej właśnie porze roku czerwienieje. Ogólnie jest to szczyt prostoty, budowla wręcz ascetyczna - nyska dzwonnica przypomina do pewnego stopnia jedną z wieży (ergo obydwie, gdyż są one bliźniacze) paryskiej katedry Notre-Dame i myślę, że należałoby w niej osadzić jakiegoś naszego miejscowego Quasimodo i niech się tłucze, a co? Trochę dziwny, jakby "niedokończony" kształt dzwonnicy bierze się stąd, że według planów miała ona być ponad trzykrotnie wyższa - planów tych jednakże nie zrealizowano z powodu osuwania się gruntu na którym wieża stoi - z dalszego jej podwyższania po prostu więc zrezygnowano. Do samego kościoła wchodzi się przez wprost nieprawdopodobny portal. Przed wejściem znajduje się tablica poświęcona Marii Luizie Merkert - założycielce jakiegoś zakonu, wielce pomagającej ubogim, która jest teraz "błogosławioną" a zmierza ku "świętej" - i to jest pocieszające, że Polacy będą się niedługo modlić do nowej niemieckiej świętej - znieśli niemieckiego papieża, zniosą i świętą. (A w ogóle jeśli ktoś chciałby poczytać o wielu sławnych postaciach i wydarzeniach z pogranicza polsko-niemiecko-czeskiego  - w tym np. o pobycie słynnego Markiza de la Fayette w kazamatach nyskiej twierdzy - a naprawdę tu siedział - niech sobie ściągnie tego pdfa.) Wyposażenie wnętrza wielkiego nyskiego kościoła jest raczej ubogie, gdyż został on gruntownie zniszczony podczas ostatniej wojny. Znaleźliśmy jednak jednego dość fajowego biskupa w biskupiej tiarze na głowie (jest tu pochowanych aż sześciu biskupów wrocławskich). Poza tym w olbrzymim kościele było głównie światło - i to jakie! - przez olbrzymie okna wpadły nagle prawdziwe pioruny kuliste i bomby atomowe, które w mgnieniu oka rozszczepiły się w witrażach, przepaliły na wylot kościelne ławy i próbowały nawet zaatakować sprzątającą tu kobietę, która jednakże - zapewne przyzwyczajona do takich napadów - nic sobie z tego nie robiąc, dalej spokojnie czyniła swą powinność. To przejdzie - myślała - to zawsze przechodzi. (Choć zdarza się też niestety, że potrafi przejść przez człowieka na drugą stronę). Wychodzimy i rzucamy okiem na nyski rynek od strony kościoła - nic takiego, ale raczej schludny. Idziemy jeszcze kawałek w głąb miasta - za kościół św. Jakuba i św. Agnieszki - i natrafiamy tam na inny kościół - z charakterystycznym, rzadko na Śląsku widywanym cebulastym hełmem. Naprzeciwko tego kościoła znajduje się druga nyska wieża - niegdyś część murów obronnych, dziś stojący sobie swobodnie, pięknie na biało wytynkowany relikt. Na tej stronie, stworzonej najwidoczniej przez jakiegoś strasznie zagorzałego miłośnika tej wieży, zobaczyć można całą masę jej zdjęć z różnych okresów, co oprócz samej wieży, pozwala też trochę podglądnąć jak wyglądała przedwojenna, niemiecka jeszcze Nysa. Wychodząc już z rynku rzucamy pożegnalne spojrzenie na wielki kościół (oczywiście wraz z nieodłączną dzwonnicą), i teraz dopiero uświadamiamy sobie w jak dziwnym wobec siebie kontraście pozostają te dwie budowle - jedna jest tak mocno "ścięta" i "tępa", podczas gdy druga tak "szpiczasta" - czy nie jest to jakiś znak? Czy coś może to znaczyć? Przecież wszystko może coś znaczyć - a w końcu w Średniowieczu kościoły budowali przecież "wolni mularze". Później dopiero dowiedzieliśmy się, że kościół św. Jakuba i św. Agnieszki posiada jeden z najbardziej spadzistych dachów w Europie, o niebagatelnej powierzchni czterech tysięcy metrów kwadratowych! - można więc rzec, że kościół i dzwonnica pięknie się nawzajem uzupełniają.
