|
DZIEŃ DRUGI - Rzeszów
Nasza dzisiejsza trasa
będzie prawie taka sama jak wczoraj - może
troszkę dłuższa, program nieco rozszerzony, ale do pewnego momentu będzie
taka sama jak
wczoraj. Rzeszów - co już teraz trzeba powiedzieć - nie dostarczył nam
niestety, jakichś szczególnie bogatych wrażeń. Jego oblicze jest bardzo
niejednorodne, z jednej strony jest stare miasto - niewątpliwie niezbyt bogate,
nie mające zdecydowanego charakteru, z drugiej zaś - niekończące się
osiedla bloków starych i nowych. Rzeszów ma ambicje wielkomiejskie, to widać,
choć też trudno się domyślić właściwie dlaczego. Ta rozbieżność
powoduje, że ma się wrażenie, iż stara część miasta jest jakby oblężona,
otoczona przez nieprzyjacielskie bloczyska, które nie bardzo wiedzą co z tym w środku zrobić -
rozgnieść? zostawić na później?
A jednak coś pozostało z tej małomiasteczkowej, sielskiej atmosfery dawnego
Rzeszowa, którą tak doskonale opisuje wspominany już tu parokrotnie Franciszek Kotula
- idąc do Rynku napotykamy przyklejone na drzewie ogłoszenie (w odległości
10 metrów od rynku - no, niechby tylko w Krakowie doszło do podobnego incydentu! -
zaraz Strasz Miejska by się tym zajęła - patrz tutaj),
zostało ono napisane ręcznie! - co dziś, w czasach kiedy najmniejsza notka gdziekolwiek
przyklejona pochodzi z drukarki komputerowej robi silne wrażenie - i mówiło
ono mianowicie tak: "masz
pierzynę? - uszyję kołdrę!" (interpunkcja moja) - jak można
wnioskować z ilości pasków z zapisanym numerem telefonu, które zostały już
zerwane, i tych, które pozostały, to najwyraźniej inicjatywa spotkała się z
życzliwym przyjęciem społeczności rzeszowskiej. Bardzo nas to zastanowiło
- no bo - po jaką cholerę przerabiać pierzyny na kołdry? Muszę zaznaczyć,
że w odwiecznym sporze pomiędzy zwolennikami kołder i pierzyn, który jako żywo
przypomina spór o wyższość świąt Bożego Narodzenia nad świętami
Wielkiej Nocy, zdecydowanie bierzemy stronę tych ostatnich i uważamy, że kołdra
to, to jest jakieś takie twarde, gąbczaste i do poduchy podobne, i w ogóle to
się do niczego nie nadaje, a na pewno nie do spania, i poza tym jak można pod
takim, co to się w ogóle nie układa, do ciała nie dostosowuje, bo ma jakąś
swoją formę, ku której lgnie - a pierzyna to jest jak Pan Bóg prawdziwy - bezkształtna, bezpośrednia i
bezdenna, środek wszędzie, obwód nigdzie. I nie ma na ten temat dyskusji - nie ma i już!
Ale jak widać nie wszyscy tak uważają, społeczeństwo najwyraźniej
podzielone jest w tej sprawie tak samo jak we wszystkich innych. Trzeba to znieść,
choć pogodzić się z tym niełatwo! Wchodzimy na rynek naszą "ulubioną"
uliczką Baldachówką -
po lewej (idąc w stronę rynku) jest muzeum - w środku jak zwykle - zbiory
historyczne, archeologiczne i geologiczne, trochę zdjęć, ale nade wszystko -
kilka pomieszczeń poświęconych kulturze ludowej rzeszowszczyzny - stroje,
narzędzia, rozmaite kobiałki i kosy - całe muzeum zaczęło się od tych właśnie
zbiorów, które pochodziły oczywiście z kolekcji Franciszka Kotuli, który był
twórcą i przez wiele lat (przed wojną i po niej) dyrektorem tej placówki.
