|
DZIEŃ PIERWSZY - Przemyśl
Mieszkamy poza miastem, a właściwie to kilka
kilometrów od niego, w miejscowości o nazwie Tarnawce, a miejscowość ta należy
do gminy Krasiczyn - a Krasiczyn był jednym z powodów, dla których tu
przyjechaliśmy. Zamek w Krasiczynie - jedna z prawdziwych polskich "pereł" architektonicznych,
miejsce, które gdyby miało szczęście znaleźć się we Francji albo w
Austrii byłoby sławne i oblegane przez turystów, pośród których niemało
byłoby Polaków. Ale u nas nie jest tak znany - nie walą do niego tłumy -
owszem, są zwiedzający, jest ich całkiem sporo, ale... nie tak wielu, jak można by się
spodziewać. Ale zamku nie zobaczymy jeszcze przez kilka dni - nie leży on przy
drodze, którą jeździć będziemy do Przemyśla - zostawiamy go sobie na deser.
Dziś trzeba zobaczyć Przemyśl. I choć spędziliśmy w nim dobrych kilka dni,
to jednak już tego pierwszego dnia widzieliśmy prawie całe miasto. Ono takie
już jest
dziwaczne, że z jednej strony można je zobaczyć w jeden dzień, a z drugiej
codziennie jest tam coś jeszcze do oglądnięcia. I żeby od początku było
wiadomo z jakim nastawieniem będzie prowadzona dalsza narracja, to od razu
powiem, że Przemyśl jest bardzo pięknym miejscem, położonym w spokojnym, w zasadzie zupełnie
naturalnym otoczeniu, i można do niego przyjechać na dzień, ale można też na tydzień.
Wokół miasta jest kilka bardzo ciekawych obiektów jak choćby właśnie zamek w
Krasiczynie czy arboretum w Bolestraszycach. Przemyśl ma klasę i pomimo niewielkiej ilości
mieszkańców (trochę ponad 60 tysięcy) w żadnym wypadku nie robi wrażenia smętnej
dziury - w przeciwieństwie choćby do położonego niedaleko i omówionego w
jednym z poprzednich albumów Rzeszowa, pod tym względem
porównałbym go raczej z innym naszym małym odkryciem - Bielskiem-Białą. W Przemyślu,
należącym do najstarszych polskich miast niewątpliwie ścierają się i
przeplatają elementy wschodnie i zachodnie, współistnieje katolicyzm i prawosławie,
a wreszcie owa dziwaczna hybryda tych dwóch "skrzydeł" chrześcijaństwa
- grekokatolicyzm. Nie można też zapomnieć o Żydach - do wybuchu II wojny światowej
stanowili oni prawie 30 procent ludności - ale ważniejsze być może nawet jest to, że Przemyśl
stanowił pierwsze miejsce, w którym udokumentowane jest osadnictwo Żydów na
ziemiach polskich (1085 rok). W mieście mieszka do dziś także wielu Cyganów
(jakoś nie lubię określania ich mianem Romów - wiem, że jest to ich nazwa właściwa,
nazwa własna, niemniej - pomimo obiegowych negatywnych jego konotacji - podoba mi się
słowo "Cygan").