W tym momencie naszej wycieczki trzeba było podjąć decyzję - decyzję co robić dalej, bo poza samym centrum są w tym mieście jeszcze dwie ciekawe sprawy, z których ze względu na brak czasu musieliśmy wybrać tylko jedną - pierwsza z nich, ta którą ostatecznie odrzuciliśmy, to były zabudowania Twierdzy Nysa - jest to jeden z największych w Europie systemów fortów i twierdz - odrzuciliśmy tę propozycję z tego mianowicie względu, że na naszej dalszej dolnośląskiej ścieżce - a to zarazem dnia następnego, jak i po następnym następującego, mieliśmy trafić w dwa jeszcze miejsca, gdzie takie twierdze się znajdują (cały zresztą Dolny Śląsk został przez Prusaków gruntownie ufortyfikowany). Podjęliśmy decyzję, by (jako, że nie jesteśmy jakimiś szczególnymi miłośnikami architektury militarnej i fortecznej) zwiedzić tylko trzecią - ostatnią z nich - Twierdzę Kłodzką - głównie z tej przyczyny, że znaliśmy ongi człowieka, który co nieco nam o tym miejscu opowiadał. Nie była to wcale spośród owych trzech twierdza największa, choć być może najlepiej zachowana i w największym też stopniu turystyce przysposobiona. Cóż - to była decyzja - błędna jak każda - gdyż mogłoby się okazać, że akurat twierdza w Nysie albo w Srebrnej Górze byłaby ciekawsza - niemniej, zapewne więcej niż jednej twierdzy pruskiej w tak krótkim czasie raczej nie bylibyśmy w stanie strawić, wybraliśmy więc... wielkiego poetę! Otóż, na nyskim cmentarzu pochowany jest Joseph Freiherr von Eichendorff - jeden z największych poetów języka niemieckiego i jeden z najważniejszych przedstawicieli romantyzmu w skali ogólnoeuropejskiej (przy okazji prostujemy częsty błąd: "Freiherr" nie jest bynajmniej drugim imieniem, lecz tytułem - odpowiada mniej więcej tytułowi barona). W królestwie niemieckiego romantyzmu von Eichendorff sytuuje się mniej więcej na tym samym "piętrze" co Heinrich Heine i Heinrich von Kleist i o stopień tylko niżej od Johanna Wolfganga von Goethe i Friedricha Schillera. Był von Eichendorff przyjacielem wielkich niemieckich filozofów-idealistów - Fichtego i Schlegela, a także innych poetów - Brentano, von Arnima, von Kleista. W Polsce pozostaje postacią raczej nieznaną - jego wiersze tłumaczone były oczywiście w rozmaitych antologiach, a większy wybór pod tytułem: "Poezje. Z życia nicponia" wydał w latach 90-tych Andrzej Lam (mam nadzieję - bo nie czytałem tego - że potraktował teksty śląskiego poety lepiej niż wiersze Georga Trakla). I to właściwie tyle my Polacy "mamy" z Eichendorffa (no dobra - gwoli demokracji opuszczam już to nieszczęsne "von"). Eichendorff przez ostatnie dwa lata swego życia mieszkał, i w końcu umarł w Nysie, tutaj też został pochowany. Jako poeta bardziej związany jest jednak z Raciborzem (Ratibor), w którym się urodził i wychował, i z całą ziemią raciborską, z której krajobrazu czerpał, i do której przez całe życie się odwoływał, niemniej - trup to trup - gdzie trup zostaje, tam też się staje - stał się więc Eichendorff poetą "nyskim" - tutaj był hołubiony i celebrowany. Był - do roku 1945. Wtedy zaczęto równać z ziemią niemieckie cmentarze - jak się niebawem dowiedzieliśmy (choć być może jest to tylko legenda), grób Eichendorffa i jego żony został przed zniszczeniem uratowany przez polskiego księdza katolickiego - miłośnika poezji niemieckiej. Dziś - w ramach pojednania i odnajdowania korzeni kulturowych - został w Nysie wyznaczony "Szlak Eichendorffa", jego imię nadano miejscowej szkole, przed którą ustawiono też popiersie poety. Pochodząca z Nysy właśnie aktorka, poetka i tłumaczka Marta Klubowicz występuje w sztuce pod tytułem: "Pan baron przychodzi boso i płaci guzikiem", która napisana została na jej "zamówienie" przez niemieckiego dramaturga Freda Apke, i którą sama na polski przełożyła - bohaterem tej sztuki jest właśnie "śląski bard". 