Na rynku wita nas patrz Kościuszko
na nas z nieba - z mgły wystaje mu tylko nos, oj, ma on czym drogę wietrzyć
- bestyja! Możemy się przyjrzeć dziś nieco lepiej ratuszowi - wprawdzie
pogoda nie lepsza niż była wczoraj, ale czasu mamy więcej - z jednej
strony jest tort urodzinowy, z drugiej renesans,
z trzeciej gotyk - gotyk z
wieżyczkami - zwieńczenia szczytów też mają dwa oblicza - renesansowe
i gotyckie, jego falista, strzępiasto-bałwaniasta
linia niewątpliwie nadaje charakter rynkowi rzeszowskiemu - być może nawet
bardziej niż nos Kościuszki - choć na ten temat zdania są podzielone tak w
samym Rzeszowie, jak i pośród znawców tematu na całym świecie. Zza pleców
pogrążonego w chmurach ratusza już się wynurza... - dzwonnica
oczywiście! Deszcz pluszcze, deszcz siąpi a ona
tu moknie, biedaczka - a swoją drogą - jaka ona? jaka ona??! Przecież to jest
zdecydowanie ON! I to nawet z pięknym bukszpanowym
przybraniem okolic, które (w razie czego) zwykle pozostają na zewnątrz. Ale lepiej
do NIEGO zbyt blisko nie podchodzić - bo zwłaszcza w tym deszczu, sprawia
raczej mierne wrażenie - brązowo-buro-brunatny
jakiś i prosty jak konstrukcja przysłowiowego cepa. Lepiej oglądać z pewnego
oddalenia - z drugiej strony tak samo - pyta
przenajświętsza! Ulica 3 Maja "jak zawsze" pełna jest ludzi
chodzących, kupujących, oglądających i wykonujących mnóstwo innych czynności
handlowych - nawet dziś, nawet w deszcz -
a mimo, że to dopiero wczesne popołudnie, to w oknach wystaw już światła -
tak ciemno, coś ten wyjazd strasznie chyba jest i już będzie deszczowy, nic
się nie poradzi - trudno, można to przeżyć, tylko - zdjęcia tego nie lubią,
chowają się - i nie wychodzą. Kościół na ulicy 3 Maja - taki sam jak wczoraj - nadąsany
i nachmurzony jak ładna praktykantka po pierwszej lekcji w męskiej szkole
mechanicznej. Według wczorajszej marszruty czas teraz na Pałac Lubomirskich -
a więc najpierw w całości, potem zbliżając
się do wejścia głównego, "z
flanki", i wreszcie całkiem od tyłu
- co zresztą nie ma wielkiego znaczenia, bo pałac ten, będąc tworem
francuskiego stylu symetrycznego, z obu stron wygląda niemal identycznie.
Najciekawszym elementem jego otoczenia są napotkane przy jednym z boków
budowli tajemnicze detale kamienne - prawdopodobnie kiedyś stały one w
przylegającym do pałacu ogrodzie, i stanowiły takie ozdoby jak dziś
importowane z Niemiec krasnale - wyglądają bardzo ciekawie, bo pokryte są
lekkim nalotem zielonych mchów i porostów, których kolor został jeszcze
dodatkowo wzmocniony przez rozpaloną do zieloności (ze złości - zapewne)
porastającą okoliczne ziemie trawę. Cóż to właściwie jest? - wyglądają
trochę jak jakieś postaci - głowy z włosami kędzierzawymi - stoją
tam jak jakaś armia - przypominają słynną "kamienną armię"
- czyli odnalezione w latach 70-tych posągi około ośmiu tysięcy wojowników z
terakoty, strzegących grobowca Czenga (Szy Huang-ti) - według tradycji pierwszego cesarza Chin i twórcy Wielkiego Muru.