I tak się zdarzyło, że wjeżdżając do miasta od
strony Krasiczyna, jak to zwykle bywa, pojechaliśmy za daleko, skręciliśmy nie
tam gdzie trzeba, i jechaliśmy przed siebie, aż w końcu zatrzymaliśmy się w pierwszym miejscu, w którym dostrzegliśmy
coś ciekawego, i to coś, to były nakładające się na siebie sylwetki dwóch
świątyń - prawosławnej i katolickiej - później okazało się, że
znaleźliśmy się w dzielnicy Zasasnie (nawet na to nie zwracając wielkiej uwagi
przejechaliśmy przez rzekę San się zwącą). Wysiedliśmy więc z samochodu i
podeszliśmy najpierw do cerkwi
(a konkretnie była to Cerkiew i klasztor p.w. Matki Bożej Bolesnej w Przemyślu OO. Bazylianów
- w Przemyślu znajdują się bodajże jeszcze dwie inne cerkwie, ale do nich
nie dotarliśmy - ta jednak jest największa i najważniejsza) - a wiedzieć
trzeba, że ze wszystkich rodzajów budynków, w których ludzie oddają
(jakkolwiek rozumianą) cześć (jakkolwiek rozumianym) Istotom Wyższym,
cerkwie prawosławne najbardziej podobne są do roślin - czasem wydaje się, że
one są roślinami - przypominają oczywiście cebule,
ale nie tylko - ta przemyska nie jest jakoś specjalnie ozdobna, można
powiedzieć paradoksalnie, że wydaje się bardziej grecka (ale w sensie starożytnym)
niż bizantyjska - proste schody,
proste kolumny, wyniosła biel,
rysunek zarazem szlachetny i masywny
dają wrażenie mocy i pewności. Być może jest to skutek pewnego
"odnowienia" sakralnego charakteru tego miejsca, gdyż pomiędzy
latami 1945 i 1996 w cerkwi i w przyległym do niej klasztorze mieściło się Wojewódzkie Archiwum Państwowe
- władze PRL przejęły klasztor Bazylianów jako "majątek poukraiński"
i przeznaczyły go na siedzibę Archiwum. Po roku 1996 wykonano wielki remont,
skutkiem którego usunięte zostały różne urzędnicze "ulepszenia"
jak np. zamontowana wewnątrz winda (!) i przywrócono obiekt do funkcji
sakralnych. W środku zupełnie nie ma Bizancjum - widać, że "archiwiści"
wyczyścili tu ściany niemal do zera; nie poczuje się tu zapachu palonych
przez dziesiątki lat cienkich, woskowych świeczek, które zostawiają osad na
ścianach - jest raczej bardzo
skromnie, prawie jak u protestantów, ale na ten nowy początek jest przynajmniej bardzo
piękny ikonostas.
Teraz kolej na kościół katolicki - jest to kościół św.Elżbiety - piękny neogotyk
z bardzo smukłą wieżą, wyglądający troszkę tak, jakby twórca wziął
sobie za wzór jedną (tę wyższą) z wieży krakowskiego Kościoła Mariackiego;
niewątpliwie bardzo ładny efekt daje to przeplatanie jasnych elementów z ciemną
cegłą. Nad wejściem olbrzymia rozeta.
I o ile zazwyczaj wnętrza kościołów jakoś specjalnie nas nie interesują, to
tutaj jest zgoła inaczej - ściany pokrywa bowiem jakby płaszcz olbrzymiego malowidła,
co sprawia wrażenie jakby zostało ono dopiero co "odkryte", jakby
odsłonięte spod warstwy pokrywającego je uprzednio tynku (co przecież nieraz
się zdarza - oczywiście ten kościół nie jest na tyle wiekowy, aby mogła mu
się podobna historia przytrafić). Po pobieżnym oglądnięciu tych dwóch świątyń,
których usytuowanie jest wysoce charakterystyczne dla tego miasta dalej postępować
będziemy już zgodnie z przyjętym wcześniej planem - chcemy mianowicie
obejrzeć kilka obiektów w szerokim centrum, do rynku zaś dojść dopiero na koniec
tego dnia. I w tym celu wracamy w kierunku, z którego tu przyjechaliśmy,
zostawiamy nasz pojazd i udajemy się w niezbyt długą może, ale dość wyczerpującą
drogę, biorąc pod uwagę, że Przemyśl cały jest okropnie pagórkowaty, i chodzi się po nim
wciąż w górę albo w dół - cały czas w górę albo w dół (w czym też
przypomina Bielsko-Białą) - i
zupełnie nie ma od tego pagórkowania odpoczynku. Pierwszy ciekawy obiekt
napotkany na tej drodze był to kościół - jakżeby inaczej - położony przy
ulicy Jagiellońskiej kościół Reformatów
- bardzo piękna barokowa budowla, w charakterystycznym bordowym kolorze.
