strona główna album Ziemia Kłodzka i Nyska inne albumy

 

DZIEŃ CZWARTY - Kamieniec Ząbkowicki, Srebrna Góra, Złoty Stok


Ten dzień był zdecydowanie najgorszym dniem tego wyjazdu - dlatego zapewne, że miał być właśnie dniem najlepszym - to pierwsze miejsce w nagłówku wymienione - Kamieniec Ząbkowicki (Kamenz Kreis Frankenstein) - miało być jakby głównym punktem całej wyprawy i zupełnie nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Dla pocieszenia udaliśmy się więc potem "szlakiem metali szlachetnych". A było to tak - wiedzieliśmy, że zamek (a w istocie pałac - ale o tym później) Hohenzollernów w Kamieńcu Ząbkowickim jest budowlą o największej kubaturze spośród wszystkich europejskich pałaców, wiedzieliśmy też, że przeszedł on ciężkie koleje losu, że właściwie nigdy nie był dla nikogo "domem", i że w końcu srogo oberwał od Armii Czerwonej w roku 1945. Już z daleka, z drogi, widać doskonale, że jest to prawdziwy olbrzym, moloch; nie jest jednak tak łatwo się do niego dostać, i to nie tylko ze względu na imponujące mury, ale także dlatego, że zwiedzanie może odbyć się tylko wtedy, gdy zbierze się odpowiedniej wielkości grupa - bywa, że się nie zbierze, bo miejsce to jest dość mocno oddalone od wszelkich centrów i turyści przyjeżdżają tu głównie w weekendy. Nam się udało, niemniej już od samego początku coś - owo nieuchwytne coś - nam się w tym wszystkim nie podobało. Zaczęło się od idiotycznych opłat - dziesięć złotych za wstęp, dziesięć za filmowanie kamerą - i tu nagły absurd - bodajże pięć złotych za robienie zdjęć aparatem analogowym - zwanym tu "tradycyjnym", i dziesięć za tąż samą czynność wykonywaną przy użyciu cyfrówki. Jeden człowiek z grupy zaczął na ten temat dyskutować - jaka to różnica, co to jest za aparat - przecież to jakaś bzdura jest, kto dziś w ogóle używa analogowych aparatów? Pani przewodnik - taka grubiutka, malutka - odpowiada, że jakaś widać jest, skoro "dyrekcja tak zarządziła". No tak - to stwierdzenie załatwia wszystko. Wyjaśnienie jest oczywiście proste - "dyrekcji" zależy na tym, żeby zarobić jak najwięcej, a wiadomo, że wszyscy mają teraz aparaty cyfrowe. Oczywiście termin "zarobić" ma tu szczególne znaczenie - pani przewodnik informuje nas bowiem solennym tonem, że cały dochód z biletów przeznaczany jest na dalszy remont pałacu. Nie mamy powodów by w to nie wierzyć - pałac znajduje się dziś w rękach prywatnych, został przez gminę wydzierżawiony na lat czterdzieści, i ów dzierżawca - niejaki Wojciech Sobiech, ponoć były pracownik akademii rolniczej w Poznaniu - z własnych (podobno przeznaczył na ten cel cały - i to niemały - spadek, który kiedyś otrzymał) oraz przez pałac zarobionych pieniędzy budowlę remontuje. My nie zdecydowaliśmy się na uiszczenie tego "haraczu" - trochę ze skąpstwa, a trochę dla zasady - jestem zdecydowanym zwolennikiem fotografii cyfrowej, zdjęcia zacząłem robić "na poważnie" dopiero wtedy, gdy mogłem się wreszcie uwolnić od przeklętego pośrednictwa "pana fotografa". No normalnie nigdy nie byłem w stanie się z tymi debilami dogadać - przychodziłem i mówiłem takiemu: "Proszę pana, proszę pamiętać, że ma pan wywołać wszystkie - powtarzam wszystkie zdjęcia z tego filmu - także te 'źle skadrowane', 'niewyraźne', 'rozmyte', 'poruszone' etc. Ja za to płacę - moja strata." Po kilku dniach (bo zwykle