No może jest ich mniej i mniejsi nieco są - ale - od czegóż wyobraźnia? Za pałacem
naturalnie idzie zamek - dziś, tak samo jak wczoraj - najciekawszym elementem
tej budowli ogłaszamy zdecydowanie i jednogłośnie mur ją
otaczający (wraz z bastionami) - opasuje on cały
teren zamkowy i wydaje się nie do zdobycia - myślę, że gdyby hordy tatarskie
miały zamiar ruszyć na Najjaśniejszą IV Rzeczpospolitą (co jest bardzo prawdopodobne
- bo kiedy władzę obejmuje prawdziwie katolicki monarcha, zaraz ruszają się
zaczajone hen gdzieś w stepie hordy - tak było zawsze! - ale na szczęście
mamy "małego rycerza" - i to nawet z kopią zapasową!) - to właśnie w
Rzeszowie odbyłby się jeden z najważniejszych aktów obrony - na tych murach stanęłaby
muzułmańska (najprawdopodobniej - albo w ostateczności także liberalna) potęga!
A sam zamek - jak najbardziej jest więzienno-sądowo-prokuratorsko-kafkowski
- nic z tym się nie da zrobić - to już jest chyba na stałe, nawet zamek w
Sandomierzu (też w końcu przez lata pełniący funkcję pierdla) nie daje
takiego wrażenia - prawdopodobnie z powodu swego malowniczego położenia na wiślanej
skarpie. No i jest jeszcze wieża - zamek ma wieżę - która, czy to jako
cień, czy to jako buro-pomarańczowa, lekko ponad poziom morza (głów sądzonych
i skazanych w tym miejscu) wystająca struktura - do złudzenia przypomina tzw.
"zamek królewski" w Warszawie, co chyba służyć może już za dostatecznie
deprecjonującą kwalifikację. Do środka nie da rady - strażnik - można wejść
- ale tylko w godzinach pracy - sądu - do 14 - a jest 13.45 - ale muszę zamknąć,
i nie mam czasu was pilnować - OK, spierdalaj (półgębkiem, na
stronie) - w środku zapewne nie ma co oglądać - we Wrocławiu to mają sąd
co się zowie - tam to można by każdego osądzić i odsądzić (od czci i wiary). Cóż może
być w środku tego tu, oprócz średniej zapewne jakości toalet, w których wspólnie i bez
szczególnej niechęci wzajemnej pływają ekskrementy
skazanych i skazujących? - spadamy stąd. Przypomniało mi się, że widok
zamku rzeszowskiego nie był mi tak całkowicie obcy, jeszcze zanim zobaczyłem go
na własne oczy - oto zdjęcie na
jego tle (z zamku widać tu jedynie wieżę, ale jest to na pewno zupełnie
dziś inaczej już wyglądające wielkie skrzyżowanie ulic pod zamkiem), na którym
znajduje się mój dziadek wraz z drugim starszym panem - ten pan to dziadka
najstarszy brat Jan, który wyjechał z Polski w wieku lat dziewiętnastu, i
powrócił tu po latach z górą pięćdziesięciu. Nie tyle zresztą powrócił,
co przyjechał z wizytą. Przyjechał zapewne pożegnać się, ale i też do
pewnego stopnia - przywitać. Z ich rodzeństwa zostali wówczas tylko mój
dziadek (najmłodszy z nich), wspomniana siostra Jaga-Agnieszka i ten upośledzony brat
Tomasz, o którego pogrzebie było na wstępie. Ów Jan, a bardziej już Dżon spędził całe
swoje życie w Stanach, w
Chicago i dał początek amerykańskiej gałęzi rodu, która niezwykle się tam
rozrosła. Wykonywał - z tego co mi wiadomo - proste prace robotniczo-budowlane,
wykształcenia nie zdobył, ale swoje dzieci kształcił. Przyjechał tu głównie
po to, żeby zobaczyć... Polskę - której właściwie w ogóle nie znał, ani
nie widział nigdy - bo kiedy wyjeżdżał znał tylko swoją wieś, kilka wsi
okolicznych i jedyne miasto - Rzeszów, podobno nie był nigdy ani w Krakowie,
ani we Lwowie, o Warszawie nawet nie wspominając - jako chłopiec jeszcze
prawie pojechał do Gdyni,
wsiadł na statek i tyle go widzieli. Tak więc wybrali się razem z moim
dziadkiem i z ich siostrzeńcem Cachem Henrykiem na prawdziwe tournee po Polsce
- Kraków (również Nowa Huta), Częstochowa, Warszawa, Zakopane, inne jeszcze
miejsca, no i oczywiście rodzinna Mrowla i Rzeszów, gdzie spędzili kilka dni.