Idąc na cmentarz nie oczekujemy jednak niczego specjalnego - ot zapewne będzie to jakieś romantyczne grobiszcze, być może z kamienną figurą człowieka z przeogromnym gęsim piórem w ręku albo jakaś podobna romantyczna banialuka. I chodzimy tak i chodzimy, i nie możemy znaleźć, i trafiamy na rzecz doprawdy pyszną - grób niejakiego Piotra... Psipsińskiego - podpułkownika w dodatku - żył on 82 lata - sporo gość przeżył
i niemało też zapewne musiał przejść z takim czadowym nazwiskiem! - oto martwy (bo już nie żywy) dowód na to, że postaci literackie także umierają, i że tzw. życie to tylko forma nie zapisanej literatury. I dalej chodzimy i chodzimy i nic - są wprawdzie jakieś tablice z napisem: "Do grobu Eichendorffa" (także w niemieckiej wersji językowej), ale i to nam niewiele pomaga, i wreszcie spotykamy dwoje starych ludzi zapamiętale czyszczących jakiś grób - zbliżamy się i widzimy - to właśnie ten, to tutaj - i nagle, ni stąd ni zowąd, niczym grom z jasnego nieba, rozbrzmiewa chrapliwa, warkotliwa mowa naszych zachodnich sąsiadów - wydobywa się ona z gardła zupełnie siwego dziwoląga, który na kolanach, za pomocą jakiegoś pumeksu chyba, pucuje ten grób do połysku. Normalnie aż nas wryło w ziemię! Nikt z nas tu obecnych języka tego nie zna, i prawdę powiedziawszy znać nie chce - i to nie z uprzedzenia jakiegoś bynajmniej, lecz raczej z braku potrzeby - jeden poeta - Trakl, jeden prozaik - Kafka - to trochę za mało, żeby łamać sobie język na słowach potrafiących się rozciągnąć na przestrzeni, którą w innych językach mogą zajmować nawet i trzy zdania. Pozostaną nam chyba jednak głównie podstawowe, znane z "bajek" PRL-u słowa, takie jak: "raus", "schnell", "Hände Hoch!", "verboten" - poza nie chyba już jednak nie wyjdziemy, co wszelako nie oznacza wcale braku zrozumienia dla kultury niemieckiej, choć - przyznać trzeba - jest ono równie duże jak zrozumienie nasze dla kultury algierskiej. Wreszcie wygrzebujemy z zakamarków pamięci przesławne: "Nicht fersztejen!" - i z obydwu stron następuje konsternacja, po czym stojąca przy grobie kobieta - też swoją drogą postać przedziwna, z farbowanymi na rudo włosami - mówi do swego towarzysza z  niepomiernym zdziwieniem: "To Polacy!" - trochę to wszystko było dziwne, ale jakoś udało nam się potem przejść do porządku dziennego nad tym niezbyt fortunnym wstępem. Ludzie ci - na początku spoglądający na nas z nieukrywanym niepokojem, zupełnie jakbyśmy chcieli tego "ich" całego Eichendorffa w powietrze wysadzić - rozgadują się i opowiadają nam swoją historię - łącznie z prezentacją świstków i kser z gazet (widać z tego, że noszą to wszystko stale przy sobie!), na których są przedstawieni w towarzystwie różnych, przyjeżdżających do Nysy notabli niemieckich, notabli polskich, notabli miejscowych, a nawet! - potomka samego poety, który grób praszczura swego ongi nawiedził. Są oczywiście Niemcami - jednymi z tych nielicznych, którzy w Nysie pozostali - nie za bardzo chcieli opowiedzieć jak to właściwie