Ma pokryte pasującą do tego koloru miedzią kaplice
boczne oraz zespół ciekawych stacji
Męki Pańskiej w podwórzu. Nieopodal znajduje się osobliwy pomnik, przedstawiający...
wysoce rozsierdzonego reformatę! - otóż jest to niejaki Krystyn
Szykowski - jak mówi nam umieszczona poniżej tablica, z której wynika, iż
dzielny ów zakonnik dokonał dzieł nie lada - a mianowicie odniósł zwycięstwo
"nad hordą Tatarów" uwalniając "z jasyru kilku tysięcy
jeńca" - no, no - bywali to ongi mężowie, choć w sukienkach, a
przecie nie baby! -
tu można się o nim dowiedzieć więcej.
Skręcamy w prawo, w stronę Starego Miasta i tutaj najpierw trafiamy na wieżę,
która jak się później okaże była niegdyś zegarową, a obecnie mieści w
sobie jedyne w Europie Muzeum Dzwonów i Fajek (tzn. są oczywiście i muzea
dzwonów i muzea fajek - ale z osobna - nikt po prostu nie wpadł jeszcze
nigdzie na równie absurdalne połączenie - to coś tak jakby Muzeum Szczoteczek i
Wodotrysków - ale na bok złośliwostki - jest to najczęściej podobno
odwiedzane przez turystów miejsce w Przemyślu - i jak się niebawem okazało
- chyba słusznie, gdyż można tam naprawdę dowiedzieć się wiele o technologii
wyrobu i jednych i drugich obiektów, zobaczyć ich też można niemało, choć nie
wolno ani w dzwony bić ani fajek palić - a szkoda), i żeby nie być posądzonym
o robienie sobie jaj załączam dowód - nieopodal wieży, w charakterze reklamy
znajduje się olbrzymich rozmiarów, wykonana z mosiądzu faja wielka jak mały
fiat - czyli jest to połączenie grochu z kapustą, czyli prawdziwa faja
jak dzwon! - szkoda, że jeszcze nie dzwoni. Odbijamy teraz w lewo - nie idziemy
na rynek - za wszelką cenę nie chcemy tam na razie iść - dlatego, że serce
miasta bije na rynku - tak mówią, a właśnie na przekór tym razem chcemy
najpierw skosztować wątróbki, nereczek... Idziemy w bok i trafiamy na piękną,
ukazującą znakomicie wspomnianą "pagórkowatość" Przemyśla ulicę
Basztową. Ona wyprowadza nas w
pole - no, może nie tak całkiem w pole, ale na pewno poza "żelazny krąg" turystyczny - w
stronę Przemyśla mniej znaną. I tutaj czeka na nas olbrzymi, neoklasyczny gmach szkoły,
która poza swoją wielkością zwraca uwagę wspaniałym wejściem,
a także znajdującym się nad nim zwieńczeniem.
Co jednak najciekawsze, to na tyłach gmachu znajduje się potężna kaplica
w duchu najwyraźniej bizantyjskim. Obiekt ten "do końca II wojny światowej
(...) pełnił funkcję seminarium duchownego przemyskiej diecezji greckokatolickiej. W okresie I wojny światowej mieścił się tu szpital wojskowy. Kaplica została częściowo zniszczona wskutek wysadzenia w 1915, a odbudowana w 1918."
(wg Wikipedii). Po wojnie budynek został przejęty przez władze na cele
dydaktyczne, a w kaplicy urządzono... salę gimnastyczną! W roku 1992 budynek
został zwrócony Kurii Metropolitalnej obrządku greckokatolickiego, dziś znajduje się w nim siedziba Kurii wraz z Archidiecezjalną Biblioteką,
kaplica zaś została ponownie przystosowana do celów sakralnych. Zmierzając dalej - w stronę
przemyskiego zamku - trafiamy na
jakieś już zupełnie niewielkie uliczki, gdzie sporo jest domów starych i w
stanie wskazującym na wysoki już stopień zużycia - takich w Przemyślu w ogóle
nie brakuje, ale wcale nie są one rażące, w jakiś sposób usprawiedliwiają
swój stan niewątpliwą malowniczością - i to właśnie jest ciekawe, bo
podobne zjawisko spotyka się w takich miejscach, które jako całość
rozpatrywane niejako tuszują pewne niedoskonałości, które w miejscach innych
- pozbawionych tego "czegoś" (a co to jest to "to"? -
prawdopodobnie ich ogólna
atmosfera, jakieś nieokreślone odczucie, że wszystko jest w nich "na
miejscu", właściwe i nie do zastąpienia) byłyby rażące a nawet
ohydne. Na którejś z takich uliczek trafiamy na niezwykły dom, choć z pozoru
niczym się nie wyróżniający, na którego fasadzie, niczym jakiś grzyb, jakiś
wielki wykwit (notabene z grzybem niewątpliwie sąsiadujący), dumnie panoszy się
ogromny zegar słoneczny,
nad którym zupełnie na nas nie zwracając żadnej uwagi, siedzi sobie ptak (do
tego jeszcze odwrócony bezczelnie ogonem do obiektywu!) - co to za jeden? - za mały na gołębia,
a na wróbla znowu za duży.
Słońca jest dziś sporo - można by spokojnie wskazać godzinę, tyle że...
zegarowi ewidentnie brak gnomonu. Następnym obiektem na naszej trasie jest klasztor
karmelitanek przy ulicy Tatarskiej - ten neogotycki budynek jest podobno
miniaturową wersją słynnego klasztoru na wyspie Mont Saint Michel. Reguła
zakonu powoduje, że to ukryte w obszernym ogrodzie miejsce otoczone jest
wysokim murem i nikt poza osobami upoważnionymi nie ma do niego wstępu.
Powoli zbliżamy się do katolickiej archikatedry
oraz do całego kompleksu katedralnego czyli zespołu budynków związanych z nią,
który choć nie jest położony na wyspie, to przez swoje oddzielenie od reszty
miasta i natychmiast wyczuwalną odrębność przypomina nam nieco wrocławski
Ostrów Tumski. Sama katedra jest zlepkiem kilku stylów, najstarsza jej część
jest gotycka, niemniej przynależąca do niej, choć bezpośrednio z nią nie połączona
wieża jest dziełem epoki
baroku. Cień opasłej wieżycy
stanowi niewątpliwie dominantę panoramy miasta - jest ona widoczna praktycznie
z każdego jego punktu. Fasada katedry to także czysty barok
- tak ona, jak i wieża sama są jasnożółtego, prawdziwie słonecznego i
optymistycznego koloru - i tak jakoś jest, że zapewne przez nią (choć
przecież nie tylko przez nią, co się niebawem okaże) Przemyśl jest
żółty, kojarzy się nam z tym kolorem - po prostu powstało takie skojarzenie i już
się ugruntowało i przyjęło, i gdyby ktoś mnie zapytał o kolor tego miasta,
to bez chwili wahania odparłbym: piaskowo-żółty, podobnie jak Wrocław jest
ceglasto-czerwony (co już wydaje się nieco bardziej oczywiste z racji
olbrzymiej zawartości w nim i gotyku i pruskiego neogotyku). Choć przecież nie jest to nic niezwykłego - tego rodzaju wieża być może nie wzbudziłaby
takiej uwagi w mieście, gdzie jeszcze więcej jest kościołów (pod tym względem
jednak Przemyśl - choć niewielki - wcale nie jest ubogi - i już Ignacy Krasicki
- biskup zresztą - napisał najprawdopodobniej o nim w "Monachomachii":
"W mieście, którego nazwiska nie powiem,
Nic to albowiem do rzeczy nie przyda;
W mieście, ponieważ zbiór pustek tak zowiem,
W godnym siedlisku i chłopa, i Żyda,
W mieście - gród, ziemstwo trzymało albowiem
Stare zamczysko, pustoty ohyda -
Było trzy karczmy, bram cztery ułomki,
Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki."
- i doprawdy świątyń i klasztorów także i dziś jest tutaj
wielki dostatek) nie wzbudziłaby wielkiego zainteresowania, niemniej - zwłaszcza
kiedy łaskawe niebiosa dostarczą jej przejrzystego błękitnego płaszcza w
roli tła na pewno
warto na nią spojrzeć, aby ją dobrze zapamiętać, warto nawet zrobić to po raz
kolejny. Na jednej z jej ścian można zobaczyć ciekawą płaskorzeźbę,
która przedstawia uroczysty wjazd króla Władysława Jagiełły i królowej Jadwigi do
Przemyśla. W pobliżu katedry stoi dom
Stanisława Orzechowskiego - o tej bardzo ciekawej - zwłaszcza z punktu
widzenia historii myśli religijnej w Polsce w czasach zmagania się katolicyzmu
z protestantyzmem - warto szerzej przeczytać tutaj.
Stanisław Orzechowski to postać ważna dla tego miasta - jest on bodajże
najwybitniejszym jego obywatelem (o palmę pierwszeństwa mógłby z nim
powalczyć chyba tylko doktor Henryk Jordan, niemniej on - w przeciwieństwie do
Orzechowskiego - z Przemyśla wyjechał). Warto też wspomnieć, że na tymże
placu Katedralnym, gdzie właśnie się znajdujemy, przez około dziesięć lat
mieszkał niewątpliwie najwybitniejszy obok Orzechowskiego związany z tym miastem pisarz - w
zasadzie jedyny u nas prawdziwy twórca "opowieści niesamowitej", do
tego wynalazca autorskiej odmiany tejże, którą ochrzczono "horrorem
kolejowym" - przezywany (z niewątpliwą przesadą) "polskim Edgarem
Poe" - Stefan
Grabiński. Ciekawy artykuł o pobycie pisarza w Przemyślu można przeczytać
tutaj
(nie należy się absolutnie zrażać tym, że notorycznie zwie się w nim Grabińskiego
Bagińskim - to najwyraźniej skutek działania jakiegoś rozpętanego
przez Grabińskiego - naszego rodzimego badacza spraw tajemnych - demonka albo raczej wiruska
korektorskiego). Uprzedźmy tu, że Stefan Grabiński jest związany też z innym dniem naszej
wyprawy - dniem lwowskim, który nastąpi już niebawem. Bowiem chory na gruźlicę
pisarz (uczył on łaciny w przemyskim gimnazjum) w raczej niezbyt zaawansowanym
wieku
przeniesiony został na emeryturę, po czym powrócił do miejsc swej wczesnej młodości
- osiadł jednak nie we Lwowie, w którym chodził do szkoły i gdzie studiował,
lecz w położonych kilka odeń kilometrów Brzuchowicach. A samo słowo Brzuchowice...
hmmm... - każdemu, kto miał więcej niż pięć lat w roku 1931, a także
wielu kolejnym pokoleniom, urodzonym nieraz nawet grubo już po wojnie, w wyniku
której tak Brzuchowice, jak i sam Lwów przestały być Polską - nieodwołalnie
kojarzy się
z tym drugim słowem - słowem Gorgonowa - w Brzuchowicach bowiem (a
gwoli ścisłości w Łączkach, położonych pomiędzy Brzuchowicami i Rzęsną
Polską,
niemniej w tzw. "świadomości społecznej" miejscem akcji na zawsze pozostały
już Brzuchowice) popełnione zostało najsłynniejsze i najbardziej
tajemnicze morderstwo II Rzeczpospolitej. Mam zresztą wrażenie, że także za PRL-u
nic równie spektakularnego się nie zdarzyło - "mamy" oczywiście
wysoce symbolicznego, "naszego" krakowskiego Karola Kota - niemniej to
był ewidentny psychol (choć nie uratowało go to przed
strykiem), zaś w przypadku Gorgonowej tym, co od z górą już siedemdziesięciu
lat pobudza dociekliwe umysły jest właśnie tajemnica, której Karol Kot dostarczyć
może li tylko jako przypadek z dziedziny psychopatologii - odnośnie tejże
postaci można się zastanawiać co najwyżej nad odpowiedzią na pytanie "dlaczego?"
(robił to, co robił - czyli mordował i mordować usiłował, gdyż częściej
mu to nie "wychodziło" niż "wychodziło"), natomiast w
przypadku "sprawy Gorgonowej" tak naprawdę nie wszystko zostało do końca
wyjaśnione. Zatem Stefan Grabiński łączy nas ze Lwowem, a tam czeka na
nas Gorgonowa - już za dwa dni!
I w końcu jesteśmy na terenie Zamku Kazimierzowskiego - trafiamy doń jakby od
tyłu, przez co pierwsze wrażenie nie jest może zbyt przytłaczające. W
ogóle przemyski zamek nie jest budowlą wielką ani potężną, to raczej mały
zameczek, którego najważniejszym elementem jest niezbyt wysoka wieża.
