strona główna album Ziemia Kłodzka i Nyska inne albumy

 

DZIEŃ PIĄTY - Bardo, Kłodzko


Ostatnia to już "wyprawa łupieżcza", choć będą jeszcze rzeczy niewątpliwie ciekawe po drodze do Krakowa. Tym razem jest to mocno górska trasa. Celem naszym jest Kłodzko, a po drodze wpadniemy na chwilę do miejscowości o przedziwnej nazwie Bardo. Bardo (niem. Wartha) jest prawie trzytysięcznym miasteczkiem, podobnym nieco w charakterze do Srebrnej Góry, choć w przeciwieństwie do niej przesiąkniętym duchem absolutnie religijnym, znajduje się tu bowiem jedno z najpopularniejszych sanktuariów maryjnych na Dolnym Śląsku a w nim słynąca z "cudów" figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem, tzw. Tronująca Madonna. Jest to masywny barokowy budynek, nie wyróżniający się niczym szczególnym, choć niewątpliwie bardzo dystyngowany. W środku jest wystawa poświęcona kultowi maryjnemu, a także bardzo ładna szopka, w której użyto najzwyklejszych lalek i figurek zabawkowych, pochodzących z różnych okresów PRL-u, a także z czasów POPRL-owskich. Dzięki temu - oprócz dzieciąt jeszcze ssących - prawie każdy dorosły dziś Polak może znaleźć tam jakąś cząstkę swej nędznej biografii - jakiegoś misia, jakiegoś muppeta, jakąś smerfetkę. Pomysł ten jest (miniaturowym) powtórzeniem wspaniałej szopki z Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku we Wrocławiu, gdzie od czterdziestu lat niezwykle skromny ksiądz o nazwisku Kazimierz Błaszczyk tworzy to swoje naprawdę niezwykłe dzieło. Bardzka szopka to oczywiście jedynie miniatura tamtej, ale też urocza. Po wyjściu z kościoła idziemy na rynek, i muszę powiedzieć, że takiego rynku jeszcze mi się w życiu zobaczyć nie zdarzyło! Wyjeżdżając już z Barda trafiliśmy na rzecz w tym miejscu najbardziej niezwykłą, i tą, którą niechybnie zapamiętamy jako wizytówkę tego miasteczka - przy głównej ulicy znajduje się zakład bodajże ślusarski (choć nie jestem tego pewien), przed którym - w charakterze przynęty-reklamy - stoi sobie stalowe drzewko - w tym raczej sennym i bardzo tradycyjnym pejzażu obiekt ten jest prawdziwą awangardą!
Z Barda bardzo niedaleko jest do głównego naszego dzisiejszego celu - do Kłodzka. Miasto to było nam znane niejako korespondencyjnie dzięki kontaktom z pochodzącym stamtąd Krzysztofem BIlińskim - człowiekiem łączącym zainteresowania literackie z czynnym zaangażowaniem w muzykę metalową, co samo w sobie jest już sporym osiągnięciem formalnym. Krzysztof przysłał nam kiedyś ze swego miasta pocztówkę wykonaną na podstawie przedwojennego zdjęcia, na której był napis Glatz (to Kłodzko po niemiecku, Czesi zaś zwą je Kladsko) przedstawiającą bardzo ładny gotycki mostek a przy nim figurę św. Jana Nepomucena. I tak się stało, że planując wyjazd w "te strony" (znowu powraca ten temat - czym właściwie są "te strony"?) nastawiliśmy się absolutnie na odwiedzenie Kłodzka, aby ten mostek i tę figurę zobaczyć na własne oczy. No i wiedząc oczywiście o twierdzy (od wspomnianego znajomego, choć nie tylko) postanowiliśmy z nią właśnie się zapoznać, twierdze w Nysie i w Srebrnej Górze niejako pomijając. (Jest coś niesłychanie kuszącego, ale i zarazem niebezpiecznego w takim odwiedzaniu miejsc znanych uprzednio z fotografii bądź obrazów - zwykle jest tak, że rzeczywistość do pięt nie dorasta swym wizerunkom, i wtedy jesteśmy rozczarowani, zastanawiamy się po cośmy właściwie jechali taki szmat drogi? - nieporównanie proces ten ujął Proust w drugim tomie epopei swej duszy, pisząc o rzekomo niezwykłym, posiadającym jakoby mauretańskie cechy kościele w normandzkim Balbec - i tak jest zazwyczaj, niemniej... zdarzają się wyjątki kiedy rzeczywistość dorównuje bądź nawet przerasta nasze wstępne oczekiwania i wyobrażenia.) Cytujemy za nieocenioną stroną Zamki Polskie (a stąd tu kłodzka twierdza się wzięła, że znajduje się ona w miejscu średniowiecznego zamku): "W obecnym stanie kłodzka twierdza jest najcenniejszym w Polsce zespołem fortyfikacji XVII-XVIII wiecznych, będących klasycznym i unikatowym wzorem architektury obronnej tego okresu. Stanowi ona bardzo skomplikowany układ militarny, który niezwykle trudno sobie wyobrazić, a cóż dopiero opisać."; i jeszcze: "łączną długość wszystkich podziemnych korytarzy szacuje się na ok. 50-100 km" (do zwiedzania - dla odważnych - udostępniono krótki odcinek labiryntu chodników minerskich o długości około jednego kilometra - z tej atrakcji jednak nie skorzystaliśmy, gdyż po pierwsze było już za późno, a po drugie i tak wejść tam można tylko dołączywszy się do zorganizowanej grupy z przewodnikiem - jest tam ponoć bardzo ciasno i bardzo ciemno). 
