strona główna album Rzeszów inne albumy

 

DZIEŃ DRUGI - Rzeszów

Nasza dzisiejsza trasa będzie prawie taka sama jak wczoraj - może troszkę dłuższa, program nieco rozszerzony, ale do pewnego momentu będzie taka sama jak wczoraj. Rzeszów - co już teraz trzeba powiedzieć - nie dostarczył nam niestety, jakichś szczególnie bogatych wrażeń. Jego oblicze jest bardzo niejednorodne, z jednej strony jest stare miasto - niewątpliwie niezbyt bogate, nie mające zdecydowanego charakteru, z drugiej zaś - niekończące się osiedla bloków starych i nowych. Rzeszów ma ambicje wielkomiejskie, to widać, choć też trudno się domyślić właściwie dlaczego. Ta rozbieżność powoduje, że ma się wrażenie, iż stara część miasta jest jakby oblężona, otoczona przez nieprzyjacielskie bloczyska, które nie bardzo wiedzą co z tym w środku zrobić - rozgnieść? zostawić na później?
A jednak coś pozostało z tej małomiasteczkowej, sielskiej atmosfery dawnego Rzeszowa, którą tak doskonale opisuje wspominany już tu parokrotnie Franciszek Kotula - idąc do Rynku napotykamy przyklejone na drzewie ogłoszenie (w odległości 10 metrów od rynku - no, niechby tylko w Krakowie doszło do podobnego incydentu! - zaraz Strasz Miejska by się tym zajęła - patrz tutaj), zostało ono napisane ręcznie! - co dziś, w czasach kiedy najmniejsza notka gdziekolwiek przyklejona pochodzi z drukarki komputerowej robi silne wrażenie - i mówiło ono mianowicie tak: "masz pierzynę? - uszyję kołdrę!" (interpunkcja moja) - jak można wnioskować z ilości pasków z zapisanym numerem telefonu, które zostały już zerwane, i tych, które pozostały, to najwyraźniej inicjatywa spotkała się z życzliwym przyjęciem społeczności rzeszowskiej. Bardzo nas to zastanowiło - no bo - po jaką cholerę przerabiać pierzyny na kołdry? Muszę zaznaczyć, że w odwiecznym sporze pomiędzy zwolennikami kołder i pierzyn, który jako żywo przypomina spór o wyższość świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy, zdecydowanie bierzemy stronę tych ostatnich i uważamy, że kołdra to, to jest jakieś takie twarde, gąbczaste i do poduchy podobne, i w ogóle to się do niczego nie nadaje, a na pewno nie do spania, i poza tym jak można pod takim, co to się w ogóle nie układa, do ciała nie dostosowuje, bo ma jakąś swoją formę, ku której lgnie - a pierzyna to jest jak Pan Bóg prawdziwy - bezkształtna, bezpośrednia i bezdenna, środek wszędzie, obwód nigdzie. I nie ma na ten temat dyskusji - nie ma i już! Ale jak widać nie wszyscy tak uważają, społeczeństwo najwyraźniej podzielone jest w tej sprawie tak samo jak we wszystkich innych. Trzeba to znieść, choć pogodzić się z tym niełatwo! Wchodzimy na rynek naszą "ulubioną" uliczką Baldachówką - po lewej (idąc w stronę rynku) jest muzeum - w środku jak zwykle - zbiory historyczne, archeologiczne i geologiczne, trochę zdjęć, ale nade wszystko - kilka pomieszczeń poświęconych kulturze ludowej rzeszowszczyzny - stroje, narzędzia, rozmaite kobiałki i kosy - całe muzeum zaczęło się od tych właśnie zbiorów, które pochodziły oczywiście z kolekcji Franciszka Kotuli, który był twórcą i przez wiele lat (przed wojną i po niej) dyrektorem tej placówki. Na rynku wita nas patrz Kościuszko na nas z nieba - z mgły wystaje mu tylko nos, oj, ma on czym drogę wietrzyć - bestyja! Możemy się przyjrzeć dziś nieco lepiej ratuszowi - wprawdzie pogoda nie lepsza niż była wczoraj, ale czasu mamy więcej - z jednej strony jest tort urodzinowy, z drugiej renesans, z trzeciej gotyk - gotyk z wieżyczkami - zwieńczenia szczytów też mają dwa oblicza - renesansowe i gotyckie, jego falista, strzępiasto-bałwaniasta linia niewątpliwie nadaje charakter rynkowi rzeszowskiemu - być może nawet bardziej niż nos Kościuszki - choć na ten temat zdania są podzielone tak w samym Rzeszowie, jak i pośród znawców tematu na całym świecie. Zza pleców pogrążonego w chmurach ratusza już się wynurza... - dzwonnica oczywiście! Deszcz pluszcze, deszcz siąpi a ona tu moknie, biedaczka - a swoją drogą - jaka ona? jaka ona??! Przecież to jest zdecydowanie ON! I to nawet z pięknym bukszpanowym przybraniem okolic, które (w razie czego) zwykle pozostają na zewnątrz. Ale lepiej do NIEGO zbyt blisko nie podchodzić - bo zwłaszcza w tym deszczu, sprawia raczej mierne wrażenie - brązowo-buro-brunatny jakiś i prosty jak konstrukcja przysłowiowego cepa. Lepiej oglądać z pewnego oddalenia - z drugiej strony tak samo - pyta przenajświętsza! Ulica 3 Maja "jak zawsze" pełna jest ludzi chodzących, kupujących, oglądających i wykonujących mnóstwo innych czynności handlowych - nawet dziś, nawet w deszcz - a mimo, że to dopiero wczesne popołudnie, to w oknach wystaw już światła - tak ciemno, coś ten wyjazd strasznie chyba jest i już będzie deszczowy, nic się nie poradzi - trudno, można to przeżyć, tylko - zdjęcia tego nie lubią, chowają się - i nie wychodzą. Kościół na ulicy 3 Maja - taki sam jak wczoraj - nadąsany i nachmurzony jak ładna praktykantka po pierwszej lekcji w męskiej szkole mechanicznej. Według wczorajszej marszruty czas teraz na Pałac Lubomirskich - a więc najpierw w całości, potem zbliżając się do wejścia głównego, "z flanki", i wreszcie całkiem od tyłu - co zresztą nie ma wielkiego znaczenia, bo pałac ten, będąc tworem francuskiego stylu symetrycznego, z obu stron wygląda niemal identycznie. Najciekawszym elementem jego otoczenia są napotkane przy jednym z boków budowli tajemnicze detale kamienne - prawdopodobnie kiedyś stały one w przylegającym do pałacu ogrodzie, i stanowiły takie ozdoby jak dziś importowane z Niemiec krasnale - wyglądają bardzo ciekawie, bo pokryte są lekkim nalotem zielonych mchów i porostów, których kolor został jeszcze dodatkowo wzmocniony przez rozpaloną do zieloności (ze złości - zapewne) porastającą okoliczne ziemie trawę. Cóż to właściwie jest? - wyglądają trochę jak jakieś postaci - głowy z włosami kędzierzawymi - stoją tam jak jakaś armia - przypominają słynną "kamienną armię" - czyli odnalezione w latach 70-tych posągi około ośmiu tysięcy wojowników z terakoty, strzegących grobowca Czenga (Szy Huang-ti) - według tradycji pierwszego cesarza Chin i twórcy Wielkiego Muru. No może jest ich mniej i mniejsi nieco są - ale - od czegóż wyobraźnia? Za pałacem naturalnie idzie zamek - dziś, tak samo jak wczoraj - najciekawszym elementem tej budowli ogłaszamy zdecydowanie i jednogłośnie mur ją otaczający (wraz z bastionami) - opasuje on cały teren zamkowy i wydaje się nie do zdobycia - myślę, że gdyby hordy tatarskie miały zamiar ruszyć na Najjaśniejszą IV Rzeczpospolitą (co jest bardzo prawdopodobne - bo kiedy władzę obejmuje prawdziwie katolicki monarcha, zaraz ruszają się zaczajone hen gdzieś w stepie hordy - tak było zawsze! - ale na szczęście mamy "małego rycerza" - i to nawet z kopią zapasową!) - to właśnie w Rzeszowie odbyłby się jeden z najważniejszych aktów obrony - na tych murach stanęłaby muzułmańska (najprawdopodobniej - albo w ostateczności także liberalna) potęga! A sam zamek - jak najbardziej jest więzienno-sądowo-prokuratorsko-kafkowski - nic z tym się nie da zrobić - to już jest chyba na stałe, nawet zamek w Sandomierzu (też w końcu przez lata pełniący funkcję pierdla) nie daje takiego wrażenia - prawdopodobnie z powodu swego malowniczego położenia na wiślanej skarpie. No i jest jeszcze wieża - zamek ma wieżę - która, czy to jako cień, czy to jako buro-pomarańczowa, lekko ponad poziom morza (głów sądzonych i skazanych w tym miejscu) wystająca struktura - do złudzenia przypomina tzw. "zamek królewski" w Warszawie, co chyba służyć może już za dostatecznie deprecjonującą kwalifikację. Do środka nie da rady - strażnik - można wejść - ale tylko w godzinach pracy - sądu - do 14 - a jest 13.45 - ale muszę zamknąć, i nie mam czasu was pilnować - OK, spierdalaj (półgębkiem, na stronie) - w środku zapewne nie ma co oglądać - we Wrocławiu to mają sąd co się zowie - tam to można by każdego osądzić i odsądzić (od czci i wiary). Cóż może być w środku tego tu, oprócz średniej zapewne jakości toalet, w których wspólnie i bez szczególnej niechęci wzajemnej pływają ekskrementy skazanych i skazujących? - spadamy stąd. Przypomniało mi się, że widok zamku rzeszowskiego nie był mi tak całkowicie obcy, jeszcze zanim zobaczyłem go na własne oczy - oto zdjęcie na jego tle (z zamku widać tu jedynie wieżę, ale jest to na pewno zupełnie dziś inaczej już wyglądające wielkie skrzyżowanie ulic pod zamkiem), na którym znajduje się mój dziadek wraz z drugim starszym panem - ten pan to dziadka najstarszy brat Jan, który wyjechał z Polski w wieku lat dziewiętnastu, i powrócił tu po latach z górą pięćdziesięciu. Nie tyle zresztą powrócił, co przyjechał z wizytą. Przyjechał zapewne pożegnać się, ale i też do pewnego stopnia - przywitać. Z ich rodzeństwa zostali wówczas tylko mój dziadek (najmłodszy z nich), wspomniana siostra Jaga-Agnieszka i ten upośledzony brat Tomasz, o którego pogrzebie było na wstępie. Ów Jan, a bardziej już Dżon spędził całe swoje życie w Stanach, w Chicago i dał początek amerykańskiej gałęzi rodu, która niezwykle się tam rozrosła. Wykonywał - z tego co mi wiadomo - proste prace robotniczo-budowlane, wykształcenia nie zdobył, ale swoje dzieci kształcił. Przyjechał tu głównie po to, żeby zobaczyć... Polskę - której właściwie w ogóle nie znał, ani nie widział nigdy - bo kiedy wyjeżdżał znał tylko swoją wieś, kilka wsi okolicznych i jedyne miasto - Rzeszów, podobno nie był nigdy ani w Krakowie, ani we Lwowie, o Warszawie nawet nie wspominając - jako chłopiec jeszcze prawie pojechał do Gdyni, wsiadł na statek i tyle go widzieli. Tak więc wybrali się razem z moim dziadkiem i z ich siostrzeńcem Cachem Henrykiem na prawdziwe tournee po Polsce - Kraków (również Nowa Huta), Częstochowa, Warszawa, Zakopane, inne jeszcze miejsca, no i oczywiście rodzinna Mrowla i Rzeszów, gdzie spędzili kilka dni. Ze wszystkich tych miejsc zachowały się robione przez siostrzeńca fotografie - śmieszni są na nich z takimi poważnymi minami, choć nie do końca serio - jak zupełne dwa głuptaki. Przez ponad miesiąc Dżon mieszkał u nas, i co parę dni wyjeżdżali na jeden lub dwa dni (oprócz pobytu w Rzeszowie, gdzie mieszkali około tygodnia) - ja miałem wtedy może pięć, może sześć lat - w każdym razie było to jeszcze przed szkołą - śmieszny był ten Brat Dżon - jak go nazywali, po polsku mówił potwornie - była to jakaś makabryczna mieszkanka akcentu amerykańskiego ze słowami polskimi w formie przedwojennej, a do tego wiejskiej, gwarowej. Słowa polskie przekręcał tak, aby brzmiały na wzór angielskich, a do angielskich często dokładał polskie końcówki - i tak na przykład do mnie mówił: "Bojsiu" (miało to znaczyć - "chłopcze" lub "chłopiec" - od angielskiego "boy" połączonego z polskim zdrobnieniem - jak np. w "Grzesiu") - było to doprawdy straszliwe. Brat Dżon zobaczywszy Polskę wrócił do Ameryki, gdzie - zgodnie z przewidywaniami - nie pożył już długo, ale póki żył zawsze w kartkach i listach pytał o mnie i przesyłał mi pozdrowienia, oraz jakąś monetę czy banknot kilkunastocentowy - żebym nauczył się oszczędzać. I właśnie w Rzeszowie zdjęcie zrobili sobie na rozwidleniu dróg w stronę Warszawy i Opatowa - jeśli były inne zdjęcia stamtąd, to ja ich niestety nie mam.
I to by było mniej więcej to samo co wczoraj - do tego miejsca doszliśmy, zatem - jak widać - niewiele było do dodania. Być może jakaś w tym też jest wina pogody, chociaż - nie jestem przekonany, że w upojnej wiośnie można by się Rzeszowem upoić - na to chyba trzeba być prawdziwym kotulą. Pozostaje jeszcze wrócić do centrum aby zobaczyć miejsca związane z Żydami i z nieboszczykami (co w większości wypadków na całkiem to samo wychodzi). Na jednym placu stoją dwie masywne synagogi - Staromiejska, zwana Małą, albo też "Starą Szkołą", pochodząca z początku XVII wieku, ale kilka razy spalona i odbudowywana, ostatecznie zniszczona przez Niemców w 1944 r., odbudowana po wojnie w stylu renesansowym, nawiązującym do prawdopodobnego pierwotnego jej kształtu - mieści się dziś w niej Archiwum Państwowe i ośrodek Badania Historii Żydów. Druga, to synagoga Nowomiejska, zwana też Dużą, podobnie przez Niemców spalona i odbudowana po wojnie w kształcie zbliżonym do przedwojennego, obecnie mieści Biuro Wystaw Artystycznych oraz pracownie licznych rzeszowskich plastyków. Pierwsza synagoga ma ładną wieżyczkę, a druga ciekawe przypory i okna, bo to, co znajduje się na samej górze - to znaczy te pracownie, które tak zrobiono, aby oczywiście było w nich jak najwięcej światła, to przy okazji jakichś manewrów w okolicy granicy ukraińskiej, spokojnie można by wysadzić - jako ruina synagoga ta byłaby niewątpliwie ładniejsza - tylko co wtedy z biednymi plastykami rzeszowskimi by się stało?
Jak zwykle i w każdym mieście gdzie się znajdujemy, idziemy odwiedzić umarłych - cmentarze bowiem są - co zawsze powtarzam - najlepszą wizytówką każdego miasta - pokazują jak mieszkańcy potrafią dbać o przodków, a to wskazuje też jak będą dbać o przyszłość. Jeden z cmentarzy - ten największy - zostawiamy sobie na dzień ostatni - a dziś pójdziemy na stary cmentarz katolicki i cmentarz żydowski - w końcu był to przecież kiedyś Mojżeszów! 
Ale zaczniemy od naszych - Stary Cmentarz rzeszowski został wpisany na listę zabytków, ale nie wydaje się jakoś szczególnie "antyczny" - większość grobów pochodzi z okresu przed wybuchem pierwszej wojny światowej, trochę z okresu międzywojennego - w dwudziestoleciu umarli przenieśli się na nowy cmentarz, który do dziś pozostaje główną nekropolią wciąż powiększającego się miasta. Stary Cmentarz został zamknięty - i jak to zamknięte cmentarze (bo wbrew pozorom - cmentarze muszą żyć! - muszą wciąż żywić się nowymi ciałami, bez tego paliwa giną, marnieją w oczach) - zaczął się nieodwołalnie staczać w zapomnienie. Miejsce to, prawdę powiedziawszy nie zrobiło na nas miłego wrażenia, ponieważ (być może źle trafiliśmy - było akurat po lekcjach, czy co?) wypełnione było, a wręcz przepełnione palącymi papierosy wyrostkami i tlenionymi dziewuchami, drącymi gęby i siedzącymi wprost na grobach. Żywych wielu, umarłych jak na lekarstwo - chyba ich ze szczętem stąd wypłoszono. Chodzi po prostu o to, że cmentarz od dawna nie jest czynny - nie ma nowych pogrzebów, a trudno przypuścić, by szczególnie wielu ludzi odwiedzało groby sprzed kilku pokoleń - ci, którzy mogliby to zrobić najczęściej sami już całkiem dobrze nie żyją. A więc cmentarz - jako miejsce porośnięte dość gęsto krzakami i starymi drzewami - stał się istną oazą dla miejscowego ptactwa: kosów - zawsze w wielkich ilościach występujących na cmentarzach - one polują na szwendające się zwykle po takich miejscach robale, gawronów, kawek i wreszcie dla gatunku "nastolatcus ordinaris" - co w wolnym tłumaczeniu oddamy jako "chamowatego gówniarza" - gatunek ten wysiaduje (jaja) przeważnie na ławkach w parkach (choć nie tak często w parach - preferuje raczej posiady grupowe w obrębie własnej płci - zatem, samiczki osobno - chichrają się i czochrają, samczyki osobno - kopcą szlugi i plują na darń), na skwerach i właśnie takich jak tutejszy, zamienionych w coś w rodzaju parku cmentarzach. Samczyki zwłaszcza mogą być nieprzyjemne, choć zdarza się, że i samiczka potrafi nieźle ukąsić! Z racji stałych wrzasków i chichotów w tle, które bynajmniej nie były wydawane przez dusze potępione ani też błąkające się duchy, uznaliśmy, że cmentarz nie jest na tyle atrakcyjny, żeby się denerwować. Znaleźliśmy tam nagrobek o dość ciekawej formie niby-naturalnej skały, z tablicą opatrzoną nazwiskiem zmarłego, a także symboliczny grób powstańców z 1863 roku.  Rzecz ciekawa - cały cmentarz wprost roił się od pomrowów - dziwna sprawa, bo wydaje się, że choć występują one na cmentarzach dość powszechnie, to jednak zdawałoby się, że powinny preferować raczej miejsca z częstszymi nieco niż tutaj dostawami frykasów - ale żarty na bok - pomrowy bowiem: "zamieszkują tereny podmokłe, ukrywają się w trawach i różnego rodzaju zacienionych miejscach. Unikają miejsc suchych i nasłonecznionych. Szczególnie lubią miejsca z rozkładającą się materią organiczną." - a tych wszystkich wspaniałości nie brak na żadnym cmentarzu - i może nawet na nieczynnym dzieje im się lepiej niż na czynnym - nie wpełzają one bynajmniej do grobów i nie zjadają nam ukochanych (nareszcie!) krewnych - to przesąd - tym zajmują się zupełnie inne stworzenia - nie należy ich więc w słusznym gniewie bezlitośnie rozdeptywać - jak czynią to niektóre dwunożne bydlęta. Teraz, w połowie września jest widać jakiś wysyp tych niezbyt może przyjemnych w widoku i (zwłaszcza!) w dotyku stworzeń (wie o tym doskonale każdy, kto próbował kiedyś takiego delikwenta, w celu ratowania go przed stratowaniem, usunąć z chodnika - ich gęstego śluzu nie można wprost domyć z rąk!). Rzadko występują pojedynczo, przeważnie widuje się je posklejane w ohydne grupowe węzły - coś wprost obrzydliwego - należy dodać, że w takiej grupie zwykle niektóre z nich się ruszają (choć powoli), inne zaś już nie - wynika to z prostego faktu, iż jedne (te ruszające się) - żyją, zaś pozostałe (to znaczy nieruchome) - nie; ruszające się przybyły w to miejsce, gdzie leżą tamte nieruchome, bynajmniej nie w celu opłakiwania tych pierwszych, nie stanowią one też bocznej gałęzi rodziny, która właśnie przybyła z odległej kwatery cmentarza na pogrzeb wuja - nie - one tu przybyły raczej po to, aby się przed dalszą drogą posilić - są bowiem kanibalami, i wcinają się wzajemnie aż piszczy. W ogóle ślimaki są jednymi z nielicznych gatunków, które przedkładają kanibalizm nad inne sposoby odżywiania:

" - Ślimak, ślimak, pokaż rogi - dam ci sera na pierogi..." - zaintonowała nieśmiało dziewczynka.
" - Oj, żebym ja tak z ciebie - ruro francowata - pierogów nie zrobił" - odpowiedział ślimak.

- i dlatego między innymi są mi bardzo bliskie - gdyż od lat uważam, że w naszej obecnej sytuacji żywnościowej, jedna część społeczeństwa powinna przejść na ścisły wegetarianizm, druga zaś - na kanibalizm, co pozwoliłoby wykorzystać wielką ilość mięsa pochodzącego zwłaszcza z wypadków samochodowych - w czasach dawniejszych było to wręcz zupełnie niewykonalne ze względu na zagrożenie epidemiami, brak antybiotyków oraz skutecznych sposobów konserwowania tusz - nieboszczycy psuli się niemal na miejscu. W naszych czasach, w krajach rozwiniętych, problem ten byłby stosunkowo łatwy do rozwiązania.
Już przy wyjściu z cmentarza natrafiamy na ciekawą dla mnie rzecz - nagrobek urzędnika magistrackiego o nazwisku Kazimierz Józef Adamowski  - zmarł ten człowiek w połowie wieku XIX - a sprawa jest ciekawa o tyle, że nazwisko to nosiła moja prababka Anna, po mężu Biernacka - niemniej prawdopodobnie zbieżność nazwiska jest przypadkowa, ponieważ owi Adamowscy (z tego co mi wiadomo), mieszkali raczej na terenach bliższych Lwowa niż Rzeszowa, do Rzeszowa jakaś gałąź (oprócz tej gałązki, którą była moja prababka), przeniosła się dopiero po roku 1900, i prawdopodobnie, gdyby ktoś z nich wcześniej osiadł w tym mieście i dostąpił takiego stanowiska jak "urzędnik magistracki" (co w końcu było jakimś stanowiskiem, i sądząc z pewnej fantazyjności i nawet wystawności pomnika, który przetrwał już, jakby nie było, 150 lat - całkiem nieźle płatnym), to byłaby to sprawa znana, i wiedziałbym o tym. Ciekawa i tajemnicza historia - niestety, chyba niemożliwa już do wyjaśnienia. 
Wychodzimy ze Starego Cmentarza i odbywamy dość długą drogę w stronę cmentarza żydowskiego - droga ta najeżona jest niebezpieczeństwami - trzeba między innymi przejść przez bardzo ruchliwą ulicę (szosę w stronę Łańcuta), jakież więc było nasze rozczarowanie, kiedy okazało się, że daremna - z cmentarza pozostało bardzo niewiele, a i to, co zostało nie jest udostępnione. Wysoki płot otacza rzeczywiście ogromny teren, świadczący dobitnie o tym, że Mojżeszów czy Mojrzeszów - w każdym razie miasto zwane po hebrajsku Reisha, było kiedyś bardzo mocno związane z narodem i religią żydowską. Bardzo niewiele z tego zostało - opisane powyżej "odbudowane" synagogi, trochę rupieci w muzeum i ten cmentarz - to wszystko. Warto jednak dowiedzieć się trochę więcej o żydowskiej przeszłości tego miasta - wyczerpujące informacje, wraz ze zdjęciami i adresami obiektów można znaleźć tutaj.
Wracamy do centrum już po zmierzchu, i w ten jesienny naprawdę wieczór idziemy do kina, które mieści się oczywiście przy ulicy 3 Maja, i nosi prawdziwie komuszą (choć w tym wypadku wcale to nie razi) nazwę "Zorza". Dziś akurat grają jakiś francuski film - wchodzimy - jak zwykle filmy francuskie dobrze się zaczyna, ale kończy fatalnie (dla widza, nie dla bohaterów). Opowiada o jakiejś kobiecie, której podmienili mózg czy coś takiego. Skutkiem tej fatalnej transformacji poważnie ucierpiał jej mąż-naukowiec, który dopiero po sporym czasie zorientował się, że coś z nią jest nie tak - tzn. że jest kimś innym - albo raczej, że ma tę samą dupę, ale jakby gada coś inaczej. To była realistyczna część tej opowieści, potem jednak wszedł do akcji Jean Reno, którego nie mogło zabraknąć, i zrobił porządek (jak to ma w zwyczaju), na koniec okazało się, że za wszystkim stała sekta islamskich fanatyków, kontynuująca tradycje średniowiecznych haszyszynów. 
Nie o film chodzi jednak, tylko o kino, o bycie w kinie, kiedy jest się na wyjeździe. To coś zupełnie innego pójść do kina w obcym mieście, wiedząc, że wchodzi się w jakąś jednorazową, ulotną filmową rzeczywistość nie w otoczeniu dobrej, pewnej, sprawdzonej, wielokrotnego użytku rzeczywistości, ale że sala w której projekcja się odbywa równie jest nierealna jak ta na ekranie. Zupełnie inaczej jest się wtedy w kinie, o wiele bliżej do fikcji, o wiele łatwiej zapomnieć, że to przecież nie jest naprawdę.

DZIEŃ TRZECI