Niemniej jest to obiekt szacowny, a jego niektóre elementy bardzo starożytne.
Otoczony jest obszernym i bardzo miłym parkiem, który jest jednym z ulubionych
miejsc spacerowych dla mieszkańców miasta. Odbywają się tu koncerty i
spektakle teatralne, a także mieści się kilka instytucji kulturalnych. Cudo
jakieś szczególne to nie jest, ale miejsce na pewno bardzo
miłe. Przechodząc ponownie obok katedry katolickiej schodzimy w dół - ku
właściwemu Staremu Miastu - i tutaj oto następna katedra - tym razem
greckokatolicka - na tzw. "pierwszy rzut oka" - a niełatwo na ten kościół
rzucić okiem gdyż musieliśmy zejść uliczką nieco niżej, prawie już na rynek,
aby to uczynić - nie ma
w sobie nic, ale to absolutnie nic greckiego - ot po prostu zwykły kościół barokowy
- i tak jest faktycznie, jest to bowiem kościół pojezuicki, przekazany
grekokatolikom przez papieża Jana Pawła II w roku 1991 - a dlaczego tak się
stało, i o innych z tym tematem związanych sprawach można przeczytać tutaj.
Niemniej dziś kościół pełni rolę katedry
i tego się trzymajmy - przy okazji zauważamy, że podobnie jak katedra rzymska,
ta również jest... piaskowo-żółta. I tak schodząc już na rynek
odwracamy się... nie mogąc uwierzyć własnym oczom odchodzimy kilkanaście
metrów w dół ulicą Franciszkańską, gdyż naszym oczom ukazał się
budynek, który niewątpliwie stanie się najlepiej zapamiętanym obrazem tego
miasta - kościół Franciszkanów.
Jest to budowla doprawdy dosłownie "nie mieszcząca się w kadrze" -
no nie sposób ustawić się tak, żeby zrobić zdjęcie obejmujące ją w całości.
Wydaje się też, że do pewnego przynajmniej stopnia nie mieści się ona w
"kadrze"
Przemyśla - jakby go przekraczała i rozsadzała. Można albo zrobić zdjęcie
części dolnej - z wysoce ekspresyjnymi postaciami apostołów i wspaniałymi
schodami, albo góry tego wspartego na słoniowych kolumnach obiektu.
Te kolumny są naprawdę niezwykłe - trudno byłoby mi przypomnieć sobie inny
kościół o podobnej budowie. Całość (na ile można ją objąć) nie wiedzieć
właściwie dlaczego kojarzy mi się z muszlą jakiegoś morskiego małża,
a co już staje się naprawdę intrygujące, to ten kościół również jest żółty... I tak oto, zgodnie z przyjętym planem, jesteśmy na przemyskim rynku
- nie jest on na pewno ani wielki, ani powalający dziełami architektury - ma
wprawdzie z jednej strony ładne podcienia
- ale cóż - w wielu miejscach są i większe i ładniejsze - choćby w
nieodległym Krośnie. Co ciekawe, to o
uroku rynku przemyskiego stanowią twory naturalne, choć przez człowieka w specyficzny sposób
ukształtowane i przystosowane - zupełnie niezwykłe "ogłowione" drzewa.
Obsadzona gęsto tymi drzewami aleja, a raczej należałoby powiedzieć ścieżka,
przecina cały rynek prowadząc od kościoła
Franciszkanów. I dla tych drzew właśnie warto zapamiętać to miejsce (zresztą
spotkamy się z nimi jeszcze nieraz, i to w okolicznościach wręcz dramatycznych!)
- dlatego szczególnym smutkiem napełniła nas wiadomość, że być może już niedługo
(a kto wie - może już teraz - skąd ja mogę wiedzieć kiedy skończę ten tekst?)
z powodu przebudowy rynku
drzew tych nie będzie - podobno ma się nawet w Przemyślu
odbyć na ten temat referendum - i oby rozsądek zwyciężył i wolą mieszkańców
nie pozwolił różnym z bożej łaski "polepszaczom"
zepsuć największej i najbardziej charakterystycznej tego miasta ozdoby - trzymajcie się drzewa!
DZIEŃ DRUGI
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |