strona główna album Ziemia Kłodzka i Nyska inne albumy

 

ZIEMIA KŁODZKA I NYSKA - A CÓŻ TO NIBY JEST TAKIEGO?

Tym razem będzie to wyjazd nigdzie. Wyprawa w niekonkretność, w brak konturów i granic. Nawet nie wiem jak to nazwać - nie będzie żadnego centrum - żadnego miejsca do którego się pojechało, i do którego będzie się wracać. Nic podobnego do Sandomierza, skąd można w ogóle nie wyjeżdżać, nic takiego jak Rzeszów, do którego od biedy można wieczorem powrócić. I stąd właśnie ta "ziemia" w tytule całości, bo cóż to jest właściwie "ziemia"? Jakiś kawałek planety określany zwykle od największego miasta w jego obrębie się znajdującego. I te dwa tytułowe miasta właśnie - Kłodzko i Nysa - wyznaczają krańce zasięgu naszego bieżącego rekonesansu. Niemniej nie będą nawet najważniejsze, najlepiej zapamiętane (no, Kłodzko prawie, choć też nie do końca) - być może zresztą tak właśnie tu jest, że nic w istocie nie jest najważniejsze. Żadne z miejsc, które odwiedziliśmy nie może być uznane za absolutny "numer 1". To, które "miało" nim być, na które najbardziej liczyliśmy, okazało się raczej nieciekawe, a do tego jeszcze nieprzyjemne. Cały spenetrowany przez nas obszar obejmuje w najszerszym miejscu nie więcej niż osiemdziesiąt kilometrów - to odległość z Łambinowic do Kłodzka - akcja rozgrywać się więc będzie u podnóża Sudetów, których linie obronne w kilku miejscach nawet zdarzy się nam przełamać - w sensie stricte geograficznym na Nizinie Śląskiej i Przedgórzu Sudeckim. W sensie historycznym jest to Śląsk, Dolny Śląsk, a w nomenklaturze historyczno-politycznej PRL-u "Ziemie Odzyskane". To zadziwiający twór te Ziemie Odzyskane, bowiem tak w zasadzie, to nie zostały one naprawdę nigdy utracone (przez utratę rozumie się bowiem raczej jakieś zdarzenie losowe, niezależne od nas, a przecież król Kazimierz Wielki dobrowolnie zrzekł się praw do Śląska). Na obszarach tych przez długie wieki przenikała się kultura polska, czeska, habsbursko-austriacka i w końcu prusko-niemiecka. Ta ostatnia panowała tu wcale nie tak długo - tylko przez około dwa wieki, jednak jako, że była kulturą bardzo agresywną, znajdującą się w szczytowym okresie swego rozwoju, odegrała ogromną rolę w ukształtowaniu dzisiejszego oblicza tego obszaru. Niemcy utraciły te ziemie, niemniej do dziś dnia Śląsk, a zwłaszcza Dolny Śląsk, ma do pewnego stopnia niemiecki charakter; budownictwo a także klimat wiosek i miasteczek - wszystko to jest nadal bardzo niemieckie w stylu i w wyrazie. Po prostu Polacy niewiele tutaj zbudowali, niewiele dodali do tego, co było tu wcześniej. I widać to szczególnie w takich miejscach jak z grubsza jedynie określona "Ziemia Kłodzka" i "Ziemia Nyska", bo sama stolica Śląska - Wrocław - jest dziś chyba z całego tego regionu najmniej niemieckim. Być może dlatego, że zawsze był miastem bogatym i dużym, a tym samym niejako kosmopolitycznym, być może też dlatego, że skoncentrowany w nim w wysokiej potencji element lwowski z czasem "rozpuścił" niemieckie "złogi", wchłonął je, połknął, przetrawił, zwrócił, zjadł z powrotem i w końcu dokonał ich absorpcji. Nie stało się to samo ani w Paczkowie, ani w Nysie, ani w Przerzeczynie. Tam wciąż jest Deutschland, i myślę, że będzie jeszcze długo, bo niemiecka tożsamość jest ostatnią, która zdołała się wyryć na obliczu tych miejsc - nie ma tu polskich zwyczajów, jedno miasto nie bardzo różni się od drugiego, nie mają one własnego, odrębnego charakteru. Nieważne jest nawet miejsce, w którym będziemy mieszkać - nazywa się ono Ścibórz (Stübendorf) i leży mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Paczkowem i Otmuchowem, wprost nad Jeziorem Otmuchowskim - czyli leży nigdzie, jest zupełnie pozbawione znaczenia, choć nie pozbawione urody. Pozostają nam w zasadzie głównie widoki, obrazy, których tutaj nie brakuje - są one nawet może przez to bardziej dominujące niż gdzie indziej. I na nich głównie się skupimy, na tych łagodnych, rozmytych jakby krajobrazach, szerokich, nakreślonych z wielkim rozmachem - takie one są właściwie wszędzie na Dolnym Śląsku - zwracają uwagę szczególnie te obsadzone drzewami drogi, niekończące się szpalery drzew, które oczywiście są bardzo niebezpieczne dla kierowców - tego nie da się ukryć. To dolnośląska specjalność związana z niemiecko-pruskim oczywiście, wybitnie militarnym charakterem tych okolic - przed pierwszą wojną światową drzewa były sadzone jako element maskujący ruchy wojsk. Polityk i zawodowy kierowca Władysław Frasyniuk onegdaj tak się na temat tych drzew wypowiedział: "jak się jedzie długo w takim szpalerze drzew, człowiek jest zmęczony, to zaczyna gubić perspektywę. Zaczyna się momentami wydawać, że jedzie się w tunelu. Choć z drugiej strony, jeśli mam być uczciwy, kiedy jedzie się na weekendową wycieczkę za Wrocław, to jazda między takim szpalerem sprawia naprawdę dużą frajdę. Człowiek ma wszystko, o czym może marzyć: widzi zielony kolor i ładuje taką pozytywną energię." I coś w tym faktycznie jest - na Dolnym Śląsku odległości wydają się przez te drzewa większe niż gdzie indziej, i jeździ się tam jakby spokojniej - oczywiście nie dotyczy to wszystkich - ci, którzy muszą wszędzie się z kimś ścigać i kogoś wyprzedzać, robią to i tam - tacy, bywa, że kończą na którymś z takich pni, choć nie wydaje mi się, żeby była to tych pni wina, i żeby należało je za to bezlitośnie wycinać (bo w niektórych miejscach niestety to robią).


DZIEŃ PIERWSZY