się stało, że zostali - jak im się to udało, krótko mówiąc - na delikatnie zadane pytanie, czy nie chcieli z Polski wyjechać, siwy mąż odparł z widocznym oburzeniem: "A dlaczego? Tu jest nasz Heimat!" Skądinąd to racja, doskonale to rozumiem, niemniej dopiero zobaczywszy ich i posłuchawszy, uświadomiłem sobie w jaki sposób muszą takich pucujących stare groby polskich maniaków traktować we Lwowie Ukraińcy (o Lwowie jest sporo w naszym albumie Przemyśl - dzień trzeci). Bo we wszystkich ich wypowiedziach znać było po pierwsze straszliwą urazę do Polaków, których przedstawicielami niejako staliśmy się my, a po drugie pewne trudne do wytłumaczenia zadufanie. Oni byli strażnikami grobu Eichendorffa, oni opiekowali się nim przez wszystkie te lata pohańbienia, oni doczekali czasu, kiedy przyjechał tu Potomek Wielkiego Poety, nie dość tego - konsul przyjechał, ambasador przyjechał i kto tam jeszcze. Kontynuując tę wyliczankę chciałoby się dopowiedzieć, że oni doczekają jeszcze tej chwili, kiedy Nysa powróci do Macierzy... Najciekawsze było dla mnie to, że oceniając ich po tym, co mówili (a zadawałem im - przyznam, że trochę "podstępnie" - tzw. "pytania naprowadzające") stwierdziłem, że ich znajomość samej postaci Eichendorffa i jego rzeczywistego znaczenia była raczej niewielka - i podejrzewam także, że również i znajomość jego poezji. Mówiąc krótko, byli to ludzie bardzo prości - on opowiadał zresztą, że przez większość swego życia pracował fizycznie - dla nich ten grób stał się symbolem - jakimś znakiem przetrwania ich kultury, ich tożsamości. Podobnie dla wielu Polaków symbolami są Słowacki czy Krasiński, ale jednak już bliższe zetknięcie się z "Królem Duchem" czy z "Psalmami przyszłości" mogłoby u nich wywołać wysypkę na całym ciele. W podobny sposób pozostali we Lwowie Polacy przez całe lata pucowali (jeśli im oczywiście na to pozwolono) tzw. Cmentarz Orląt. Ludzie ci wzbudzili we mnie bardzo pomieszane i poplątane uczucia - z jednej strony bowiem podziwiałem ich upór, a z drugiej widziałem w nich opętańców, maniaków nie za bardzo wiedzących o co im właściwie chodzi. W pewnym momencie bowiem rozmowa nasza zeszła na kwestie stosunków polsko-niemieckich - kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Krakowa, pani stwierdziła wielce autorytatywnie, iż w Krakowie to jeszcze w XIX wieku mówiło się głównie po niemiecku... A Adam Mickiewicz przyjaźnił się z von (ooo! - oni "vona" nie opuszczali nigdy) Eichendorffem - i nie dość tego - w młodości pisał nawet po niemiecku! (Mam wrażenie, że wątek ten jest przekształconą nieco wersją opowieści o kontaktach Mickiewicza z Aleksandrem Puszkinem - swego czasu szeroko i dobitnie nauczanej w komunistycznych szkołach dla podkreślenia tradycji "przyjaźni polsko-rosyjskiej"). I tak sobie pogadaliśmy o tym i o owym - wynikło z tego wszystkiego nasze najgłębsze przekonanie, że Polacy (zwłaszcza ci wybitniejsi - no, powiedzmy wszyscy nieco wybitniejsi) tak naprawdę są... Niemcami, a jako że