Ze wszystkich tych miejsc zachowały się robione przez siostrzeńca fotografie
- śmieszni są na nich z takimi poważnymi minami, choć nie do końca serio -
jak zupełne dwa głuptaki. Przez ponad miesiąc Dżon mieszkał u nas, i co parę
dni wyjeżdżali na jeden lub dwa dni (oprócz pobytu w Rzeszowie, gdzie
mieszkali około tygodnia) - ja miałem wtedy może pięć, może sześć lat -
w każdym razie było to jeszcze przed szkołą - śmieszny był ten Brat Dżon
- jak go nazywali, po polsku mówił potwornie - była to jakaś makabryczna
mieszkanka akcentu amerykańskiego ze słowami polskimi w formie przedwojennej,
a do tego wiejskiej, gwarowej. Słowa polskie przekręcał tak, aby brzmiały na wzór angielskich,
a do angielskich często dokładał polskie końcówki - i tak na przykład do
mnie mówił: "Bojsiu" (miało to znaczyć - "chłopcze" lub
"chłopiec" - od angielskiego "boy" połączonego z polskim
zdrobnieniem - jak np. w "Grzesiu") - było to doprawdy straszliwe. Brat
Dżon zobaczywszy Polskę wrócił do Ameryki, gdzie - zgodnie z przewidywaniami
- nie pożył już długo, ale póki żył zawsze w kartkach i listach pytał o
mnie i przesyłał mi pozdrowienia, oraz jakąś monetę czy banknot
kilkunastocentowy - żebym nauczył się oszczędzać. I właśnie w Rzeszowie
zdjęcie zrobili sobie na rozwidleniu dróg w stronę Warszawy i Opatowa - jeśli
były inne zdjęcia stamtąd, to ja ich niestety nie mam.
I to by było mniej więcej to samo co wczoraj - do tego miejsca doszliśmy, zatem
- jak widać - niewiele było do dodania. Być może jakaś w tym też jest
wina pogody, chociaż - nie jestem przekonany, że w upojnej wiośnie można by
się Rzeszowem upoić - na to chyba trzeba być prawdziwym kotulą. Pozostaje
jeszcze wrócić do centrum aby zobaczyć miejsca związane z Żydami i z
nieboszczykami (co w większości wypadków na całkiem to samo wychodzi). Na
jednym placu stoją dwie masywne synagogi - Staromiejska,
zwana Małą, albo też "Starą Szkołą", pochodząca z początku
XVII wieku, ale kilka razy spalona i odbudowywana, ostatecznie zniszczona przez Niemców
w 1944 r., odbudowana po wojnie w stylu renesansowym, nawiązującym do
prawdopodobnego pierwotnego jej kształtu - mieści się dziś w niej Archiwum Państwowe
i ośrodek Badania Historii Żydów. Druga, to synagoga Nowomiejska,
zwana też Dużą, podobnie przez Niemców spalona i odbudowana po wojnie w kształcie
zbliżonym do przedwojennego, obecnie mieści Biuro Wystaw Artystycznych oraz
pracownie licznych rzeszowskich plastyków. Pierwsza synagoga ma ładną wieżyczkę,
a druga ciekawe przypory i okna, bo to, co znajduje
się na samej górze - to znaczy te pracownie, które tak zrobiono, aby oczywiście
było w nich jak najwięcej światła, to przy okazji jakichś manewrów w okolicy
granicy ukraińskiej, spokojnie można by wysadzić - jako ruina synagoga ta byłaby
niewątpliwie ładniejsza - tylko co wtedy z biednymi plastykami rzeszowskimi by
się stało?
