strona główna album Przemyśl inne albumy

 

DZIEŃ PIĄTY - Bolestraszyce, Przemyśl


Po sielskim lecz nieco jednak mdłym Krasiczynie oraz po wieczornym ataku zmasowanych sił Wielkiej Imaginacji dziś czeka na nas kolejne miejsce w bezpośredniej bliskości miasta a potem - tym razem dokładnie zaplanowana - wycieczka po "rubieżach" Przemyśla. Na początek Bolestraszyce - kilka kilometrów od miasta znajduje się arboretum - jedno z kilku w Polsce, nie największe, ale bardzo zadbane i szczególnie piękne (co raczej oczywiste) o tej porze roku. Wszystkie ważne, profesjonalne informacje na temat tego ośrodka można zdobyć tutaj, tam też można obejrzeć zdjęcia z arboretum, a w szczególności olbrzymią kolekcję fotografii wiklinowych rzeźb ("W Arboretum od 2002 roku odbywają się Międzynarodowe Plenery Artystyczne 'Wiklina w Arboretum'. Organizatorem plenerów jest Arboretum, a współorganizatorem Tarnobrzeski Dom Kultury. Udział w plenerze biorą artyści plastycy zrzeszeni w Ogólnopolskim Stowarzyszeniu Twórczym "Wiklina" oraz zaproszeni goście z Polski i z zagranicy /.../. Celem pleneru jest stworzenie w przestrzeni Arboretum rzeźb-obiektów z wikliny, które wzbogacają aranżację ogrodu oraz stanowią dużą atrakcję turystyczną" - za oficjalną stroną), z których nam udało się zobaczyć i sfotografować tylko część - wiklina jest, jak wiadomo, materiałem raczej nietrwałym, toteż z dzieł z lat poprzednich pozostała jedynie zamieszczona na stronie arboretum dokumentacja fotograficzna. Niedaleko od wejścia leżą wielkie pnie czarnego drzewa - tabliczka mówi, że są to jakieś "przedpotopowe" czarne dęby, które gdzieś tam na brzeg wyrzuciło morze. W wielu miejscach rośnie tu taka dość pospolita roślina, której nazwy niestety nie znam (czas już by się było zacząć uczyć rozpoznawania roślin - przydałoby się to zamiast pisać np. "drzewa owocowe"), której młode odrosty wyglądają trochę jak pnące się prosto w górę wielonogie wije - ależ się to-to skręca i wije! - jest to najprawdopodobniej młody wrzos, z którego niebawem wyrosną całe wrzosowiska, a nawet "Wichrowe Wzgórza", ale tego do końca pewien nie jestem. Potem są stawy - jest ich kilka, są ze sobą połączone świetnie wkomponowanym w tło, japońskim w guście drewnianym mostkiem. W wodzie stawu odbijają się lekkie chmury i próbuje się odbić także słońce, nie jest jednak w stanie tego zrobić - jest po prostu zbyt jasne i samo siebie oślepia. W pewnym miejscu na stawie jest fontanna, a nad wodą czają się pierwsze wężowate wikliny. Chodzimy sobie tym mostkiem tam i z powrotem, bo jak to zwykle jest w ogrodach botanicznych, czas płynie tu powoli, i choć jest przecież wiosna, a więc w przyrodzie "robota wre", to wre jakoś tak bez szczególnego warcia i wcale przy tym ani nie warczy ani się nie bałuszy, tylko pracuje w ukryciu a nam pokazuje głównie tej pracy efekty oraz - oczywiście - wszechobecne pszczoły. O - znowu wodna wiklina - kolczasta jakaś. Część stawu jest niemal całkowicie orzęsiona - wygląda to może troszkę jak bajoro, ale za to jak pełne jest żywota wszelkiego! Mijamy staw i ścieżką zmierzamy dalej. Są już różowo kwitnące drzewa ozdobne (ich kwiaty są tak mięsiste, że chciałoby się je zjeść), a nad głowami - na nagich jeszcze w większości gałęziach bardziej pospolitych gatunków - owoce, które pozostały z ubiegłego roku - owoce z wikliny - te na przykład są w kształcie wielkich dzwonów (nagle przypominają mi się sceny z filmu Tarkowskiego "Andriej Rublow" - nie wiem czemu, to idiotyczne!), a kiedy się pod takim dzwonem stanie, to on trochę przypomina kapelusz, ale bywają i owoce groźniejsze - przynajmniej na pozór - wyglądające niczym jaja jakiegoś mega-owada - brrr!!!. Są też wiklinowe aureole (albo może jest to raczej jakaś brama triumfalna dla powracających z "urobkiem" trzmieli?). Mijamy po drodze podobne w guście do tych znanych nam z Męćmierza (jest w albumie "Kazimierz Dolny") wiklinowe płotki, tutaj jednak dopiero co wsadzone i jeszcze trochę za mało rozczochrane. Dalej przez niewielką, ale gustowną pergolę, porośniętą - niestety jeszcze bezlistnym - dzikim winem, idziemy w kierunku jednej z nielicznych na terenie arboretum budowli - znajduje się w niej dzisiaj wystawa różnych okazów i minerałów, a kiedyś dworek ten należał do niegdysiejszego właściciela Bolestraszyc - osoby dość sławnej - malarza Piotra Michałowskiego, który zamieszkał tutaj w roku 1846. Można jego obrazy zobaczyć tutaj - jak na mój gust malował zdecydowanie za dużo koni i Napoleonów (nierzadko także na koniach), lecz kilka ładnych pejzaży także mu się zdarzyło. Idąc już z powrotem (ponownie przez wspomniane stawy) zauważamy, że powyżej nich znajduje się jeszcze jedna budowla - jest to niewielka kaplica, wchodzimy tam więc po stromych schodkach. Nie jest to może nic specjalnie ciekawego, ale po ścianie nieustraszenie pnie się tutaj dzikie wino - z racji lepszej ekspozycji o wiele bardziej rozwinięte niż to rosnące na pergoli. Wracamy na kładkę nad porośniętymi gęstą trzciną stawami, i napotykamy tu jedno z największych wiklinowych dziwadeł, którego wcześniej jakoś nie zauważyliśmy. A dalej znów jest japoński mostek - po chwili widziany z boku, w całej swej niemałej okazałości, i wreszcie cała panorama stawów wraz z mostkiem i fontanną. Na koniec idziemy jeszcze do wiklinowego labiryntu, którego jednak nie da się sfotografować inaczej, jak tylko z lotu ptaka, a ptaka akurat ze sobą nie mamy - zupełnie niesłusznie zostawiliśmy go w pokoju, i teraz siedzi tam biedny w klatce, czekając na nasz powrót - bo ten ptak - kos (Turdus Merula) - przy sprzyjających warunkach wszędzie z nami podróżuje - gdyż jest to jak wiadomo, ptak wędrowny.

***

 Po południu czeka nas wielka droga - naprawdę duża, będzie to bowiem kolejny i ostatni już wielki objazd i obchód znanych nam już części miasta, jednak z "naprowadzeniem" na bardzo konkretne cele, które dotychczas jakoś nam umknęły. Na początek pałac Lubomirskich w Bakończycach. Jest to takiej sobie prezencji eklektyczny pałac z końca XIX wieku. Ma wieżyczkę jak minaret, jest gruby jak wieprz i w guście nadzwyczaj warszawski - no okropne brzydactwo - w przewodniku napisano, że jest to "neorenesans z elementami romanizmu" - Boże strzeż! - aż szkoda pisać o tym - mieści się tu teraz jakaś szkoła zawodowa - i słusznie. Dookoła nieciekawy raczej park. Bakończyce znajdują się mniej więcej naprzeciwko przemyskiej "dzielnicy cmentarnej", i tam właśnie mamy się zamiar teraz wybrać - gdyż jest tam coś, co koniecznie chcemy zobaczyć, a co w czasie "dnia cmentarnego" jakoś nam umknęło. Ale nie wiemy dokładnie gdzie się to coś znajduje. Najpierw idziemy więc na cmentarz komunalny - nie ma tu wprawdzie tego, czego szukamy, ale jest za to kolejna wysokiej klasy rzeźba cmentarna - Matka Boska, a zaraz po niej uroczy doprawdy aniołek - wygląda na tak grzecznego i dobrze wychowanego, że aż chciałoby się go pogłaskać po skrzydłach, zabrać ze sobą i hodować w klatce karmiąc mieszanką super-lotową dla ptaków aktywnych. Potem skręcamy na cmentarz wojskowy - ten, gdzie są takie dziwne krzyże w kształcie odznaczeń. Ale tu też nie ma - no nie ma tego, czego szukamy. Chodzimy tak i chodzimy - i w końcu trzeba kogoś zapytać (nienawidzę, po prostu organicznie nienawidzę pytać tubylców o cokolwiek!) - okazuje się, że to jest trochę dalej czy raczej niżej - w innej części wojskowej nekropolii. Idziemy. Jest. Dziś jednak - choćby kto i świat cały schodził, nie znajdzie tego, czego wówczas (a akcja tego opowiadania rozgrywa się w maju roku 2007) szukaliśmy. Bo tego już tam nie ma. Chodzi mianowicie o pomnik pamięci ofiar Rzezi Wołyńskiej, przedstawiający zwłoki trojga dzieci przywiązanych drutem kolczastym do drzewa. Do postumentu przybita była tablica wyjaśniająca co i kogo upamiętnia ta nadzwyczaj ekspresyjna rzeźba. Wbrew temu, co sądzi wielu, którzy pomnik znają jedynie z opowieści, wcale nie był on duży - powiedziałbym wręcz, że był raczej niewielki - wysokości człowieka. Stał sobie cicho i spokojnie w rogu cmentarza i nikomu nie wadził. Oj, wadził on wadził! - i to aż tak, że bodaj w połowie roku 2008 został zdemontowany na wniosek samorządowych władz Przemyśla pod pretekstem, jakoby był on "niezgodny z prawdą historyczną" - pomimo protestów rzeźba z pomnika została usunięta. Oczywistym jest, że prawdziwym powodem demontażu były po pierwsze "protesty" środowisk ukraińskich, po drugie próba przypodobania się ukraińskim nacjonalistom skupionym wokół prezydenta tego kraju, Wiktora Juszczenki - wielkiego miłośnika "tradycji" UPA, czyli inaczej mówiąc cel polityczny - a więc "wygrywanie" Ukrainy przeciwko Rosji, a w końcu i merkantylny - zdemontowano pomnik w imię nie psucia relacji ze wschodnim sąsiadem przed mającym nastąpić w roku 2012 "wielkim świętem sportowym" - czyli Mistrzostwami Europy w jakimś rodzaju piłki, nie pamiętam już w jakim (chodzi o taką grę dla dzieci - i małych i dużych). Wszystkie to strategiczne cele spowodowały, że przemyskie władze nie mogły już ścierpieć tak strasznego widoku. Motywem formalnym było, że podobno ten projekt nie był uzgodniony (śmieszne, biorąc pod uwagę, że na całym Podkarpaciu powstaje rokrocznie po kilka całkowicie nielegalnych i zupełnie nie "uzgodnionych" pomników rezunów z UPA). Jego przeciwnicy powołują się też na fakt, że przedstawia on zafałszowany obraz historii, gdyż oparty jest na zdjęciu przedstawiającym dzieci zamordowane przez szaloną Cygankę Mariannę Dolińską w roku 1928, które najpierw opublikowane zostało przez leczącego ją psychiatrę, a potem nie wiadomo właściwie dlaczego przedrukowane w książce Aleksandra Kormana "Ludobójstwo UPA na ludności polskiej" z następującym opisem: "Łozowa - woj. tarnopolskie, 1943 r. - jedno z drzew polnej alei, nad którą terroryści z OUN-UPA zawiesili transparent z napisem w przekładzie na język polski 'Droga do samostijnej Ukrainy'. Na każdym drzewie oprawcy tworzyli z polskich dzieci tzw. wianuszki." Z historią (fascynującą choć straszną) owej Marianny, a także leczącego ją wybitnego psychiatry Witolda Łuniewskiego można się zapoznać tutaj. Niemniej inicjator budowy pomnika - Stanisław Żółkiewicz w "Naszym Dzienniku": "zaprzecza, jakoby kształt rzeźby przedstawiający dzieci oplecione kolczastym drutem był zapożyczony ze zdjęcia z 1928 r. dotyczącego cygańskich dzieci. 'Pomnik nie jest dokumentem, ale moją autorską wizją. Nie sugerowałem się żadnym zdjęciem, wzorowałem się natomiast na ustnych przekazach świadków mordów ukraińskich na Wołyniu, a głównie na Podolu, gdzie tzw. wianuszki dla niepodległej Ukrainy umieszczane na drzewach nie należały do rzadkości'. Nie zaprzecza, że były też inne pomysły upamiętnień. 'Zgodnie z prawdą zastanawiałem się, czy nie przedstawić dzieci zamordowanych przez Ukraińców, nadzianych na sztachety płotu, albo inne makabryczne obrazy, jak chociażby wyciąganie widłami nienarodzonego dziecka z brzucha matki. To przedstawienie, choć tragiczne w swej wymowie, wydawało mi się jednak mniej makabryczne' - wyjaśnia Żółkiewicz". I ma absolutną rację Stanisław Michalkiewicz (jak go nie lubię), który w przywołanym powyżej artykule w "Wyborczej" mówi: "Nawet jeśli nie jest to prawda co do konkretnego mordu, jest to prawda o zjawisku." Bo pomnik jest po prostu symbolem - istotą symbolu jest zaś to, że w jednym, sugestywnym przedstawieniu (graficznym, słownym a nawet dźwiękowym) ujmuje i przekazuje istotę zjawiska, do którego się odnosi. To, co mówi imć Żółkiewicz ma również wszelkie znamiona sensu (co nieczęste, kiedy ma się do czynienia ze środowiskami prze-patriotycznymi) - inne przedstawienia odnoszące się do Rzezi Wołyńskiej - bardziej zgodne z opisanymi i zarejestrowanymi głównie przez Niemców faktami byłyby tylko bardziej jeszcze potworne. I tego bracia Ukraińcy przyjąć do wiadomości po prostu nie chcą. Tego, że Rzeź Wołyńska była (wg określenia Ryszarda Szawłowskiego) prawdziwym "genocidium atrox" - ludobójstwem okrutnym, dzikim, straszliwym - dokonanym rękami prostych ludzi na innych prostych ludziach. I nie były to żadne "wydarzenia na Wołyniu", "wojna chłopska", "konfrontacja etnosów" tylko zaplanowana przez intelektualistów-ideologów z OUN inspirowanych faszystowską teoryjką Dmytro Doncowa z zimną krwią przeprowadzona eksterminacja, dokonana przez "speców" z UPA przy wydatnej pomocy "niewykwalifikowanej kadry" chłopskiej, a chłopi jak wiadomo - są pomysłowi i umieją sobie radzić - nie mając więc broni palnej radzili sobie tym, co mieli pod ręką: siekierą, piłą, widłami, młotem, kosą etc. - używali więc najzwyklejszych gospodarskich narzędzi po to by na "swoim podwórku" "zrobić porządek". A robili to dlatego, że powiedziano im, iż mają prawo to robić, bo dla "samostijnej Ukrainy" trzeba "wyrezat Lachiw". I to właśnie w Rzezi Wołyńskiej jest najokropniejsze - że prosty człowiek - ot, taki sobie zwykły ziarnojad - odpowiednio "pokierowany", tzn. podburzony przez intelektualistę-ideologa, który rzuci mu na pożarcie jakąś pseudo-idejkę, jest w stanie zrobić wszystko i dokonać "rzeczy niemożliwych" w stosunku do swoich sąsiadów, z którymi żył przez dziesięciolecia w jako takiej zgodzie "płot w płot", ba - podczas Rzezi nie oszczędzano nawet rodziny, gdyż w sytuacji nie tak znowu rzadkich małżeństw mieszanych, Polak ożeniony np. z Ukrainką raczej nie mógł liczyć na miłosierdzie. (Przy okazji, żeby było jasne - doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przez wieki Polacy traktowali tereny obecnej Ukrainy jak Anglicy Indie albo Afrykę - mówiąc krótko jako kolonię, a bezpośrednio przed II wojną do zaostrzenia nienawiści przyczyniła się jeszcze niewątpliwie idiotyczna polityka militarystyczno-dyktatorskiego rządu sanacyjnego - włącznie z przymusowym nawracaniem na katolicyzm i burzeniem cerkwi - tak było, niemniej podobną politykę przez wieki całe Niemcy prowadzili na terenach Zachodniej Słowiańszczyzny i jakoś nikt ich z tego powodu nigdy nie "wyrezał".) I najbardziej przerażająca jest postawa tych właśnie chłopów, tej "czerni" - bo  rezuny z UPA to było coś jak SS - "zawodowcy" - wychowani i świetnie przygotowani do swoich "zadań", natomiast "czerń" to byli owi "zwykli ludzie" - tacy sami, jak ci którzy wybrali na kanclerza Adolfa Hitlera, a potem - służąc w Wehrmachcie - dokonywali na terenach między innymi Polski i Rosji aktów barbarzyństwa, które jednak rzadko zbliżały się do "finezji" ukraińskich w tym względzie. Rzeź Wołyńska jest prawdopodobnie jedynym aż na taką skalę barbarzyństwem w XX-wiecznej Europie, a jak twierdzą niektórzy, zarówno jej rozmach jak i metody można porównać jedynie z XVIII-wiecznymi dokonaniami ówczesnych miejscowych rezunów zwanych hajdamakami (np. podczas zdobywania Humania doszło do tzw. rzezi humańskiej, w trakcie której wymordowano około dwadzieścia tysięcy Polaków i Żydów, w tym kobiet i dzieci), a także z okrucieństwami wojen religijnych XVI i XVII wieku, a wreszcie z barbarzyństwem średniowiecznym oraz jaskiniowym (o tym ostatnim jednak wiemy niewiele, i można przypuszczać, że nasi praprzodkowie-kanibale nie byli aż tak okrutni, gdyż ich celem było ofiarę ukatrupić, aby potem ją zjeść - no chyba, że sądzili iż poddanie jej przed śmiercią wyrafinowanym torturom nada mięsu jakiś szczególny smak - wszak i dziś w cywilizowanych społeczeństwach są tacy, którzy uważają, że świnię należy wykrwawiać bardzo powoli, bo to spowoduje, że jej mięso będzie smaczniejsze). A wracając już do samego przemyskiego pomnika, to jego wymowa symboliczna nieco przypomina inne historyczne symbole, które choć do pewnego stopnia mijały się z realnością, to spełniały znakomicie rolę znaku i przypomnienia. Tak więc dzięki inwencji malarza Jana Matejki "wiemy" jak wyglądali królowie Bolesław Chrobry i Kazimierz Wielki - i to w jakimś sensie jest prawdziwe, bo Matejko malował charaktery - a te możemy do pewnego stopnia zrekonstruować na podstawie przekazów historycznych (inna sprawa, czy zgodnych z prawdą). Przykładem może być chociażby legenda o ułańskich szarżach na niemieckie czołgi w roku 1939 - znakomity symbol heroicznego, choć bezowocnego wysiłku. A już najlepszym chyba przykładem nie-prawdy, która staje się tak wymowna, że aż osiąga status "nad-prawdy" jest legenda mickiewiczowskiej "Reduty Ordona" - w rzeczywistości bowiem Julian Ordon (ewangelik, a w późniejszym okresie życia zawołany mason!) wcale nie zginął na gruzach Reduty lecz tylko mocno się poparzył, zaś w wiele lat później poznał samego Mickiewicza i chciał nawet wstąpić do jego legionu (nie został jednak przyjęty - widać nasz wieszcz nie lubił, żeby mu własnoręcznie uśmiercony symbol bezczelnie ożywał!). Ordon popełnił samobójstwo w wieku lat 77 (lepiej późno niż wcale) we Włoszech, a władze rosyjskie nie zgodziły się na jego pochówek w Warszawie (działo się to w 56 lat po powstaniu listopadowym - moim zdaniem Rosjanie postąpili niepolitycznie, bo godząc się na grób Ordona w Warszawie skutecznie wypleniliby legendę!) i został on ostatecznie pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. I prawdopodobnie na zawsze już bohaterski Ordon będzie jednym z ważniejszych symboli Powstania Listopadowego, i dzieci jak papugi powtarzać będą: "Nam strzelać nie kazano/ Wstąpiłem na działo", na stronie zaś dodając: "A działo wyjebało". Podobnie jest z tym przemyskim pomnikiem - nie przedstawiał on prawdy konkretnego wydarzenia, lecz prawdę czasu i prawdę sprawy - i właśnie dlatego słynne zdjęcie stało się symbolem Rzezi Wołyńskiej. I powinno być tym symbolem nadal. Zresztą Rzeź miała mieć swój pomnik także w Warszawie (również, według wstępnych projektów nawiązujący do słynnego zdjęcia) - pracował nawet nad nim wielce zasłużony dla budowy socjalizmu rzeźbiarz Marian Konieczny - pomnika jednak nie będzie. Ważniejsza jest bowiem ta gra w piłeczkę w 2012 (a zakładam się, że te mistrzostwa albo w ogóle nie będą się na Ukrainie odbywać, albo tylko w bardzo ograniczonym zakresie, i na pewno nie we Lwowie - może w Kijowie, ale nie we Lwowie), a także wspólne "granie na nosie" Władimirowi Putinowi. Za to Katyń jest wszędzie - tak to właśnie wygląda. Andrzej Wajda nakręcił skądinąd bardzo dobry i sprawnie zrealizowany film pod tytułem "Katyń" - ciekawa rzecz, że w jakiś czas później on sam podpisał idiotyczny "apel intelektualistów" przeciwko budowie wspomnianego pomnika w Warszawie. Cóż - pomimo niewątpliwej drastyczności zwłaszcza ostatnich scen, możliwe było jednak nakręcić "Katyń", zaś zrobić film pod tytułem "Wołyń" możliwe nie byłoby - po prostu "normalny" widz nie przetrzymałby nawet dwudziestu minut. A dziś - pomijając już odznaczanie przez władze ukraińskie pozostałych przy życiu rezunów, pomijając agresywne domaganie się wszelkiego rodzaju "upamiętniania" ofiar polskich akcji odwetowych (które oczywiście także były), to nowym "polem walki" ukraińskiego nacjonalizmu stał się Internet. Przywoływana tu już kilka razy polska Wikipedia - projekt ciekawy, choć tracący idiotyzmem, gdyż hasło "encyklopedia, którą każdy może redagować" brzmi nieco podobnie jak hasło "śpiewać każdy może" - jest tu znamiennym przykładem. Dla wielu - zwłaszcza młodych - Wikipedia jest prawdziwą encyklopedią, i czerpią oni z niej potrzebne im akurat wiadomości np. historyczne. I tak oto pod hasłem "UPA" znaleźć można w polskiej Wikipedii artykuł, w którym zamieszczono zdjęcie zatytułowane: "Warta honorowa ukraińskich płastunek przed grobem powstańców" (płastunki to jakby ichnie harcerki, a ci "powstańcy" to niby UPA!), a także inny osobliwy obrazek: "Weterani UPA w Przemyślu" - to jest zdjęcie szczególnie ciekawe - na tle gustownego blaszanego kosza na śmieci dziarsko powłóczy nogami trzech starych dziadów i jakiś babuszon - jeden z tych dziadów niesie niebiesko-żółtą flagę ukraińską, a drugi czerwono-czarny sztandar UPA; dwóch jest w mundurach, a jeden ma nawet pierś pełną orderów! I akcja tego przedstawienia rozgrywa się w Przemyślu właśnie... Ciekawą dyskusję na temat tego procederu pisania historii od nowa można przeczytać tutaj - daje ona sporo do myślenia. I na tym już chyba ostatecznie zakończymy "wątek ukraiński" w naszej relacji - raz jeszcze przypominając jak wyglądał pomnik na przemyskim cmentarzu, i mając nadzieję, że za jakiś czas jednak on tam powróci.
Z cmentarza idziemy na tak zwany Kopiec Tatarski - jest to pewna wybujałość gruntowa uczyniona ręką człowieczą. Intencjonalnie uczyniona, choć nikt nie wie po co ani na co. Od lat archeologowie w tych małopolskich kopcach grzebią (bo krakowskie kopce Wandy i Krakusa pochodzą prawdopodobnie z podobnego czasu i podobną spełniały funkcję, a w ogóle to jest jakaś małopolska specjalność te kopce) i nie mogą znaleźć nic, co nie znalazłoby się tam przypadkowo. A więc nie są to mogiły chanów tatarskich ani też pradawnych kniaziów słowiańskich - nie ma w nich komór grobowych ani cennych naczyń. Prawdopodobne jest, że spełniały one rolę obserwacyjną, istnieje też teoria, że ich położenie jest związane z cyklem astronomicznym, tak więc kopce miałyby pełnić funkcję podobną nieco jak kamienne budowle megalityczne w Stonehenge i Avebury - mnie ta teoria podoba się najbardziej. Raz zdarzyło mi się doczekać świtu na Kopcu Krakusa, i miałem wówczas wrażenie, że jestem w jakimś małym centrum - po prostu takie nieodparte wrażenie mocy. W wiele lat później przetworzyłem to wrażenie na fikcję literacką. Jednak przemyski Kopiec jest inny od krakowskich - przede wszystkim nie tak łatwo go znaleźć, gdyż sprawia wrażenie takiej nieregularnej górki-brodawki, i gdybym nie wiedział, że to Kopiec, to wziąłbym go jednak raczej za twór naturalny. Na górę prowadzi bardzo mocno wydeptana ścieżka, widać że walą tu tłumy przyciągnięte "tatarską" legendą - a niech se ta walą! Największy pożytek z Kopca jest jednak taki, że rozciąga się z niego najładniejsza panorama Przemyśla - jest może nieco zbyt oddalona, trzeba patrzeć raczej przez lornetką, ale warto tu wejść, żeby ją zobaczyć. Równie ciekawie jest, gdy spojrzy się w bok - w kierunku północnym - rozciągają się tam bowiem pięknie o tej porze kwitnące pola żółtych rzepaków, które moim zdaniem stanowią najwspanialszą kolorową tapetę, jaką w naszym klimacie oferuje nam Natura (do spółki oczywiście z "Królem Stworzenia"). Po zejściu z Kopca zmierzamy w stronę miasta drogą, która prowadzi obok olbrzymiego, widocznego z wielu miejsc w mieście obiektu. Jest to tak zwany Krzyż Zawierzenia, którego rozmiary doskonale widać w stosunku do stojącego nieopodal drzewa. No jest se to kawałek krzyża! Obok niego - co ciekawe, bo nie na nim - znajduje się zupełnie nieproporcjonalny Jezus, można zaryzykować skądinąd słuszne twierdzenie, że własny krzyż poważnie go przerósł. Jezus ów trzyma rękę w górze i jakby wskazuje na ten krzyż, mówiąc: "No patrzcie, patrzcie tylko co oni mi tu przygotowali!" Zupełnie jakby ten ludowy świątek palestyński, ten wędrowny, trochę niespełna rozumu kaznodzieja chciał się przed nami poskarżyć, że tak go "ubóstwiono", że tak z niego zrobiono "Syna Bożego", a obrzydliwe, niesławne narzędzie jego okrutnej kaźni zamieniono w jakiś absurdalny symbol, który niczym pająk rozcina niebo na pół. A on sobie tam stoi - taki chudzieńki i taki maleńki aż żal! Krzyż ten jednak stoi na postumencie w kształcie piramidy, co nadaje mu nieco inny - egipski - wymiar, czyniąc zeń jakby odwrócony symbol ankh. Dzień powoli zmierza ku swemu końcowi, a my niezmordowanie zmierzamy ku miastu napotykając na drodze kolejne miejsca związane z przemyskimi Żydami - przejeżdżamy więc samochodem kilka kilometrów, wysiadamy i rozpoczynamy "część żydowską" tego dnia - najpierw jest brama starego kirkutu - jest to jedyna pozostałość po mającym swe początki w XVI wieku cmentarzu - wygląda dość niesamowicie, tym bardziej, że napisano na niej sprayem słowo "demon" (choć w zasadzie należałoby napisać raczej "dybuk"), czekamy tam chwilę i demon rzeczywiście się pojawia, ale... coś jakiś mało straszny. Przechodzimy na drugą stronę szerokiej ulicy Słowackiego i szukamy podobno bardzo okazałego gmachu, który mieścił przed wojną synagogę "Szul" - nie łatwo ją odnaleźć, gdyż jest ukryta pośród innych budynków, ale w końcu ją mamy. Zbudowana w stylu eklektyczno-mauretańskim, ukończona w roku 1918, uchodziła za najpiękniejszą spośród nowo wybudowanych synagog w całej Rzeczpospolitej! Widać jak wysokie są okna, a więc jak wysoka musi być też sala, w której się znajdują. Dziś miejsce to nie ma już żadnego związku z Żydami - mieści publiczną bibliotekę - i choć na pewno to lepiej niżby miał je spotkać los tamtej synagogi, którą widzieliśmy na Zasaniu, to jest to jednak smutne, w ogóle wszystko co jest z Żydami związane jest takie cholernie smutne. Wracamy do auta i jedziemy na drugą stronę miasta - drogą, którą normalnie jeździmy co dzień do "naszego" Krasiczyna, zatrzymujemy się jednak przy stoku narciarskim (tak, tak - w Przemyślu jest całkiem spory stok!) i idziemy do Parku Zamkowego - przy ulicy prowadzącej doń znajdujemy taki oto dom z piękną drewnianą werandą, jako żywo kojarzącą się (mnie przynajmniej) z powieściami Williama Faulknera i rozpadającymi się, niegdyś wspaniałymi rezydencjami dawnych południowych mogołów, na której w letnie wieczory zwykł siadywać kopcąc swoją fajkę stary Generał Compson (a może był to raczej Major De Spain?). W samym parku znajduje się też taki ciekawy domek - dziś niestety zupełnie opuszczony - który niegdyś był zapewne siedzibą jakiegoś stróża, dozorcy czy kogoś takiego - to bardzo miła neogotycka budowla, szkoda że w tak marnym już stanie. I tak, przez Park, omijając zamek, do którego już drugi raz iść nam się nie chce, dochodzimy znów do katedry katolickiej, a potem na rynek, skąd nadal doskonale ją widać, i zostajemy tam jeszcze przez jakiś czas, i patrzymy jak wężowe sploty drzew rodem wprost z australijskiego buszu dławią ostatnie blaski ostatniego naszego wieczoru w tym mieście.


DZIEŃ SZÓSTY