Zaraz po wjeździe do miasta ujrzeliśmy tronującą nad całym śródmieściem bryłę kościoła - od tyłu na razie, i nie mieliśmy czasu, żeby się nią bliżej zająć, gdyż było już późno i trzeba było na gwałt lecieć do twierdzy, żeby nam jej nie zamknęli. I tylko odwróciwszy się na chwilę zobaczyliśmy jedyny tak w Polsce jak i W Swoim Rodzaju Pomnik Ołowianego Żołnierzyka - coś pięknego, miałem podobne w dzieciństwie, choć mniejsze. Jakież to jest urocze, pucułowate i grzeczne stworzenie! Pomnik ten jest poświęcony dzielnym żołnierzykom Armii Berlinga, którzy "wyzwolili" Kłodzko i "ustanawiali Władzę Ludową na Ziemiach Odzyskanych" - aż chciałoby się złapać go za rękę i poprosić o przeprowadzenie przez ulicę, bo - "Czuwać musi żołnierz by nie przeszkodził wróg!". Ech, łza się w oku kręci - toż to były dopiero nieskomplikowane czasy! Zaraz przy rynku wchodzi się do wycieczkowej trasy podziemnej, z której wyjście znajduje się u stóp twierdzy - trasa ta nie jest jakoś szczególnie długa - są tam figury żołnierzy w pruskich strojach, są elementy wyposażenia, plany, makiety. W sumie nic takiego. Ciekawsza część muzealna będzie dopiero na górze - z historią ucieczek z twierdzy, kiedy pełniła ona już funkcję więzienia. Z racji oczywistych, w kazamatach twierdzy widać niezbyt wiele, światło naturalne dobiega tam bowiem jedynie przez niewielkie okrągłe okienka - trochę jak na statku. Ale oto już po opuszczeniu podziemi jesteśmy przed głównym wejściem. Znalazłszy się u podnóża samego masywu twierdzy ma się wrażenie trochę takie, jakby się było u stóp piramidy. Jest to nieprzebrana masa cegieł, kamienia, betonu i żelaza. Ciekawe ile ważyłaby całość, gdyby położyć ją na szali? Chodząc po terenach twierdzy zawzięcie tropić będziemy ducha prusko-niemieckiego (z pewną domieszką Austriaka oczywiście, też tutaj niegdyś hasającego), który niewątpliwie musiał gdzieś w twierdzy się przechować - no, bo niby gdzie miałby? - przepędzono go z miast, odebrano mu nazwy, zburzono cmentarze, jednym słowem wymazano z księgi żywota... Ale nie wierzę by to się udało tak całkowicie - duch pruski musi gdzieś się ukrywać w tym wielkim spiętrzeniu kamieni, jakim w końcu jest przecież każdy fort. Twierdza nie sprawia bynajmniej wrażenia miejsca ponurego - wręcz przeciwnie - przynajmniej w tak pogodny dzień jak dziś, w pewnych ujęciach może się wydawać to miejsce bardziej nawet podobnym do jakiegoś tajemniczego tybetańskiego klasztoru niż do obiektu o przeznaczeniu wojskowym, wydaje się być raczej jakimś filmowym portretem Lhasy niż pruskim więzieniem wojskowym. Te klasztorne i górskie konotacje pogłębiają jeszcze wąskie, zupełnie średniowieczne  przejścia niczym uliczki jakichś wyludnionych przez czarną śmierć miast. Co i rusz otwierają się tajemnicze dziedzińce, z których prowadzą wejścia jakby do mniszych cel - można tam zobaczyć jak światło rozwierca je od wewnątrz i uświadomić sobie jak bardzo musiało ono być ważne dla więźniów tego miejsca. Małe okienka i wiszące tu i ówdzie lampy dają wrażenie jakby rzeczywiście było to małe, zupełnie samowystarczalne miasteczko, w którym zakapturzone postaci przemykają o zmierzchu wąskimi schodami - może są to jacyś występni księża zmierzający na schadzki z olśniewającymi wdowami ukrytymi za czarnym welonem? A może to tajemniczy posłańcy - karbonariusze śpieszący na jakieś tajne spotkanie? A co było tutaj? - czy pod tym murem czasem aby nie rozstrzeliwano? - nadawałby się do tego znakomicie. A ten z kolei pusty, wewnętrzny plac był zapewne spacernikiem w czasach, gdy twierdza była już więzieniem. Trafiliśmy na dobry dzień - słońce jest dziś łaskawe dla kłodzkiego molocha - pomyśleć, że gdybyśmy trafili tu w dzień dżdżysty i ponury - podobny choćby do tego, w którym znaleźliśmy się w Paczkowie i w Otmuchowie, to nasze wrażenia byłyby zapewne zupełnie inne - miejsce to prawdopodobnie okazałoby się ponurym i nudnym, a dziś słońce pstrzy mury, delikatnymi marmurkami obleka nawet grube, pancerne okienka, szlifuje dobrze zabezpieczone stoki cytadeli. Można po terenie twierdzy chodzić i chodzić bez końca - można tu spędzić cały dzień - gdybym mieszkał w Kłodzku spędzałbym tu na pewno sporo czasu. Coraz to nowe odgałęzienia dróg prowadzą do nowych bram, a te przeważnie otwierają się (choć są też i takie, których się nie otwiera - nie cały bowiem teren twierdzy udostępniony jest do zwiedzania) i prowadzą do kolejnych pomieszczeń z małymi okienkami, przez które wpada niepokonane nawet w tych czeluściach światło; z tych cel wychodzi się znowu na pokryte roślinnością stoki (notabene, na którymś z nich powieszono bohatera najciekawszej chyba historii, która rozegrała się na terenie Festung Glatz - księdza Andreasa Faulhabera - działo się to podczas wojen austriacko-pruskich o Śląsk; ksiądz Faulhaber oskarżony został o nakłanianie podczas spowiedzi żołnierzy pruskich wyznania katolickiego do dezercji - po wykonaniu wyroku - na skutek osobistego rozkazu Fryderyka II Wielkiego /tego wspomnianego już w trakcie tej gawędy króla-flecisty i kompozytora, przyjaciela Voltaire'a i mecenasa sztuk wszelakich a oprócz tego również nielichego pisarza, który nie dość, że pisał nawet traktaty filozoficzne, to na dodatek jeszcze pisał je w obcym języku - po francusku!/ zwłoki nieszczęsnego księdza wisiały na szubienicy przez dwa lata i siedem miesięcy, zdjęto je z niej dopiero gdy do Kłodzka wkroczyły wojska cesarzowej Marii Teresy. Stwierdzono ponoć wówczas, że nie uległy one rozkładowi. Ksiądz Faulhaber był nawet kandydatem na "świętego", jednak dokumenty potrzebne do tej świętości "stwierdzenia" zaginęły podczas ostatniej wojny i "wyzwolenia" Kłodzka. Tutaj można przeczytać więcej o tej ciekawej historii. Tak, tak - na pewno duch tego, który przybrał tytuł "króla Prusaków" (Rex Borussorum), a którego poddani zwali mniej wyszukanie po prostu "Starym Frycem" (Der Alte Fritz), będącego jednocześnie alegorią "Ducha Niemieckiego" jako bytu zbiorowego szwenda się tu gdzieś po kątach. Może gada sam do siebie (tym razem jednak w języku ojczystym - inaczej nie miałoby to sensu) przechadzając się po tych chodnikach? Może czasem przysiada zmęczony na tych ławeczkach? Może bawiąc się w krzyżackiego komtura (ech, jakże oni zawsze lubili bawić się w zakonników Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie!) przechodzi sobie jakby nigdy nic przez ten zwodzony (no, prawie zwodzony) mostek i znika w tej pseudogotyckiej bramie
A może w tym przejściu sprawuje straż? 
Gdzieś w każdym razie musi być ten gad.
W końcu zostawił tu swoje herbowe pieczęcie... Ze szczytu kłodzkiej twierdzy rozciąga się wspaniały widok na całą okolicę - aż po nieodległe przecież szczyty gór. Doskonale widać stąd całe miasto z przepotężnym kościołem Wniebowzięcia pośrodku. Widać też z góry samą twierdzę - widać jak trawa równomiernie układa się na tej masywnej ludzkiej konstrukcji - zwykła trawa, która jednak okaże się kiedyś być silniejszą od niej. Z całej kłodzkiej twierdzy największe wrażenie zrobił na nas niewątpliwie znajdujący się u jej "czoła" - poniżej miejsca, gdzie zatyka się (¿¿¿odmiana czasownika "zatknąć"???) flagi - wykonany z litego betonu fragment fortyfikacji, który wygląda zupełnie niczym jakiś stos atomowy w elektrowni jądrowej. Jest to taka jakby półokrągła betonowa czapa, na której bez nijakiej żenady bezczelnie rosną sobie dziś krzaki, a nawet całkiem spore drzewa. Wygląda to wręcz na całkiem świeże dzieło murarskie - zupełnie jakby je wykonano jakąś mega-kielnią - jakby przyszedł pan Edek i na odpierdol się zaprawą popacał, popacał, maźnął, chlasnął, mlasnął i zasnął, i poszedł - bo fajrant - i nawet nie wyrównał, bo po kiego grzyba? Opuszczając już teren twierdzy trafiamy jeszcze w jednej z sal na niewielką wystawę, gdzie zgromadzono pochodzące z różnych kościołów śląskich epitafia i rzeźby nagrobne - takiej na przykład szacownej matrony, albo zupełnie przedziwny w swej formie wizerunek całej grupy zmarłych dzieci-poczwarek-mumii-kręgli - gotów byłbym się założyć, że gra w kręgle powstała z podobnego wyobrażenia - jako czyjś makabryczny żart w czasach szalejącej zarazy - ludzie "pogrywali" sobie wówczas za jej pomocą ze Śmiercią, zakładając się i niejako próbując śmiechem odwrócić wiszący nad nimi być może wyrok losu - bawiąc się we wzajemne "zbijanie" sobie genotypu.
Idziemy szybko na rynek, bo bardzo jest już późno i trzeba nam stąd zmykać jak najprędzej. Rynek chyba nie był wcale zniszczony (choć w Kłodzku miała się według założeń dowództwa hitlerowskiego odbyć rzeźnia, po której nie zostałby tu kamień na kamieniu, gdyż jak podaje polska Wikipedia: "Miasto ogłoszono podobnie jak Wrocław twierdzą (Festung Glatz), która miała bronić się do końca. Ostatecznie jednak zdecydowano o poddaniu się bez walki."). Ciekawostką jest, że w Kłodzku nakręcono jeden z końcowych odcinków "kultowego" serialu Polski Ludowej "Czterej pancerni i pies" - zdjęcia z niego można zobaczyć tutaj. Oj, tak - wojna tak naprawdę nigdy się tu nie skończyła - Kłodzko nadal jest Festung Glatz
 
- my Niemcy bronimy się w Glatz
 - ciężki kamień, twarda mowa
 - bo Polska to jest ołtarz
 - jedno skrzydło Ruś, drugie Niemcy,
 - a w środku tabernakulum
 - Kutno albo Skierniewice...
Na kłodzkim rynku uwagę zwraca oczywiście ratusz (podobny nieco do włoskiej dzwonnnicy-campanili, a przez to także i do bielskiej katedry św. Mikołaja). Jest też na rynku przepiękna, utrzymana w różnych odcieniach zieleni kamienica. Kościół Wniebowzięcia zaś to prawdziwy kamienny słoń (zrobiony z ciosów kamiennych - a więc słoń - bo przecież słoń ma ciosy) dwu-wieżowy, równo-wieżowy, płasko-wieżowy -  wieżowiec jednym słowem. Ciemnożółta surowość tych murów robi naprawdę wielkie wrażenie. (Niestety, było już za późno na wejście do środka.)
I wychodzimy już z Kłodzka, zmierzając do wyjazdu z niego, ale nie schodzimy spod kościoła na znajdujący się wprost pod nim parking, gdzie stoi nasz bolid, lecz idziemy - celowo na samym końcu pobytu tutaj - na most gotycki na kanale Nysy Kłodzkiej zwanym Młynówką - podobno zbudowano go w roku 1390 - ależ musiało po nim przejść stóp przez cały ten czas! (łącznie z wojskami austriackimi, pruskimi, napoleońskimi, niemieckimi i radzieckimi) - pełne sześć wieków łażenia tam i z powrotem! Warto co nieco poczytać o tym moście porównywanym do słynnego Mostu Karola w Pradze. Nam wystarczy, że go rozpoznajemy - tak, to jest ten sam most co na pocztówce otrzymanej kiedyś od Krzysztofa Bilińskiego. Ten most, któremu zdjęcie zrobiono przed wojną, a w naszych już czasach przerobiono na pocztówkę "retro" z napisem "Glatz" - rzeczywistość istnieje więc i ma ciągłość! Nie dość tego, że jest most, to jest jeszcze przy moście i figura św. Jana Nepomucena, a za nią stary dom (most bywa zresztą błędnie nazywany mostem św. Jana) - tak, rzeczywistość istnieje, gdyż okazała się być zgodna z naszym o niej wyobrażeniem.


DZIEŃ SZÓSTY