strona główna album Rzeszów inne albumy

 

DZIEŃ PIERWSZY - Rzeszów

Zaraz po przyjeździe, czatując na to pierwsze wrażenie, które często jest zupełnie mylące, czasem całkiem nieważne, a czasem znów bywa takie samo jak ostatnie - wysiadając z samochodu, zdarza się, że udaje się to złapać - ducha miejsca - to takie, co chodzi ulicami i mieszkańcy go nigdy nie widzą, albo widzą tak dobrze, że zupełnie przestają zauważać - to takie jest, co siedzi ukryte gdzieś pod drzewem, albo na ławce w parku pijakowi podtrzymuje butelkę, kiedy już mu ręka mdleje. I w Rzeszowie to wrażenie to jest małość - coś małego - coś małe - nieduże, niewielkie, nikłe, znikome - choć to miasto przecież już całkiem spore - ponad 160 tysięcy mieszkańców, to jednak, kiedy po kilometrach ciągnących się osiedli, blokowisk, nowoczesnych ulic i stojących przy nich hipermarketów docieramy w końcu do centrum, do serca miasta - to wrażenie jest nieco podobne jak w Limanowej czy w Gorlicach, otóż wynika ono z bardzo prostej sprawy - Rzeszów, pomimo swojej ponad 600-letniej historii jest w istocie miastem młodym, nowym - bo wydaje się, że przez wieki istniał raczej jako miasto prywatne Lubomirskich (aż do 1845 roku), potem - w drugiej połowie XIX i w pierwszej XX wieku - jako miasteczko (w roku 1910 Rzeszów liczył 23 tysiące mieszkańców), w cieniu bliższych i dalszych sąsiadów - Lwowa, Krakowa , a wreszcie nawet Tarnowa, wobec mieszkańców którego - jak poinformowali nas miejscowi - nadal odczuwa się tu pewien resentyment. W dwudziestoleciu międzywojennym Rzeszów zaczął powoli przekształcać się w ośrodek przemysłowy - pod sam koniec tego okresu, w chwili powstawania Centralnego Okręgu Przemysłowego Rzeszów zyskał na znaczeniu bardzo poważnie. Potem jednak przyszli Niemcy - najpierw utworzyli getto, a potem wywieźli do obozu zagłady w Bełżcu rzeszowskich Żydów, którzy przed wojną stanowili 1/3 mieszkańców (stąd miasto nazywano "Mojrzeszowem" lub "Mojżeszowem"). A po wojnie nastąpił prawdziwy rozkwit - Rzeszów stał się wręcz wzorcowym socjalistycznym nowym miastem - pobudowano całe połacie osiedli, do tych osiedli sprowadzono ludzi ze wsi, zbudowano zakłady przemysłowe, w których pracowali, liczba ludności wzrosła kilkukrotnie, a potem kilkunastokrotnie. Rzeszów stał się też miastem wojewódzkim - stolicą Polski południowo-wschodniej - czyli zajął tym samym rolę niegdyś pełnioną przez utracony Lwów. Wydaje się, że upadek realnego socjalizmu wcale miastu nie zaszkodził, a nawet pomógł - rozwija się ono bowiem prężnie - w roku 2001 działalność rozpoczął Uniwersytet Rzeszowski, w roku 2005 doszło do otwarcia międzynarodowego Portu lotniczego w Jasionce, poza tym Rzeszów jest jedynym obok Dublina miastem w Europie dysponującym tzw. inteligentną sygnalizacją świetlną - tzw. systemem SCATS, a także jako pierwsze miasto w Polsce udostępnił mieszkańcom darmowy szerokopasmowy Internet, jest miejscem o wysokim poziomie życia, co zostało potwierdzone przez wiele rankingów oceniających potencjał rozwojowy oraz standard życia, charakteryzuje je niski poziom bezrobocia i może też poszczycić się wyjątkową długowiecznością mieszkańców, a także wyjątkowo wysokim odsetkiem ludności z wykształceniem wyższym - 21% - które daje mu pod tym względem drugie miejsce w kraju, zaraz za Warszawą. Miasto to ma też najniższą przestępczość spośród wszystkich stolic polskich regionów (informacje powyższe wg polskiej Wikipedii)  - samo dobre idzie na początek. Dalej już jest tak sobie - bo to, co interesuje nas najbardziej - klimat miejsca, odbite ślady stóp poprzednich pokoleń, zakątki, które zatrzymały się w powolnym upadku i pozwoliły sobie zakonserwować się jak owady w bursztynie - wszystkiego tego w Rzeszowie raczej się nie znajdzie. To pozostało chyba tylko w książkach Franciszka Kotuli - prawdziwego piewcy tak samego Rzeszowa, jak i całego regionu - niezwykła to postać, niewiele dam mogło liczyć na tak żarliwego rycerza jakiego w nim znalazła  rzeszowszczyzna - człowiek ten chodził do tej samej szkoły co mój dziadek, i choć się znali, to raczej nie można by nazwać ich kolegami (Kotula był bowiem sporo starszy - kiedy on gimnazjum kończył, mój dziadek szedł dopiero do drugiej klasy - w tym wieku taka różnica to cały wiek), ale był zawsze kimś w jakiś sposób bliskim mojemu dziadkowi - podobnie pochodził z rodziny chłopskiej, skończył to samo gimnazjum - toteż kilka jego książek (z dedykacjami), z ogromnej masy, którą spłodził, zawsze się u nas znajdowało. W Rzeszowie kupiłem jego chyba pożegnalne dzieło: "Tamten Rzeszów" - znakomity zbiór anegdot, historyjek, rzewnych wspomnień, a również zwykłego ględzenia  w stylu: "a pamiętam, że tam pod płotkiem to kiedyś leżała słoma" itd., ale przede wszystkim starych fotografii miasta, z których mogłem się dowiedzieć, jak rzeczywiście ono "przed wojną" wyglądało. Jest bowiem obecny Rzeszów zbyt nowoczesny, zbyt pewny siebie i nieco w swym nuworyszostwie nawet arogancki. Choć z drugiej strony ludzie są tu raczej mili, nie spotyka się chamstwa - tak wszechobecnego choćby we Wrocławiu - czy w ogóle na tak zwanych dawniej "ziemiach odzyskanych".
Trzeba się zdecydować, trzeba już zrobić ten pierwszy krok... i.... wysiąść.... i.... - oto ulica - jedna z pierwszych napotkanych - i taka właśnie jest ta stara część Rzeszowa - raczej czysta, raczej niska (zwykle dwupiętrowa) i raczej nieciekawa. Idąc dalej napotykamy jednak prawdziwie uroczy zaułek - to uliczka o nazwie Baldachówka, prowadząca, a raczej wpadająca (jest bowiem wąska jak strumyk) wprost do rynku. Ta uliczka pozostanie już naszym ulubionym miejscem w Rzeszowie, przy niej mieści się wejście do Muzeum Historycznego  - wystawę miejską udało nam się obejrzeć -  ale "unikalnego zespołu przejść podziemnych", czyli tzw. Podziemnej Trasy Turystycznej nie  - mimo kilkakrotnie ponawianych prób, zawsze było za mało osób, żeby takie "zejście" mogło się odbyć. Uliczka Baldachówka nie przestała przez to jednak być najładniejszym zakątkiem miasta. Za pierwszym razem przez rynek przechodzimy bardzo szybko, a właściwie przebiegamy, bo robi się już trochę późno, a chcemy się jeszcze przejść po całym śródmieściu. Rynek jest raczej mały, cały "zagracony" parasolami knajp, jakimiś straganami, jego część jest w remoncie, ale jedną rzecz ma bardzo ładną - to jest zupełnie nie-uładzony, całkowicie rozwichrzony bruk, być może niezbyt odpowiedni jako wybieg dla miejscowych wystrzałowych lasek na hajhilsach, ale bardzo tradycyjny i dobrze się kojarzący z dawnymi, przedwojennymi rynkami z "kocich łbów" - na tych właśnie łbach zupełnie nie mające świadomości, że są one kocie - czyli dla nich straszne - spokojnie pasie się kilkanaście zaledwie gołębi miejscowych - wyglądają na strasznie ważne - no, w końcu to nie Kraków - stanowią tu prawdziwą mniejszość etniczną! Jest też na rynku pomnik Kościuszki, który oglądany z nieco bliższej odległości okazuje się być właściwym wizerunkiem Naczelnika - poznaje się go bowiem po słynnym nosie, który musi być absolutnie "perkaty" - czyli zadarty w górę pod zupełnie absurdalnym kątem. Kościuszko bowiem, to był taki pajac bajkowy z przełomu XVIII i XIX wieku - taki odpowiednik włoskiego Pinokia - protoplasta cyrkowego klauna, spokrewniony mocno z Kopciuszkiem - nos właśnie taki miał - ostry i szpiczasty, z daleka widoczny. Co ciekawe, to podobno znane wszystkim wyobrażenie Kościuszki w obowiązkowej chłopskiej sukmanie i z takim okropnym nosem a la Cyrano de Bergerac nie jest prawdziwe. Jak twierdzą niektórzy, ten sposób przedstawiania go, był takim jakbyśmy to dziś powiedzieli "chwytem reklamowym", mającym służyć pewnemu "przypodobaniu się" chłopom, którzy mieli niejako wrodzony taki właśnie kształt nosidła. Czyli ten idiotyczny szczegół anatomiczny miał spełniać podobną nieco rolę jak sukmana na grzbiecie  - stanowić symbol chłopskich koneksji Kościuszki. Jest też na rynku studnia zupełnie taka, jak w dawnych czasach - przy takiej studni myło się zakupione na targu warzywa, poiło konie, albo po prostu się siedziało i rozmawiało - dziś już chyba tylko ta ostatnia funkcja może przypaść w udziale rzeszowskiej studni. W świecącym nam prosto w nos słońcu zapoznajemy się - na razie z dość sporego oddalenia - z ratuszem - niewątpliwie jest to budowla bardzo szlachetna, typowa dla całej rodziny ratuszy cesarsko-królewskiej Austrii - podobne napotkaliśmy już w Bielsku (a raczej - gwoli ścisłości - w Białej), oraz w Nowym Sączu - ten rzeszowski nie przewyższa ich ozdobnością, ale oprócz "ciastkarskiej" nieco prezencji - typowej dla tej ratuszowej rodziny, ma również cechy masywne, gotyckie i przypominające trochę jakieś spichlerze, magazyny czy pałace. Zza ratusza już się wyłania najbardziej charakterystyczna i chyba najsławniejsza budowla tego miasta (znajduje się na wszystkich chyba rzeszowskich pocztówkach) - wieża kościoła farnego. Zapewne będzie to poczytane za afront, choć wcale nie jest on moim zamiarem - ale wieża (w istocie nie jest to wieża, tylko dzwonnica) jako żywo przypomina solidnie wzwiedzionego (jak mawiają chyba tylko seksuolodzy) penisa z bardzo ładnie odsłoniętym "hełmem" - czyż nie? W końcu geneza wielu zwyczajów, zachowań, a nawet kształtów przedmiotów i miejsc kultu religijnego ma swe źródła w pradawnych obrzędach ku czci płodności, toteż nie ma w tym co napisałem nic niestosownego - jednakże, o ile trudno nieco połączyć widok wieży np. krakowskiego kościoła Mariackiego z obrazem wyprężonego penisa, o tyle twórca rzeszowskiej fary, nadając wieży tak prostą i przekonującą zarazem formę, nawiązał w bardzo udatny sposób do tych, zdawałoby się już zupełnie zatartych konotacji. Wieża jest raczej niewysoka, choć wobec otaczających ją, przeważnie jednopiętrowych kamienic, sprawia wrażenie dość potężnej, w świetle zachodzącego już powoli słońca dzwonnica z tarczami zegarowymi skierowanymi ku każdej stronie świata i zzieleniałym od śniedzi hełmem stanowi niewątpliwy, podstawowy punkt orientacyjny starego miasta. W ścianę kościoła wmurowano tablice pamiątkowe ku czci dwóch ludzi... o tym samym imieniu - Jan z Rzeszowa - co wygląda trochę, jeśli nie całkiem - śmiesznie - ale jest to prawda - było dwóch zasłużonych Janów z Rzeszowa, i co więcej - czas ich życia zachodził na siebie, jeden był rektorem Akademii Krakowskiej, drugi zaś fundatorem budowy katedry wawelskiej, jeden brał udział w bitwie pod Warną, drugi zaś był "chrystianizatorem Litwy i Żmudzi" (musiał być to swoją drogą twardy chłop - biorąc pod uwagę standardy, według których wówczas "chrystianizowano"!) - śmieszności całej sytuacji dodaje fakt, że tablicę - jak można przeczytać - ufundowała niewątpliwie najśmieszniejsza partia polityczna w Polsce - Unia Polityki Realnej! Zaraz za kościołem znajduje się pomnik Leopolda Lisa-Kuli - rzeszowskiego "bohatera narodowego" - o którym więcej będzie przy okazji wizyty na jego grobie dnia szóstego i ostatniego naszej wyprawy. Bohater wyciąga z pochwy szablę - i tak na tym wyciąganiu schodzi mu cały czas. Idziemy w stronę rzeszowskiego zamku najsłynniejszą ulicą miasta, która dziś nosi nazwę 3 Maja, niegdyś nazywała się Pijarską i Pańską, ale która w powszechnej - jak pisze Franciszek Kotula - świadomości mieszkańców, nosiła nazwę "Paniaga" (to od słowa "pańska" zapewne - bo prowadziła do zamku), była głównym deptakiem miasta i miejscem, gdzie znajdowały się najlepsze sklepy i restauracje. I chyba jest tak do dzisiaj. Po "Paniadze" się nie jeździ samochodami, chodzi się powoli, wstępując tu i tam. Mniej więcej w połowie ulicy stoi drugi kościół - pod wezwaniem Świętego Krzyża, wraz z przylegającym do niego kompleksem klasztoru pijarów i liceum imienia Stanisława Konarskiego - jednej z pierwszych szkół średnich w Polsce (założono ją w 1658 r.), od roku 1784 szkoła miała status państwowej i nosiła nazwę: Cesarsko-Królewskie Wyższe Gimnazjum. W roku 1851 wizytował ją sam cesarz Franciszek Józef (przy okazji pobytu w Rzeszowie). Szkołę tę ukończyli między innymi: ks. Stanisław Konarski (teraz szkoła nosi jego imię), Ignacy Łukasiewicz – twórca lampy naftowej, generał Władysław Sikorski, poeta Julian Przyboś i biolog Władysław Szafer. 
W latach bezpośrednio po pierwszej wojnie światowej, mój dziadek Dominik Grzesik chodził właśnie do tej szkoły. Gimnazjum trwało osiem lat, toteż wstępując do niego jako jeszcze dziecko, przeszedłszy przez etap, który nazwać można szczeniackim, ukończył je już jako całkiem ukształtowany młody człowiek o niewątpliwie uwodzicielskiej, choć i zarazem bardzo poważnej prezencji. W tamtych czasach ukończenie gimnazjum to było prawdziwie coś - a już zwłaszcza dla chłopskiego syna, którym był - jego rodzice pochodzili z podrzeszowskiej Mrowli, byli to umiarkowanie "sytuowani" chłopi - oboje umieli czytać i pisać, ojciec sprawował nawet jakieś funkcje urzędowe we wsi. Niemniej pomiędzy funkcją urzędową we wsi, a  ukończeniem szkoły "w mieście" - i to w końcu nie byle jakiej szkoły, ziała  prawdziwa przepaść, którą mój dziadek przekroczył - nie dość tego - ukończył później studia prawnicze w Poznaniu, jako, że tam - a konkretnie w niewielkiej miejscowości pod Poznaniem, której nazwy już nie pamiętam - zdawałoby się, w zupełnie innej świata stronie - mieszkała jakaś gałąź ich rodziny, co pozwalało mu nie płacić, albo płacić niewiele za mieszkanie podczas studiów. Lata dwudzieste były początkiem awansu społecznego zdolnych synów chłopskich - niemniej był to zawsze awans w jakiś sposób zasłużony, wypracowany - zupełnie niepodobny do tego, który nastąpił po roku 1945, a który stworzył obecne oblicze tak zwanej polskiej inteligencji. Zresztą - na zdjęciu można zobaczyć mojego dziadka w otoczeniu kolegów - w zasadzie na pierwszy rzut oka widać, że wszyscy (oprócz niego!) - to chamy, prostacy - często bufony, których rozpiera duma z osiągniętego wykształcenia - on wygląda pośród nich co najmniej jak młody hrabia, jeśli nie wyżej - choć w istocie nie był wcale "z lepszej gliny" niż oni - wot rasa! 
W pięćdziesiąt lat po maturze absolwenci tego roku spotkali się w szkole w Rzeszowie ponownie - nie wiem, czy był pośród nich choć jeden (oprócz mojego dziadka) z tych ze zdjęcia poprzedniego (jednego nie było na pewno - kudłatego, pierwszego od lewej - nazywał się Franek Lachcik pochodził ze Świlczy, wsi położonej bardzo blisko Mrowli, z której pochodził dziadek (rodzinna legenda głosi, że kochała się w nim babka) - walczył w 2 Korpusie gen. Andersa m.in. o Monte Cassino i Loreto. Tam zginął w lipcu 1944 r. Został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Widać wśród nich aż dwóch księży - to sporo, jak na jedną klasę! Abiturienci wyglądają trochę lepiej w bardziej nieformalnej atmosferze - na dziedzińcu szkolnym podczas zapewne ostatniej w swym 
życiu "wielkiej pauzy".
Czas już opuścić ulicę 3 Maja, pożegnać się z kościołem Świętego Krzyża i pójść w dół, w stronę zamku. Po drodze jeszcze krótki przystanek przy letnim pałacu Lubomirskich, zbudowanym prawdopodobnie według projektu słynnego Tylmana z Gameren - jest dostojnie smutny i ciężki ze swoimi pokrytymi śniedzią hełmami. Niewielką uliczką idziemy teraz w prawo - przy niej wyłania się kilka bardzo ładnych willi, które zapewne służyły niegdyś jako domy mieszkalne dla urzędników zamkowych, a dziś są siedzibami różnych firm i instytucji. Resztki błękitu odbijają się w szybach, dzień udaje się na zasłużony odpoczynek - w końcu to połowa września - wcześnie już robi się ciemno. I wreszcie jest ten sławny zamek - największy zabytek (i w przenośni i dosłownie) miasta Rzeszowa - po lewej, nieco niespodziewanie wyłaniają się masywne mury wraz z bastionami - i trzeba wiedzieć, że tylko te bastiony (i także wieża bramna, której dziś z bliska nie zobaczymy) są naprawdę zabytkowe - pochodzą bowiem z pierwotnej konstrukcji zamku - a cała reszta, cały jego "miąższ" został ze względu na fatalny stan techniczny zburzony przez władze austriackie w początkach wieku XX, a potem... - odbudowany dokładnie w tym samym miejscu, i w mniej więcej zbliżonej formie. Od 1820 roku zamek pełnił funkcje sądu i więzienia zarazem, sąd mieści się w nim do dziś. Zresztą - widać ten sądowy charakter już na pierwszy rzut oka - zamek jest równomierny, regularny i pozbawiony fantazji - przeraża trochę szeregami skoszarowanych okien, w których o tej porze nie świeci się prawie ani jedna lampa. A nie - jednak nie - gdzieś tam, w głębi tego masywu przetrwało jakieś życie, ktoś porusza się po tych pachnących stosami spleśniałych akt korytarzach - a może tak właśnie wyglądał zamek hrabiego Westwest, którego wnętrza K. miał nigdy nie zobaczyć? Myślę, że tak - że powszechne kojarzenie zamku z powieści praskiego nietoperza z budowlą średniowieczną jest niewłaściwe - ten zamek musiał być  podobny do zamku rzeszowskiego - uporządkowany jak akta w segregatorze, prosty i nieodgadniony, nie-fantastyczny i nie-fantazyjny - "Kiedy K. przybył do wsi było już ciemno..." - a teraz też jest już ciemno, i trzeba iść, żeby jutro przyjść tu być może nieco wcześniej i przyglądnąć się wszystkim tym miejscom spokojnie i bez pośpiechu.
Czas już najwyższy aby pojechać do naszego hotelu, który zaprawdę dziwnym okazał się zjawiskiem - niełatwo było go odnaleźć, a kiedy już się nam to udało, byliśmy przekonani, że trochę źle trafiliśmy - okazało się bowiem, że nad wejściem pali się wielkie, baaardzo czerwone światło, a z wnętrza dobiega ciut cokolwiek zbyt "nastrojowa" muzyka - byliśmy krótko mówiąc przekonani, że jest to "hotel na godziny", a bez owijania - burdel po prostu - i jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że hotel (a w zasadzie motel), w istocie jest hotelem "prawdziwym", tyle że z powodu braku gości obsługa urządziła sobie niewielki "bal", który zresztą dość szybko i bezboleśnie się zakończył, a czerwone światło miało służyć jedynie jako rodzaj "przynęty" dla przejeżdżających tu tłumnie kierowców ciężarówek, ciągnących całymi karawanami z Polski do Rosji, i z Rosji do Polski (nie pomijając oczywiście Ukrainy i Białorusi).

DZIEŃ DRUGI