tyle aż to trwało) przychodziłem, trafiałem oczywiście na jakiegoś innego matoła (bo zwykle w takich miejscach pracował więcej niż jeden imbecyl), który bez mrugnięcia okiem wręczał mi kopertę z pięcioma spośród 36 (tyle bodajże było na kliszy) zdjęć, i mówił, że: "Reszta była nieudana - za ciemne". Dzięki fotografii cyfrowej ten problem zniknął całkowicie, i uważam, że dyskryminacja aparatów cyfrowych jest nie do przyjęcia. Będą więc tutaj tylko zdjęcia zrobione z zewnątrz (wolno je robić bez opłaty! - przynajmniej nikt nas nie pogonił), ale strata nie jest wielka - środek jest w stanie niezbyt rewelacyjnym, zresztą w podanych w niniejszym tekście linkach takie zdjęcia łatwo można znaleźć. Wchodzi się do "zamku" przez prawdziwie krzyżacką bramę, cała w ogóle jego architektura nawiązuje do budowli krzyżackich (może nawet nie tyle w kształcie samej bryły, co w ogólnym charakterze czuje się w nim coś, co przypomina Malbork). Niektóre części pałacu - a zwłaszcza wieże - świecą się jak przysłowiowemu psu "jaja o północy" - są to skutki pokrycia cegieł specjalną glazurą, która z biegiem lat wcale nie traci połysku. Inne znów zdają się epatować widza surową fakturą ciosanego kamienia - oj, mury to on naprawdę ma grube! Streszczam (głównie za stroną Zamki Polskie, choć nie tylko) historię obiektu w Kamieńcu - fundatorką założenia była właścicielka okolicznych ziem, Marianna Wilhelmina Orańska, córka władcy Zjednoczonych Niderlandów, żona Albrechta IV Hohenzollerna – najmłodszego syna króla Prus. Koszt budowy pałacu szacuje się na około trzy tony czystego złota! Jego twórcą był wielki architekt niemiecki Karl Friedrich Schinkel (dla krakusów i okolicznych - Schinkel był również twórcą kościoła św. Marcina, a także wykonał wstępny projekt zdewastowanego i zmarnowanego przez PRL pałacu Potockich  - jedno i drugie w podkrakowskich Krzeszowicach). Według słów swego twórcy: "budynek ten, z narożnymi wieżyczkami, niskimi zabudowaniami za murem i małymi schodkami, mógłby uchodzić za średniowieczny zamek obronny, gdyby nie duże okna, schody zewnętrzne i szerokie tarasy oranżerii, które przybliżają go współczesnym zwyczajom i stylowi życia." I właśnie dlatego dość powszechnie nazywa się to kamienieckie dziwo "zamkiem". Księżna Marianna to było nie lada ziółko - swego książęcego małżonka zdradzała z... koniuszym, z którym nawet zaszła w ciążę - historia jak z "Kochanka Lady Chatterley". O dalszych perypetiach ognistej Marianny można poczytać na stronie Zamki Polskie, dla nas najważniejsze jest, że pałac odziedziczył po niej jej syn - Albrecht von Hohenzollern (ale nie ten z "Hołdu Pruskiego"). "Pałac pełnił rolę letniej siedziby Hohenzollernów, a w okresie zimowym jego wnętrza, park i tarasy udostępniano turystom." Niemniej, właściciele nigdy tak naprawdę nie mieszkali tutaj na stałe. W czasie II wojny światowej przejęli go hitlerowcy - zorganizowano w pałacu skład zrabowanych w Polsce (m.in. na Wawelu) i w innych krajach okupowanych dzieł sztuki (według legendy miała się tu przez pewien czas znajdować tzw. Bursztynowa Komnata - zresztą, gdzie ona się nie miała znajdować? - we własnej piwnicy nawet sprawdzałem...). Co mogli, to wywieźli na zachód przed marnym końcem, resztę zaś - w kierunku przeciwnym - wywieźli Rosjanie. "Po zorganizowanej grabieży zimą 1946 roku Rosjanie w akcie zemsty za okrucieństwa Hitlera podpalili pałac i zagrozili okolicznej (jeszcze niemieckiej) ludności, że zastrzelą każdego, kto podejmie próbę jego ugaszenia. W latach następnych postępowała dalsza dewastacja budowli, m.in. marmury z jej posadzek wykorzystano do wystroju Sali Kongresowej we wznoszonym wówczas Pałacu Kultury i Nauki." I dzięki temu marmury z Kamieńca miały przez lata okazję wysłuchać koncertów m.in. Marleny Dietrich, King Crimson, Procol Harum i Rolling Stones (ich pierwszy koncert - w 1967 roku - był podobno pierwszym koncertem "topowej" zachodniej grupy rockowej za "żelazną kurtyną"). Dziś - poza wnętrzem, którego "nie ma", ale o którym jednak przyjdzie nam jeszcze - niestety, wspomnieć - zobaczyć tam można takie oto wyłaniające się z morza chaszczy pseudo-średniowieczne bramy, takie niedostępne blanki, takie arkady, takie dziwaczne, niczego nie podpierające kolumienki. Szczególne wrażenie robią stojące w dawnym parku ruiny jakichś osobliwych obiektów, jakieś nie wiadomo gdzie prowadzące schody i tarasy - no po prostu wiszące ogrody Semiramidy! Ogólnie jednak pałac nie jest piękny - nie jest nawet ładny - najładniejsze są w nim te schody - to prawdziwe cudo, wystarczy niewiele wysiłku, żeby zobaczyć panie i panów w kreacjach z przełomu XIX i XX wieku po nich wstępujących. Jest to bardzo proustowski element tej budowli - jakbym widział barona de Charlus, dającego porozumiewawcze znaki lokajczykowi, który właśnie wpadł mu był w oko (w końcu był przecież baron znanym germanofilem, a do tego w połowie Niemcem, często w Niemczech bywał i miał tam nawet część swych włości - cóż by zatem stało na przeszkodzie temu by został przez jakiegoś znajomego zaproszony na bal, a może i na dłuższy pobyt do Kamenz?). A dlaczego nie jest pałac ładny? Nie dlatego bynajmniej, że jest zniszczony - i tak wygląda nieźle, jak na to, co go przez ostatnie pół wieku spotykało. Coś jest w nim, właśnie coś, co powoduje, że jest nieprzyjemny. Oczywiście - to łatwo wyjaśnić - średniowieczne zamki miały swoje uzasadnienie - ich forma była związana z ich funkcją obronną, funkcja estetyczna, która owszem - zawsze była ważna, była niejako pochodną tej pierwszej. To tu zaś - hmmm, to jest po prostu zwykła fanaberia, zwykłe marnowanie pieniędzy - fanfaronada, niemieckie świrowanie, zaklęta w kamień pycha, buta i zadufanie pruskiego junkierstwa - pałac powstał mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nadęty balon królestwa Prus zaczął się nadymać coraz bardziej i bardziej - aż w końcu nadął się tak, że musiał przekształcić się w Cesarstwo Niemieckie - twór sztuczny, chory, i z tego wszystkiego cierpiący na jeszcze większą puchlinę. Warto zwrócić uwagę na datę ostatecznego "zwodowania" tego flagowego okrętu pruskiego kabotyństwa: "Oficjalne zakończenie prowadzonych przez ponad trzydzieści lat, kosztujących łącznie około jednego miliona dukatów tj. równowartość blisko trzech ton złota, zabiegów budowlanych miało miejsce w zamkowych ogrodach 8 maja 1872 roku i związane było z uroczystym odsłonięciem Victorii, symbolu zwycięstwa w dopiero co zakończonej wojnie z sąsiednią Francją." Wojna z Francją - ta "ofiara zakładzinowa" nowej istności politycznej i zarazem źródło zupełnie realnego wsparcia jej rozwoju przez ściągnięty, niebotycznej wysokości haracz - była również prawdziwym początkiem samodzielnego żywota pałacu w Kamenz. I niemiecki balon mógł nadal nadymać się i nadymać do woli - od roku 1888 nowy cesarz, w Polsce zwany popularnie "Wilusiem", mógł dmąc w niego z uporem maniaka przy okazji podkręcać swe idiotyczne wąsiki. Aż przyszedł rok 1914, potem 1915 i tak dalej, i tak dalej. W 1918 balon został przestrzelony - przekłuto go, ale... nie spuszczono zeń powietrza - interesy polityczne, gry strategiczne pomiędzy Francją i Wielką Brytanią doprowadziły do tego, że pozwolono Niemcom przykleić na balon "łatkę". Przez jakiś czas był on wprawdzie nieco sflaczały i obwisły, jednakże już pod koniec lat 20-tych znowu zaczął się na dobre nadymać. I pojawił się następny wąsaty - wprawdzie o innym nieco kroju wąsa - który ten niemiecki balon zaczął ponownie pompować. I tym razem naprawdę na maxa! Ale w końcu balon przekłuto ponownie, podzielono, a nawet zrobiono zeń dwa mniejsze baloniki, które potem wprawdzie zszyto na powrót, ale wydaje się, że Niemcy ten okres "balonowy" mają już na dobre za sobą. Dziś potomkowie pruskich elektorów, królów Prus i cesarzy Niemiec mają własną stronę internetową www.preussen.de - jak głosi angielskojęzyczna strona główna, jest to: "Official Website of the House of Hohenzollern". Obecną głową rodu jest urodzony w roku 1976 książę Georg Friedrich Ferdinand (Seine königliche Hoheit, der Prinz von Preußen lubo też Seine kaiserliche und königliche Hoheit, der Prinz von Preußen), który w jakimś wywiadzie powiedział tak: "Jako głowa rodu Hohenzollern nie odgrywam żadnej roli politycznej, ani też żadnej odgrywać nie zamierzam." - wyluzowany chłopak, chciałoby się powiedzieć! Dziś ród prowadzi na swojej stronie sklep internetowy w którym sprzedaje między innymi płytę z koncertami fletowymi Fryderyka Wielkiego (ten król, tak u nas znienawidzony, był jednak naprawdę wybitnym władcą swego kraju, a poza tym całkiem niezłym kompozytorem i flecistą, na dodatek zaś to w końcu na jego temat Bach skomponował "Musikalisches Opfer"), a w "realu" udostępnia do zwiedzania swe zamki i pałace - zamek Hohenzollern oraz pałac Sigmaringen. Taki oto koniec spotkał ród niedoszłych panów Europy. Ich niegdysiejszy pałac w Kamieńcu jakoś wyszedł z najgorszych czasów. Wyszedł dzięki człowiekowi, który jak już wspomnieliśmy nazywa się Wojciech Sobiech, i który poświęcił wiele, żeby miejsce to uratować przed zagładą. Chwała mu za to... Jest jednak coś, o czym nie możemy tu nie napisać, tym bardziej, że sprawa stała się już powszechnie znana. Coś, co zwróciło naszą uwagę, to strasznie nieprzyjemna atmosfera wokół pałacu, spowodowana np. przez montowanie takich oto sympatycznych "zabezpieczeń" na murach - oczywiście rozumiem - wieśniaki kradną, ludzie są jacy są - to jest dzicz, drut kolczasty powinien być naprawdę kolczasty, ale... tłuczone szkło to chyba już jednak jakaś przesada. Wszędzie, na każdej bramie są żółte tabliczki (tu słabo widać) z napisem: "Uwaga, złe psy!" Podczas wędrówki wewnątrz pałacu widzieliśmy kilka z tych psów - wyglądały bardzo groźnie i pani przewodnik (notabene - mówiła ona z takim zaangażowaniem i pasją o wiekopomnej roli "pana dzierżawcy", że zaczęliśmy podejrzewać jakieś koneksje rodzinne lub też uczuciowe inne) ostrzegała, że kategorycznie nie wolno się do nich zbliżać, ani broń Boże dokarmiać - są one bowiem na "specjalnej diecie", gdyż "pan dzierżawca" (zawsze go tak dziwacznie tytułowała) jest z zawodu technologiem żywności i on im tę specjalną "zamkową" dietę ustalił. Nawet tym, którzy za robienie zdjęć zapłacili (czy to aparatem cyfrowym czy też "tradycyjnym") zakazywała robienia zdjęć psom, gdyż "to je denerwuje i mogą stać się agresywne - były już takie przypadki", ona zaś nie będzie "w stanie ich powstrzymać"... Hmmm, wszystko to brzmiało i dziwnie i groźnie i... nieco obłąkańczo, uznaliśmy więc hurtem całą "załogę" zamku za kupę wariatów i przeszliśmy nad psami do porządku dziennego. Niesłusznie - w długi dopiero czas później na jakiejś stronie trafiłem na wyjaśnienie owej dziwacznej "ostrożności" dotyczącej tych nieprzyjemnie wyglądających psów. Okazało się, że te, które widzieliśmy były jeszcze całkiem dobre! Tych złych bowiem w ogóle się nie pokazuje. W całym zamku jest (a raczej było) ich ponad czterdzieści - część żyła w jakichś kazamatach "na zapleczu", pozbawiona niemal zupełnie światła słonecznego i prawie dosłownie "o chlebie i wodzie", a czasem nawet bez chleba. Skutkiem tego psy marły z głodu. "Pan dzierżawca" - technolog żywności! - taką im bowiem "ustalił dietę". Po prostu - jak każdy chłop uważał, że "głodny pies jest ostrzejszy i lepiej pilnuje" - taki to z niego "pan na zamku" i "powinowaty Hohenzollernów". Sprawa jest dokładnie opisana w kilkunastu artykułach na stronach Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami we Wrocławiu, jeśli zaś ktoś chce bez czytania obejrzeć kilka "niezłych fot" to niech sobie zajrzy tutaj (może też podpisać petycję  - jeśli taka wola), i jeszcze poczytać tu - ufff! No jest to po prostu niezły skandal, tym większy, że podobnie jak z korupcją w polskiej piłce, żadna władza świecka ani kościelna nijak nie może sobie z tym problemem poradzić. Może najlepszym wyjściem byłoby, gdyby jednak - zamiast odbierać "panu dzierżawcy" psy po jednej czy dwie sztuki - w jakiś sposób odebrać mu je wszystkie razem z całym pałacem? A może Hohenzollernowie by go chcieli? Może byliby w stanie znaleźć inwestorów, którzy doprowadzili by go do jako takiego stanu? Przecież są spokrewnieni ze wszystkimi obecnie panującymi w Europie - mają kontakty. A może by im go po prostu dać? - a raczej oddać? - w ramach zadośćuczynienia wszystkim obrabowanym przez państwo polskie Niemcom? Ot, taki symbol, jak to, że w Żywcu jedno ze skrzydeł pałacu zostało przekazane prawowitej właścicielce - czyli księżnej Cośtam Cośtam Cośtam von Habsburg - potomkini gałęzi rodu, do którego przed II wojną światową należał i zamek i pałac i park i browar i połowa miasta. W ramach właśnie tego epokowego zadośćuczynienia księżna otrzymała klucze do swojego, a przecież już nie-swojego pałacu (choć tylko do jednego z jego skrzydeł, klucze do drugiego pozostają bowiem nadal w rękach dyrekcji znajdującej się tam szkoły oraz pana ciecia), który jak sama stwierdziła, widziała po raz ostatni jeszcze przed wojną - księżna jest dziś bowiem dość już wiekową damą około osiemdziesiątki, niemniej bardzo jeszcze żwawą. Myślę, że województwo dolnośląskie stać na taki gest - wybaczamy i prosimy o wybaczenie - na znak pokoju przyjmijcie ten oto skromny dar - no i... radźcie sobie z nim! A "pana dzierżawcę" jakoś się spłaci - może Unia pomoże się go pozbyć? Ogólne wrażenie z kamienieckiego pałacu było więc raczej złe - i to nawet nie przez te psy, o których wcale nie wiedzieliśmy - afera medialna zrobiła się z tego już sporo po naszej wizycie - ale była tam jakaś uchwytna od razu nieprzyjemna atmosfera - te opłaty za cyfrówkę, to tłuczone szkło w charakterze "intarsji" w murach... A swoją drogą, to przyszło mi do głowy, że postępowanie tego gościa wobec swoich psów można w taki oto sposób wytłumaczyć psychologicznie: jest to człowiek, który ma urojenia - kiedyś ujebał sobie, że zostanie "panem na zamku", do pewnego stopnia udało mu się w końcu to szaleństwo zrealizować, ale... "pan" potrzebuje poddanych, żeby być prawdziwym panem, a poddanych można i trzeba wtrącać do lochu - no więc... - wtrąca... Z prawdziwą ulgą wyszliśmy stamtąd i schodząc w dół (pałac mieści się na dość dużym wzniesieniu) zauważyliśmy w dole jakąś wieżę - okazało się, że jest to kościół - gotycki i do tego bardzo wielki. Zanim do niego doszliśmy, po drodze spotkaliśmy taką chrzcielnicę (najprawdopodobniej) - strasznie to stare! Mury kościoła (jest to zespół klasztorny cystersów a obecnie kościół parafialny) są doprawdy imponujące! Olbrzymie słoniowe przypory prowadzą do zaskakującego rozwiązania - najczystszej wody gotyk niejako pod- i nad- budowano barokiem! Wygląda to przedziwacznie - zupełnie jakby wzięto te barokowe elementy z jakiegoś zupełnie innego kościoła i "dosztukowano" w Photoshopie! Ale tak czy inaczej kościół cysterski w Kamieńcu Ząbkowickim to jest kawał budowli - mury i kolor kamienia, z którego je wykonano, mają w sobie coś egipskiego - tak, właśnie egipskiego. I na zakończenie już Kamieńca, przy wyjściu z niego jeszcze jedna niespodzianka - figura przedstawiająca starca z rozwianą brodą trzymającego rękę na jakiejś kuli - sądząc z twarzy powiedziałbym, że jest to uczony Galileo Galilei, zwany u nas potocznie Galileuszem. Sądząc znowu z kontekstu kościelno-biblijnego przyszło mi do głowy, że to będzie jaki Izajasz albo inny Jeremiasz. Ale nie. Spojrzałem do przewodnika, i okazało się, że to nie kto inny, a sam Bóg Ojciec we własnej (pojedynczej - nie potrójnej tym razem) osobie, ta zaś śmieszna kulka, to jest świat - cały świat - Wszechświat - a może tylko nasza mała Ziemia? Tego do końca nie wiadomo. Niewiele jest w ogóle przedstawień Boga Ojca - no w końcu w chrześcijaństwie nie tyle nie wolno, co jakoś nie wypada go przedstawiać - to trąci bowiem już jawnym bałwochwalstwem, idolatrią (którą chrześcijaństwo - czyli "przefarbowane" stare, dobre grecko-rzymskie z wpływami orientalnymi wielobóstwo - oczywiście uprawia, tyle że w sposób ukryty i podstępny - pod postacią rozmaitych "osób boskich" i "świętych" - w tym tzw. "Trójcy Świętej" - a także wszelkiego autoramentu Matek Boskich i Nie-boskich); mógł się na to poważyć Michelangelo Buonarroti malując Sykstynę, ale poza nim niewielu. Co ciekawe, to w  Krakowie w pobliżu Starego Cmentarza Podgórskiego, gdzie pochowany został m.in. Edward Dembowski, mamy w gruncie rzeczy dość podobną figurę, choć mniejszą i niewątpliwie słabszej próby artystycznej. Przypomniało mi się też, jak to kiedyś w jakimś kościele wpadła mi w ręce prześmieszna ulotka, która zachęcała wiernych do tego by modlili się bezpośrednio do Boga Ojca. Została ona skomponowana w charakterze objawienia (sądząc ze stylu uważam, że podrzucił ją tam jakiś wariat - Kościół chyba raczej nie popiera takich "prywatnych Koranów"), w którym Bóg Ojciec przemawia bezpośrednio do swego "proroka", żaląc się mu żałośnie, że ludzie głównie modlą się do jego Syna, do tegoż Syna Matki, ba... - Święci nawet bardziej są czczeni od niego - Głowy Rodziny! I oczywiście obiecuje stada łask za odmawianie jakiejś bezpośrednio doń skierowanej patatajki. Czad po prostu! Tak więc w Kamieńcu Ząbkowickim nie dość, że zobaczyliśmy największy pałac w Europie, to jeszcze spotkaliśmy Boga - Ojca! Zjeżdżamy stamtąd paradoksalnie, bo w górę - do góry zwanej srebrną, czyli do miejscowości o nazwie Srebrna Góra (Silberberg). Główną atrakcją Srebrnej Góry - jak już było wspomniane w poprzednim "dniu" jest twierdza - olbrzymia, największa z pruskich twierdz na Dolnym Śląsku i jedna z największych w Europie. Niemniej zupełnie świadomie postanowiliśmy jej - podobnie jak i nyskiej - nie zwiedzać, gdyż ostatecznie wybraliśmy do gruntownego oglądnięcia twierdzę kłodzką i tego się trzymaliśmy. Poza tym twierdza w Srebrnej Górze jest położona bardzo wysoko i trudno do niej się dostać. Można ją oglądnąć i dowiedzieć się o niej sporo tutaj - jest to swoją drogą konstrukcja zadziwiająca. My przeszliśmy się tylko po samym miasteczku - w istocie w sensie administracyjnym jest to wieś, niemniej była kiedyś miastem i zabudowę ma typu małomiasteczkowego. Niegdyś rzeczywiście wydobywano tu srebro, miasto jednak mocno podupadło po wojnie trzydziestoletniej, a poza tym złoża zostały wyczerpane. Nigdy potem nie wróciło już do dawnej świetności, w ostatnich czasach jednak ma się coraz lepiej i staje się z roku na rok popularniejszym ośrodkiem agroturystycznym - całkiem sporo jest tu miejsc do wynajęcia w prywatnych kwaterach i pensjonatach. Cała Srebrna Góra ma charakter silnie alpejski i właściwie wszystko w tym małym miejscu ma pewien urok - nawet zwykłe drzwi wejściowe do kamienicy. Przed innym domem wznosi się ozdobny, barokowy w charakterze krucyfiks, dobitnie świadczący o niegdysiejszym bogactwie miasta - taka rzeźba nie została zrobiona za żyto przez miejscowego "świątkarza" - jest to profesjonalny wyrób zapewne jakiegoś renomowanego kamieniarza, a być może nawet i rzeźbiarza z Wrocławia albo z Wałbrzycha. Jako że, zgodnie z założeniem postanowiliśmy nie wspinać się do Twierdzy Srebrnogórskiej, ale gdzieś jednak wspiąć się należało, wybraliśmy miejscowy kościół parafialny, do którego prowadzą bardzo długie i dość kręte schody. Sam kościół nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale te schody warte są by na nie wejść. Wracając już do samochodu trafiliśmy na budynek wyglądający na kościół, na którym jednakże wisiał napis mówiący, że znajduje się tu... siedziba teatru, a ściślej "Stowarzyszenia Teatralnego Chorea" z Łodzi. Budynek był niestety zamknięty na głucho, ale tak nas to zaintrygowało, że po powrocie dowiedzieliśmy się, iż stowarzyszenie to ma taką jakby "scenę letnią" w dawnym kościele protestanckim w Srebrnej Górze, który miał ponoć przez sto lat pełnić rolę kościoła, przez trzydzieści zaś kolejnych... burdelu! No nie wiem - wydaje mi się, że jest to dobra droga i ze wszech miar godna polecenia innym budynkom sakralnym:
kościół -> burdel -> teatr
- trójjedyna chorea!
Ale dość już tych niewybrednych żartów. Stowarzyszenie - w niedługi czas po naszym pobycie w Srebrnej Górze - zainaugurowało w tym właśnie budynku ciekawą, choć może nieco efekciarską inicjatywę - netTheatre czyli... teatr internetowy. Był to spektakl według Wyspiańskiego pod tytułem "Odpoczywanie" - można o tym projekcie poczytać tutaj i jeszcze tutaj. Dowiedzieliśmy się także, że kościół w Silberbergu był wcześniej używany przez Teatr Brama. Cóż jednak - jak to zwykle w Polsce - początki cacane a końce zakichane - bo wygląda na to, że teatr internetowy niedługo zagrzał miejsce w "uroczej podsudeckiej miejscowości" - tak wynika przynajmniej stąd. No widać nie pisane było Srebrnej Górze stać się drugimi Gardzienicami. Jeśli ktoś chce szerzej się zapoznać z historią tej miejscowości niech sobie zajrzy tutaj. My już z tej Srebrnej Góry spadamy, a spadając tak i zjeżdżając trafiamy do innego szlachetnie metalicznego miejsca - do miasteczka o nazwie Złoty Stok (niem. Reichenstein, czes. Rychleby). Tak - naprawdę - ze Srebrnej Góry jedziemy do Złotego Stoku - tak to można sobie szlachetnie po Dolnym Śląsku podróżować! Powodem tego naszego przystanku w drodze do Paczkowa jest kopalnia - ma się w Złotym Stoku znajdować jakaś ciekawa kopalnia złota udostępniona do zwiedzania. I owszem - znajdowała się, tyle że była już całkiem dobrze zamknięta - za późno. Przeszliśmy się więc trochę po miasteczku, które ma nie lada jakie tradycje, bo: "Na początku XVI wieku przypada szczytowy rozkwit górnictwa i hutnictwa złota oraz samego miasta. O gwałtownym rozwoju górnictwa świadczy zainteresowanie się nim najpotężniejszych wówczas w Europie domów handlowych i spółek górniczo-hutniczych: Fuggerów, Turzonów, Welsów, Imhoffów. W 1529 roku w Złotym Stoku było czynnych 145 kopalń i kilkanaście małych hut. Dwadzieścia lat później liczba kopalń wzrosła do 190 a ilość wydobywanej rudy przekraczała 30 000 ton, co stanowiło około 8% produkcji złota w Europie." (za polską Wikipedią po poprawieniu błędów). No, no no - dziś jednak to miasteczko wygląda na zupełnie wymarłe - może jakoś źle trafiliśmy, ale wydawało nam się, że zaraz zza jakiegoś węgła wypadną zombie i zaczną nas na żywca żreć. Idąc główną ulicą z niepokojem spojrzeliśmy w bok, a tam znajdowała się jedna z najbardziej niezwykłych ("tarasowych" można powiedzieć) uliczek, jakie dotąd widzieliśmy - gdyby nie znajdowała się tutaj, powinna się znajdować w Bielsku. Nasze obawy rychło się jednak spełniły - pośrodku zupełnie wyludnionej ulicy od grupki kolegów oderwał się jeden zomb i zaczął się do nas niebezpiecznie zbliżać. Stanęliśmy jak wryci, czekając aż rycząc wniebogłosy rzuci się na nas z wyciągniętymi sztywno przed siebie ramionami... Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zombiel podszedł i zaczął nawijać makaron na uszy - trwało to chyba z piętnaście minut - takie miał mniej więcej gadane:
on pije, pije bo musi, bo jego dziewczyna zginęła, już miał się z nią żenić, ale ona zginęła w wypadku, on już nie chce żyć, więc pije, kiedyś był kimś, kiedyś miał firmę (prosperującą oczywiście), miał szacunek, teraz nic go już nie obchodzi, brudny i obszarpany chodzi, sprzedał wszystko co miał, nawet te huje (to znaczy jego koledzy od bani - wskazując palcem na nich) śmieją się z niego, mówią, że jest przecież wiele dziewczyn, co się stało, to się nie odstanie, trzeba żyć dalej, ale on nie chce, on to pierdoli, on chce się zapić, bo ona zginęła, opuściła go, on chce znowu ją spotkać, na tamtym świecie, poza tym nic go nie obchodzi, chce się zapić - i wreszcie konkluzja - dajcie na wino. 
Dajemy na wino i zaraz potem dyla jak najszybszego z tego Stoku Złotego, nie do końca, nie w pełni, nie wszyscy, nie całkiem będąc przekonanymi, że to co mówił było prawdą, ale też i że to co nam opowiedział prawdą nie było...


DZIEŃ PIĄTY