strona główna album Przemyśl inne albumy

 

DZIEŃ CZWARTY - Krasiczyn, Przemyśl


Następnego dnia - jako, że z powodów w poprzednim odcinku opisanych wstaliśmy już dobrze po południu - nie pozostawało nic innego jak pójść zobaczyć to, obok czego mieszkaliśmy - o niespełna dwa kilometry - czyli zamek Krasiczyn, którego jak dotąd nie widzieliśmy nawet na mgnienie. No i na szczęście okazało się to być mądrą decyzją - była to miła, spokojna wycieczka, w sam raz po emocjach ostatniej nocy. Właściwie nie ma sensu Krasiczyna opisywać - co o nim wiedzieć trzeba (Zamek w Krasiczynie to jeden z najpiękniejszych skarbów architektury renesansowo - manierystycznej w Polsce - bla, bla, bla...) można przeczytać tutaj, a wydaje się, iż mówiąc o tym miejscu niewiele można dodać - jest to olbrzymi, biały kompleks zamkowy - zza parkowych drzew wyłania się pierwsza, prawie niewidoczna z drogi baszta, nosząca miano Szlacheckiej (krasiczyński zamek ma bowiem "kształt czworoboku z wewnętrznym dziedzińcem i czterema basztami /.../ w narożach: Boską z kopułą /.../, Papieską z attyką w kształcie korony papieskiej, Królewską z sześcioma wieżyczkami i Szlachecką na której jest taras widokowy. Nazwy te były symbolem odwiecznego porządku na świecie, oznaczały cztery szczeble w hierarchii władzy: Boga, Kościół, monarchię, szlachectwo. Jest jeszcze jedna, najwyższa wieża - kwadratowa - zwana Zegarową przy dawnej bramie." - tekst zaczerpnięto ze strony Zamki Polskie), po niej - idąc wzdłuż ozdobionych jakby 'kasetonami" murów dochodzimy do kolejnej - ta trochę przypomina Bazylikę Św.Piotra i zwana jest basztą Boską, a oto ponownie baszta Szlachecka - tym razem na tle nieba, które postanowiło dziś zmienić się w jakiś rodzaj fioletowego atramentu. Okrążamy zamek, zmierzając do wejścia od strony Wieży Zegarowej - prowadzi do niej niemałej urody kamienny most - i oto mamy teraz przed sobą basztę zwaną Boską w całej okazałości i w ujęciu jeszcze lepszym. Zanim wejdziemy do wnętrza wybieramy się na przechadzkę po otaczającym zamek parku - na pewno nie jest to żadna rewelacja, widać, że drzewa zostały mocno przetrzebione, albo z braku należytego starania same pousychały, niemniej - jest maj, a w tym miesiącu natura nie pozwala się krytykować nawet jeśli jest naturą niejako tylko "wynajętą" i "przysposobioną" przez człowieka. Z wnętrza parku można spojrzeć na zamek z pewnego dystansu, a w szczególności na pogrążoną w chorobie i przechodzącą gruntowną rehabilitację basztę Papieską. A teraz trzeba wreszcie tam wejść - tzn. wejść na dziedziniec - wchodzić bowiem będziemy tak, jak wjeżdżali tu ongiś królowie - mostem arkadowym - przez przejście pod Wieżą Zegarową - w ten sposób można na dziedziniec wejść, jednak "prawdziwe" - tzn. obecne wejście muzealne znajduje się z drugiej strony - i tam właśnie musimy wrócić (przechodząc ponownie wzdłuż mostu) aby kupić bilety, zaczekać aż zbierze się grupa i udać się wraz z przewodnikiem na wycieczkę po zamkowych wnętrzach. Z samą Wieżą Zegarową związana jest legenda - a jakże, toż to zamek przecież: "Z zamkiem związana jest zjawa zwana Bielicą. Ukazuje się ona w ciepłe lipcowe noce na schodach prowadzących do wieży Zegarowej. Ostatni raz pokazała się ponoć po wojnie, gdy okoliczna ludność zbierała się na zamku z każdą dostępną bronią i broniła się przed atakami ukraińskich bandytów z UPA. Bielicę zobaczono, gdy trzykrotnie udało się odeprzeć ataki banderowców. Uważa się, że jest to duch którejś z młodych Sapieżanek, która skoczyła z wieży, bo nie chciała wyjść za niekochanego mężczyznę." - to znowu Zamki Polskie. W samych wnętrzach niewiele jest do oglądania - po wojnie w zdewastowanym głównie przez Armię Czerwoną krasiczyńskim obiekcie mieściło się jakieś technikum, a potem przeszedł on na własność Fabryki Samochodów Osobowych, która miała tu swój ośrodek wypoczynkowy i hotel. Dziś zarządza nim  Agencja Rozwoju Przemysłu (podobnie jak w opisanym w albumie "Busko-Zdrój" zamkiem w Baranowie Sandomierskim), i "wykroiła" ona część zamku z przeznaczeniem na luksusowy hotel - do tej części dostępu turysta nie ma, a to co pozostało, to cóż - po prostu gołe mury, tylko w jednym z pomieszczeń znajduje się dość ciekawa wystawa fotograficzna dotycząca Kardynała Adama Sapiehy. Sapiehowie - możny i bardzo bogaty ród magnacki - kupili popadający w ruinę Krasiczyn w połowie XIX wieku i doprowadzili go do ponownego rozkwitu, rządzili tutaj aż do roku 1945, kiedy to zostali przez Państwo Ludowe pozbawieni swej własności. "Sapiehowie wprowadzili /.../ ciekawy zwyczaj w zamkowym parku, tworząc w nim jakby kronikę rodu. Sadzili w parku dąb gdy narodził się potomek płci męskiej i lipę gdy urodziła się dziewczynka. Pod każdym drzewem kładli kamień z imieniem i datą urodzin dziecka. Nawet dziś można je jeszcze zobaczyć." (znów za stroną Zamki Polskie). Już jednak po roku 1939, po wkroczeniu na wschodnie tereny Rzeczpospolitej wojsk sowieckich, zamek przedstawiał sobą obraz rozpaczliwy: "Oto relacja Andrzeja Sapiehy z tego co zastał w 1941 roku: 'Na podłogach śmiecie, szmaty, papiery, porozrzucane i poniszczone książki. Ściany pstro pomalowane, obwieszone propagandowymi obrazami i afiszami. Mebli żadnych - w ich miejsce mnóstwo drewnianych prycz. W łazienkach wanny i umywalnie powyrywane. W baszcie sierpy i młoty w miejsce herbów. W kaplicy kompletna ruina: rzeźby na ścianach zniszczone aż do wysokości do jakich dzicz mogła sięgnąć, ołtarze, ławki gdańskie, chórek drewniany i tablice marmurowe wyrąbane. Wszystkie trzy pomniki zniknęły. Grobowiec zamknięty, ale słyszeliśmy że był zbezczeszczony. Kościół w miasteczku w strasznym stanie. Była w nim stajnia i podobno rzeźnia bo były ślady krwi na podłodze. Nie ma ołtarzy ani ambony a ściany gołe. Domy miasteczka prawie wszystkie rozebrane'. Z innych relacji wiadomo, że czerwonoarmistki uznały znalezione w zamku koszule nocne za suknie balowe i stroiły się w nie. Natomiast w grudniu 1939 roku bolszewicy wkroczyli do grobowca rodowego, wyłamali marmurowe tablice, wyjęli trumny i wyrzucili zwłoki na podłogę. Zaś metalowe trumny wynieśli na dziedziniec i używali ich jako wanien. Pod wpływem jakiegoś wysokiego komisarza z Przemyśla zwłoki wsadzono z powrotem w zbite z desek trumny, wrzucono do grobowca i zamurowano cegłami. Dopiero w roku 1943 Leon Sapieha ekshumował i zidentyfikował zwłoki, wstawił trumny do odpowiednich wnęk i przybił prowizoryczne tablice drewniane." (ponownie za stroną Zamki Polskie). Dostawszy się już wreszcie do wnętrza zamku należy koniecznie spojrzeć przez zakratowane okno w stronę mostu, wyjść na górę baszty Szlacheckiej oraz Boskiej i stamtąd pooglądać sobie okolicę (piękna jest wprawdzie, ale to same tylko lasy, lasy i lasy), a także sam zamek - z którejś z nich widać na przykład sąsiednią basztę Królewską (a w tle kościół w Krasiczynie), ładne ornamentalne zwieńczenia murów przypominające szachowe pionki, które szczególnego uroku nabierają, kiedy spojrzeć na nie "pod słońce", i można wreszcie z baszty Szlacheckiej spojrzeć na basztę Boską, a wreszcie na cały dziedziniec wraz z Wieżą Zegarową. I tenże dziedziniec jest jakby główną "sceną" krasiczyńskiego mamuta (bo jest to-to naprawdę wielkie!) - zresztą wydaje się, że jest on wręcz stworzony do roli letniego teatru - myślę, że na tych schodach mógłby sobie spokojnie zginąć Merkucjo z "Romea i Julii", i że mogłyby one służyć za dekorację również do innych "włoskich" sztuk Szekspira - np. do "Poskromienia złośnicy", czy do "Kupca weneckiego". Zwłaszcza w taki atramentowo-toskański dzień jak dziś miejsce to nabiera wręcz niezwykle italskiego charakteru i samo w sobie wygląda niczym scena teatralna. A jeśli będąc na dziedzińcu odwróci się głowę w jedną stronę można zobaczyć ciekawy kontur Wieży Zegarowej, wraz z broniącą jej "zębatką", basztę Szlachecką nad którą uwijają się fruwające dziś po niebie "baranki", zielone dachy baszty Królewskiej, a wreszcie to, co z punktu widzenia architektonicznego stanowi ponoć główny atut całego zamku w Krasiczynie: "To, co sprawia że zamek krasiczyński jest wyjątkowy to dekoracje sgraffitowe na ścianach. W sumie rysunki tworzone w tynku i skomponowane wg ściśle określonego planu ideowego oraz formalnego pokrywały aż siedem tysięcy metrów kwadratowych muru!! Przedstawiały one m.in. popiersia cesarzy rzymskich, postacie polskich królów, świętych, przodków Krasickich i sceny myśliwskie." (to ponownie Zamki Polskie napisały). Dziś tego sgrafitti zachowało się nie tak wiele, ale i to jest bardzo ładne. Wychodzimy z dziedzińca przez bramę pod Wieżą Zegarową i okrążamy go jeszcze z drugiej strony, gdzie znajduje się łuk-arkada i wychodzimy wprost na basztę Królewską, której widok już pozostanie dla nas niejako "wizytówką" Krasiczyna - jest to taka raczej sympatyczna Barbapapa - może ciut nadęta, ale naprawdę bardzo miła.

***

Późnym popołudniem, a właściwie już pod wieczór jedziemy do Przemyśla - tym razem bez jakiegoś konkretnego celu - ot tak, żeby coś zjeść, coś kupić, pochodzić po centrum, zobaczyć jak wygląda wieczorne życie tego miejsca. Na początek idziemy na niedźwiedzia - otóż, niedźwiedź stoi sobie jakby nigdy nic w w tej części rynku, do której poprzednio jakoś nie dotarliśmy. No i biedny jest bardzo, bo cały czas na niego się woda leje, i choć pokrzywdzony jest w sposób ewidentny, to z mordy raczej dobrze mu nie patrzy - jak to niedźwiedziowi zresztą. A skądże on się tu wziął? - z herbu Przemyśla mianowicie przywędrował - "Herb Przemyśla zachowuje podstawowe reguły heraldyki: na tarczy, posiadającej - jak zwykle bywało w herbach miast królewskich - błękitne tło, znajduje się czarny niedźwiedź, nad jego grzbietem złoty krzyż kawalerski. Sylwetkę niedźwiedzia można spotkać w herbach wielu miast, m.in. Berna i St. Gallen (Szwajcaria), Berlina, Bernau, Sandersieben (Niemcy), Jarosławia nad Wołgą, Nowogrodu Wielkiego (Rosja). Niedźwiedź w herbie Przemyśla prawdopodobnie pochodzi ze średniowiecznych bestiariuszy (ksiąg zwierząt), w których symbolizował moc i waleczność. Podobne pochodzenie /.../ mają również herby innych miast polskich (np. Warszawy  i Lublina). Według innej tradycji obecność niedźwiedzia w herbie Przemyśla związana jest z napływem do grodu osadników z hanzeatyckich miast - Kolonii i Lineburga - ośrodków kultu św. Urszuli (łac. Ursula - niedźwiedzica), w średniowieczu uznawanej za patronkę Przemyśla. Najbardziej prozaiczny pogląd tłumaczył wybór niedźwiedzia faktem, iż w okolicznych lasach zwierzę to występowało powszechnie. Opinia ta znalazła odbicie w opowieści o powstaniu herbu i miasta. Głosi ona, że legendarny założyciel Przemyśla, książę Przemysław w czasie łowów ujrzał niedźwiedzia na szczycie jednego ze wzgórz - co uznał za wskazanie, gdzie założyć gród." (za stroną przemyskiego muzeum). Rynek w Przemyślu jest wyłożony takimi oto kamieniami, na tych kamieniach pasą się stadka takich oto gołębi. I wszystko to jest cholernie nierówne, pierońsko pochyłe i niesymetryczne. Przez sam  środek rynku biegnie ta opisywana już kilkakrotnie alejka. Smutne to, ale być może nie ma już tego wszystkiego - i niedźwiedzia, i nierówności, i pochyłości i tych ogłowionych drzew, gdyż "ojcowie miasta" ponoć orzekli, że to wszystko nieładne jest i prowincjonalne (kiedy tam byliśmy wszystko było na miejscu, kiedy to piszę, jeszcze jest, ale nie wiem co będzie dalej, bo właśnie ma się w Przemyślu odbyć referendum na temat "modernizacji" rynku). A przecież cały urok Przemyśla tkwi właśnie w jego prowincjonalności, w tym, że kiedy tak dziwnie jak dzisiaj słońce się rozpędzi i ułoży nad miastem, że dzień nie wiadomo czy jest tylko niezbyt ciepły, czy wręcz bardzo zimny - bo oto pod koniec maja robi się nagle tak, jakby był to marzec z zupełnie fioletowymi chmurami, a w sekundę później robi się z tego całkowita Australia i jesteśmy na pustyni i słońce rozpala do nieprzytomności tych okolicznych aborygenów, ogłowione głowy drzew układają się w jakieś na poły fantastyczne kształty, jakby ośmiornice mackami próbowały dopaść kamienic, a może tylko chcąc wypatroszyć je z mieszkańców (ośmiornice - ruszajcież na ratusz!) - kiedy tak wznoszą te swoje mupecie łby patrząc w niebo - czy aby pogoda na pewno się utrzyma? Spoglądają ciekawie na księżyc, który pojawił się ponad kościołem franciszkanów, zalecają się do bufiastych latarni, dyskutują bez nijakiego szacunku z wieżą katedry, a czasem znowu stroszą się, próbując wydać się bardziej groźnymi niż są w istocie, choć jeśli zechcą, to naprawdę potrafią wierzgnąć niczym zupełnie dzikie rumaki, potrzaskać w kawałki uliczne latarnie, dobrać się szacownej wieżycy ryjem do futra, spowodować zaćmienie tak straszne, że ucieknie przed nimi ostatnie ptaszydło w mieście, aby już po chwili - nawygrażawszy się co niemiara przepływającym w górze smętnym barankom - opaść, uspokoić się, osiąść na laurach, pochylić buńczuczne przed chwilą łby (tu widać jakie one mają teraz na tych "głowach" śmieszne małe listki) przed przywróconym do swej godności policjantem-latarnią, opuścić w filozoficznym przygnębieniu swe gonzowe czerepy, stać się ot, taką sobie zwykłą dekoracją (jakiej drugiej jednak nie ma w całej Polsce!) - chochołami, w które opatulono cały ten skandalicznie pochyły i nieregularny rynek i - jak na usłużnych tubylców przystało - uprzejmie wskazać przybyszom drogę do kościoła franciszkanów. On za to ma się dobrze - to coś na górze wygląda niczym jakaś muszla małża i cały w ogóle ten kościół jest jak potężna koncha na słoniowych nogach. I tylko jeden święty tanecznie bezradny rozkłada łapki, a drugi z politowaniem kiwa nad tym wszystkim głową. Ech... -

"Chodźmy więc, ty i ja
Skoro wieczór na niebie rozpostarty trwa
Jak pacjent odurzony eterem na stole;
Chodźmy, przez jakieś na pół wyludnione zaułki,
Gdzie czają się pomruki
Bezsennych nocy w tanich hotelikach,
Wciąż jakaś restauracja skorupami zgrzyta:
Uliczki ciągną się jak nudny wykład,"*

-
jeśli ten pająk okaże się być prawdziwym pająkiem udającym dla niepoznaki drzewo, nie zaś drzewem dla wygłupu zgrywającym pająka to zupełnie jest już po nas... - i po fajkach i po dzwonach...


DZIEŃ PIĄTY

 

 

*"Pieśń miłosna J.Alfreda Prufrocka" (The Love Song of J. Alfred Prufrock) Thomasa Stearnsa Eliota w przekładzie Władysława Dulęby.