Jak zwykle i w każdym mieście gdzie się znajdujemy, idziemy odwiedzić
umarłych - cmentarze bowiem są - co zawsze powtarzam - najlepszą wizytówką każdego
miasta - pokazują jak mieszkańcy potrafią dbać o przodków, a to wskazuje też
jak będą dbać o przyszłość. Jeden z cmentarzy - ten największy -
zostawiamy sobie na dzień ostatni - a dziś pójdziemy na stary cmentarz
katolicki i cmentarz żydowski - w końcu był to przecież kiedyś Mojżeszów!
Ale zaczniemy od naszych - Stary Cmentarz rzeszowski został wpisany na listę
zabytków, ale nie wydaje się jakoś szczególnie "antyczny" - większość
grobów pochodzi z okresu przed wybuchem pierwszej wojny światowej, trochę z
okresu międzywojennego - w dwudziestoleciu umarli przenieśli się na nowy
cmentarz, który do dziś pozostaje główną nekropolią wciąż powiększającego się
miasta. Stary Cmentarz został zamknięty - i jak to zamknięte cmentarze (bo
wbrew pozorom - cmentarze muszą żyć! - muszą wciąż żywić się nowymi ciałami,
bez tego paliwa giną, marnieją w oczach) - zaczął się nieodwołalnie staczać
w zapomnienie. Miejsce to, prawdę powiedziawszy nie zrobiło na nas miłego wrażenia,
ponieważ (być może źle trafiliśmy - było akurat po lekcjach, czy co?) wypełnione
było, a wręcz przepełnione palącymi papierosy wyrostkami i tlenionymi
dziewuchami, drącymi gęby i siedzącymi wprost na grobach. Żywych wielu, umarłych
jak na lekarstwo - chyba ich ze szczętem stąd wypłoszono. Chodzi po prostu o
to, że cmentarz od dawna nie jest czynny - nie ma nowych pogrzebów, a trudno
przypuścić, by szczególnie wielu ludzi odwiedzało groby sprzed kilku pokoleń
- ci, którzy mogliby to zrobić najczęściej sami już całkiem
dobrze nie żyją. A więc cmentarz - jako miejsce porośnięte dość gęsto
krzakami i starymi drzewami - stał się istną oazą dla miejscowego ptactwa: kosów
- zawsze w wielkich ilościach występujących na cmentarzach - one polują na
szwendające się zwykle po takich miejscach robale, gawronów, kawek i wreszcie
dla gatunku "nastolatcus ordinaris" - co w wolnym tłumaczeniu oddamy
jako "chamowatego gówniarza" - gatunek ten wysiaduje (jaja) przeważnie
na ławkach w parkach (choć nie tak często w parach - preferuje raczej posiady
grupowe w obrębie własnej płci - zatem, samiczki osobno - chichrają się i
czochrają, samczyki osobno - kopcą szlugi i plują na darń), na
skwerach i właśnie takich jak tutejszy, zamienionych w coś w rodzaju parku
cmentarzach. Samczyki zwłaszcza mogą być nieprzyjemne, choć zdarza się, że
i samiczka potrafi nieźle ukąsić! Z racji stałych wrzasków i chichotów w
tle, które bynajmniej nie były wydawane przez dusze potępione ani też błąkające
się duchy, uznaliśmy, że cmentarz nie jest na tyle atrakcyjny, żeby się
denerwować. Znaleźliśmy tam nagrobek o dość ciekawej formie niby-naturalnej
skały, z tablicą opatrzoną nazwiskiem zmarłego, a także symboliczny grób powstańców
z 1863 roku. Rzecz ciekawa - cały cmentarz wprost roił się od pomrowów
- dziwna sprawa, bo wydaje się, że choć występują one na cmentarzach dość
powszechnie, to jednak zdawałoby się, że powinny preferować raczej miejsca z
częstszymi nieco niż tutaj dostawami frykasów - ale żarty na bok -
pomrowy bowiem: "zamieszkują tereny podmokłe, ukrywają się w trawach i różnego rodzaju zacienionych miejscach.
Unikają miejsc suchych i nasłonecznionych. Szczególnie lubią miejsca z rozkładającą się materią organiczną."
- a tych wszystkich wspaniałości nie brak na żadnym cmentarzu - i może nawet
na nieczynnym dzieje im się lepiej niż na czynnym - nie wpełzają one
bynajmniej do grobów
i nie zjadają nam ukochanych (nareszcie!) krewnych - to przesąd - tym zajmują
się zupełnie inne stworzenia - nie należy ich więc w słusznym gniewie
bezlitośnie rozdeptywać - jak czynią to niektóre dwunożne bydlęta. Teraz, w połowie
września jest widać jakiś wysyp tych niezbyt może przyjemnych w widoku i (zwłaszcza!)
w dotyku stworzeń (wie o tym doskonale każdy, kto próbował kiedyś takiego
delikwenta, w celu ratowania go przed stratowaniem, usunąć z chodnika - ich gęstego śluzu nie można wprost domyć z
rąk!). Rzadko występują pojedynczo,
przeważnie widuje się je posklejane w ohydne grupowe węzły - coś
wprost obrzydliwego - należy dodać, że w takiej grupie zwykle niektóre z
nich się ruszają (choć powoli), inne zaś już nie - wynika to z prostego
faktu, iż jedne (te ruszające się) - żyją, zaś pozostałe (to znaczy nieruchome) - nie; ruszające się przybyły w to miejsce, gdzie leżą tamte
nieruchome, bynajmniej nie w celu opłakiwania tych pierwszych, nie stanowią
one też bocznej gałęzi rodziny, która właśnie przybyła z odległej kwatery cmentarza
na pogrzeb wuja - nie - one tu przybyły raczej po to, aby się przed dalszą
drogą posilić - są bowiem kanibalami, i wcinają się wzajemnie aż piszczy.
W ogóle ślimaki są jednymi z nielicznych gatunków, które przedkładają
kanibalizm nad inne sposoby odżywiania:
" - Ślimak, ślimak, pokaż rogi - dam ci sera na pierogi..." -
zaintonowała nieśmiało dziewczynka.
" - Oj, żebym ja tak z ciebie - ruro francowata - pierogów nie zrobił" - odpowiedział
ślimak.
- i dlatego między innymi są mi bardzo bliskie - gdyż od lat uważam, że
w naszej obecnej sytuacji żywnościowej, jedna część społeczeństwa powinna
przejść na ścisły wegetarianizm, druga zaś - na kanibalizm, co pozwoliłoby
wykorzystać wielką ilość mięsa pochodzącego zwłaszcza z wypadków samochodowych
- w czasach dawniejszych było to wręcz zupełnie niewykonalne ze względu na
zagrożenie epidemiami, brak antybiotyków oraz skutecznych sposobów konserwowania
tusz -
nieboszczycy psuli się niemal na miejscu. W naszych czasach, w krajach rozwiniętych,
problem ten byłby stosunkowo łatwy do rozwiązania.