nimi nie jesteśmy ani trochę, zrobiło się nam smutno, zawstydziliśmy się nawet naszej gruntownej nieznajomości języka Kanta (czego oni zupełnie nie mogli pojąć: "Jak to - Pan się zajmuje literaturą? - i nie zna pan niemieckiego?!?!?!") - cóż, każda sójka swój ogonek chwali, ale... tak lepiej nie myśleć - żaden naród, żaden język nie jest w centrum - nic nie jest najważniejsze, wszystko jest ważne. Na koniec oni pozwolili sobie zrobić zdjęcie na tle grobu poety, a potem zdjęcie samego grobu - już bez nich, ale za to z różnymi utensyliami, którymi oni ten "kamień przymierza" pucują i restaurują - jak to zwykły pumeks do stóp czy pędzelek do rozprowadzania złotej farby, którą co jakiś czas przemalowują litery - i to swoją drogą prawda jest, że dzięki nim ten grób wygląda jak ta lala. Warto zwrócić przy okazji uwagę, że żona Eichendorffa - Louise - z domu nazywała się von Larisch - należała więc do sławnej rodziny, o której pisałem w albumie o Bielsku-Białej (dzień piąty). Pożegnaliśmy się ze "Strażnikami Grobu Świętego", a pani powiedziała, że ona nas kawałek odprowadzi, i pokaże nam jeszcze tę szkołę imieniem Eichendorffa, nieopodal której umieszczono popiersie. Zaprowadziła nas tam, ale popiersie już się nie uwieczniło - zabrakło pamięci. Jeśli ktoś chce zobaczyć różne związane z Eichendorffem miejsca, a także okładki wydań jego książek oraz pieśni napisanych do jego słów, niech sobie ściągnie ten pdf i może także przeczytać ten artykuł, w którym znalazło się też kilka tłumaczeń jego wierszy. A cóż w końcu sam Eichendorff? Co z nim, biedaczkiem? Co o nim? W końcu coś jednak jest ważnego w tej postaci, bo trzeba wiedzieć, że Joseph Freiherr von Eichendorff był jednym z pierwszych prawdziwych europejskich "poetów Natury", w czym można by go uznać za "tutejszy" odpowiednik japońskich poetów haiku - oczywiście przy wszystkich różnicach formy i estetyki (pod względem formalnym nie był on bynajmniej "rewolucjonistą" - jego wiersz jest raczej prosty, a przede wszystkim nadaje się do śpiewania, co też i zostało znakomicie wyzyskane, i o czym więcej będzie za chwilę). Jego podstawową myślą było, iż człowiek winien znajdować szczęście w pełnym nasyceniu swej duszy pięknem i zmiennymi nastrojami Natury - jest to myśl nadzwyczaj mi bliska - sztuka fotografii, pozwalająca uzyskać obraz, który jest zarazem "ten sam" ale nie "taki sam", doskonale z tą ideą koresponduje (np. następujące po sobie dwa ujęcia przedstawiające dokładnie identyczny kadr mogą mieć zupełnie inny nastrój, gdyż przepływająca chmura zmieni ich charakter). W pewnym sensie jest on europejskim odpowiednikiem w tym samym czasie działających amerykańskich transcendentalistów - Henry Davida Thoreau, Walta Whitmana, a przede wszystkim (ze względu na raczej tradycyjną formę poezji tak jednego jak i drugiego) Ralpha Waldo Emersona. Samo to już wystarczy by Eichendorffa do pewnego stopnia poznać i od pewnego polubić. Ma on jednak "walor" dodatkowy, który dla mnie stanowi podstawowy wymiar jego twórczości (choć powstał niejako bez jego udziału), otóż był Eichendorff jednym z najważniejszych "dostawców" tekstów dla pieśni (Lieder) niemieckich kompozytorów XIX wieku. Pisali muzykę do jego utworów Robert Schumann, Felix Mendelssohn-Bartholdy, Johannes Brahms, Hugo Wolf, Richard Strauss, Friedrich Nietzsche (tak, tak - był on również kompozytorem, o czym mało kto wie), Hans Pfitzner i Alexander Zemlinsky. Najważniejsi twórcy Lied to Schubert, Schumann, Brahms i Wolf - jak więc widać "do" Eichendorffa nie pisał tylko pierwszy z nich. Spośród tych najważniejszych "dostawców" tekstów (a było to tak, że najpierw poeta pisał, a potem kompozytor komponował - w przeciwieństwie do tworzenia librett operowych, twórcy tych dwóch dziedzin raczej nie współpracowali ze sobą bezpośrednio, gdyż Lied uważana  była za najbardziej chyba intymną wypowiedź kompozytora - rodzaj medytacji nad tekstem) Eichendorff był poetą bodajże najlepszym - ważniejszym na pewno od Wilhelma Müllera, Augusta von Fallerslebena czy Friedricha Rückerta (choć ten ostatni był nie lada mistrzem przekładu - znał podobno trzydzieści języków! - i był też jednym z najwybitniejszych w historii orientalistów), znaczeniem intelektualnym jednak na pewno przerasta go Heinrich Heine. Ta "muzyczność" Eichendorffa ma dla mnie znaczenie szczególne, gdyż - jak już wspominałem - nie jestem szczególnym miłośnikiem języka niemieckiego w jego postaci mówionej - mówionej na ulicy, w filmie czy np. w radiu (niemieckie radio - o zgrozo! - a niemiecka telewizja - Hospody Pomyłuj!!!) - jest on dla mnie zbyt chropawy, zbyt spółgłoskowy, zgrzyta mi w zębach jak gruby beton i rozdziera uszy niczym szpachla murarska. Niemniej, kiedy zostanie poddany obróbce muzycznej, uwalnia "soki", których byśmy się po nim nie spodziewali - i robi to wówczas szczególne wrażenie, gdyż nie sztuką jest uzyskać piękny muzyczny efekt w tak "śpiewnych" językach jak włoski, hiszpański, łacina, angielski czy rosyjski - pełno w nich samogłosek i przez to są one "szerokie", mają "oddech" - niemiecki zaś przeciwnie - jest "ciasny", "zbity" i "gęsty" do nieznośności. Ale takie arcydzieła jak (cała) twórczość Richarda Wagnera i (cały) gatunek romantycznej Lied wydobywają z tego języka jakby cechy przeciwne - choć oczywiście immanentne, potencjalnie w nim zawarte choć skryte. Do pewnego stopnia podobnie jest też oczywiście z piękną recytacją poetycką. Ale wróćmy do pieśni - na znakomitej, poświęconej wszelkiego rodzaju kompozycjom muzyki klasycznej napisanym do tekstów literackich stronie www.recmusic.org można zobaczyć jak wiele utworów napisano do wierszy Eichendorffa. I przyszedł wreszcie w naszej opowieści czas na multimedia! - zapoznajmy się z kilkoma pieśniami do słów Josepha von. Na początek Robert Schumann - oto pieśń "Mondnacht" w wykonaniu najlepszego chyba wykonawcy Lieder - Dietricha Fischera-Dieskau:
"I dusza moja
 Rozpostarłszy skrzydła,
 Leciała ponad cichymi polami,
 Jakby wracając do domu."
*

 - ładne - prawda? Tekst tej pieśni w oryginale, wraz z tłumaczeniem na angielski (i inne języki) można znaleźć tutaj. Jest ona częścią cyklu Schumanna "Liederkreis op. 39" z roku 1840, napisanego w całości do wierszy Eichendorffa - wszystkie teksty cyklu wraz z tłumaczeniami na angielski można znaleźć tutaj, a jeśli ktoś chciałby wiedzieć jak brzmi ten wiersz przeczytany w nieskazitelny, aktorski sposób, i tym samym dowiedzieć się, że język niemiecki naprawdę może być bardzo piękny nie tylko śpiewany, lecz również w odpowiedni sposób wypowiedziany, niech koniecznie zajrzy tu. (Warto tu wspomnieć, że pieśń "Mondnacht" zrobiła do pewnego stopnia "karierę" nawet w świecie show-biznesu, gdyż na swojej płycie z interpretacjami utworów klasycznych zaśpiewała ją sama Barbra Streisand - tu krótka próbka tego nagrania.) Druga pieśń to "In der Fremde" mojego ukochanego Johannesa Brahmsa - jest to jak zwykle u tego twórcy - kompozycja pełna głębokiego, choć pogodnego i pogodzonego smutku:
"Jakże prędko, jak prędko nadejdzie ten czas
 Gdy i mnie także przyjdzie spocząć, i kiedy nade mną
 Pięknego lasu zaszemrze samotność
 I nikt już więcej nie będzie znał mnie tu."

 - tekst wraz z tłumaczeniami na kilka języków można znaleźć tutaj. I na koniec utwór innego rodzaju - już nie prosta piosnka z towarzyszeniem fortepianu, lecz szeroką falą płynąca post-wagnerowska, przejmująca symfoniczna pieśń Richarda Straussa - jedna z jego "Czterech ostatnich pieśni" ("Vier letzte Lieder" - i to naprawdę były jego ostatnie kompozycje) - z tych czterech ostatnich ostatnia - "Im Abendrot":
"Niebawem już nadejdzie pora snu,
 Nie zgubmyż się w tej samotności.
 O wielki i cichy spokoju!
 Tak głęboki o słońca zachodzie.
 Jakżeśmy już zmęczeni tym wędrowaniem
 Czyliż to czasem nie śmierć?"


 - tutaj można znaleźć tekst. Hmmm... ten ostatni wiersz mógłby napisać Georg Trakl - nie jestem zresztą pewien czy gdzieś u niego nie pojawia się wers: "O wielki i cichy spokoju!" (tak przynajmniej przez któregoś z tłumaczy na polski przełożony) - można więc uznać Eichendorffa za protoplastę traklowskiej melancholii - to dobrze, że się tu znaleźliśmy - na tym Cmentarzu Jerozolimskim (bo tak się on nazywa) w Nysie - nawet pomimo owych "opiekunów grobu" z tą ich bolesną urazą, na którą nic przecież poradzić nie możemy - koło historii przetoczyło się po wszystkich - i to bynajmniej nie bez winy ich własnych pobratymców, o czym oni zdają się nie pamiętać. Tego odwrócić się nie da. Ale można jednak próbować ocalić Eichendorffa - gdyby jakimś cudem stał się on w tych okolicach poetą popularnym (to oczywiście żart - jedyny w Polsce po roku 1989 "popularny" poeta w celu tej popularności zdobycia "musiał" zostać poetą popkultury i zaczął swoje wiersze recytować na tle takiej sobie muzyki rockowej) czy choćby tylko "trochę znanym", to już byłoby naprawdę coś!


DZIEŃ CZWARTY

 

 

 

 

* wszystkie zamieszczone tutaj "spolszczenia" tekstów Josepha von Eichendorffa zostały dokonane przeze mnie na podstawie zamieszczonych na stronie www.recmusic.org tłumaczeń na angielski, francuski i hiszpański i celem ich jest jedynie  przybliżenie tematyki i nastroju wierszy - tzn. nie dają one  żadnej gwarancji "za zgodność z oryginałem". [pg]