Już przy wyjściu z cmentarza natrafiamy na ciekawą dla mnie rzecz -
nagrobek urzędnika magistrackiego o nazwisku Kazimierz
Józef Adamowski - zmarł ten człowiek w połowie wieku XIX - a
sprawa jest ciekawa o tyle, że nazwisko to nosiła moja prababka Anna, po mężu
Biernacka - niemniej prawdopodobnie zbieżność nazwiska jest przypadkowa,
ponieważ owi Adamowscy (z tego co mi wiadomo), mieszkali raczej na terenach bliższych
Lwowa niż Rzeszowa, do Rzeszowa jakaś gałąź (oprócz tej gałązki, którą była
moja prababka), przeniosła się dopiero po roku 1900, i prawdopodobnie, gdyby
ktoś z nich wcześniej osiadł w tym mieście i dostąpił takiego stanowiska
jak "urzędnik magistracki" (co w końcu było jakimś stanowiskiem, i
sądząc z pewnej fantazyjności i nawet wystawności pomnika, który przetrwał już,
jakby nie było, 150 lat - całkiem nieźle płatnym), to byłaby to sprawa znana, i wiedziałbym o tym.
Ciekawa i tajemnicza historia - niestety, chyba niemożliwa już do wyjaśnienia.
Wychodzimy ze Starego Cmentarza i odbywamy dość długą drogę w stronę
cmentarza żydowskiego - droga ta najeżona jest niebezpieczeństwami - trzeba między innymi przejść przez bardzo ruchliwą ulicę (szosę w stronę Łańcuta), jakież więc było
nasze rozczarowanie, kiedy okazało się, że daremna - z cmentarza pozostało
bardzo niewiele, a i to, co zostało nie jest udostępnione. Wysoki płot otacza
rzeczywiście ogromny teren, świadczący
dobitnie o tym, że Mojżeszów czy Mojrzeszów - w każdym razie miasto zwane po
hebrajsku Reisha, było kiedyś bardzo mocno związane z narodem i religią
żydowską. Bardzo niewiele z tego zostało - opisane powyżej "odbudowane"
synagogi, trochę rupieci w muzeum i ten cmentarz - to wszystko. Warto jednak
dowiedzieć się trochę więcej o żydowskiej przeszłości tego miasta - wyczerpujące
informacje, wraz ze zdjęciami i adresami obiektów można znaleźć tutaj.
Wracamy do centrum już po zmierzchu, i w ten jesienny naprawdę wieczór
idziemy do kina, które mieści się oczywiście przy ulicy 3 Maja, i nosi
prawdziwie komuszą (choć w tym wypadku wcale to nie razi) nazwę
"Zorza". Dziś akurat grają jakiś francuski film - wchodzimy - jak
zwykle filmy francuskie dobrze się zaczyna, ale kończy fatalnie (dla widza,
nie dla bohaterów). Opowiada o jakiejś kobiecie, której podmienili mózg czy
coś takiego. Skutkiem tej fatalnej transformacji poważnie ucierpiał jej mąż-naukowiec,
który dopiero po sporym czasie zorientował się, że coś z nią jest nie tak
- tzn. że jest kimś innym - albo raczej, że ma tę samą dupę, ale jakby
gada coś inaczej. To była realistyczna część tej opowieści, potem jednak
wszedł do akcji Jean Reno, którego nie mogło zabraknąć, i zrobił porządek
(jak to ma w zwyczaju), na koniec okazało się, że za wszystkim stała sekta
islamskich fanatyków, kontynuująca tradycje średniowiecznych haszyszynów.
Nie o film chodzi jednak, tylko o kino, o bycie w kinie, kiedy jest się na wyjeździe.
To coś zupełnie innego pójść do kina w obcym mieście, wiedząc, że
wchodzi się w jakąś jednorazową, ulotną filmową rzeczywistość nie w
otoczeniu dobrej, pewnej, sprawdzonej, wielokrotnego użytku rzeczywistości,
ale że sala w której projekcja się odbywa równie jest nierealna jak ta na
ekranie. Zupełnie inaczej jest się wtedy w kinie, o wiele bliżej do fikcji, o
wiele łatwiej zapomnieć, że to przecież nie jest naprawdę.
DZIEŃ TRZECI
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |