strona główna album Rzeszów inne albumy

 

DZIEŃ TRZECI - Boguchwala, Tyczyn, Stary Borek, Hyżne, Gwoźnica Górna

Trzeci dzień poświęcamy na prawdziwy "rajd" po bliskich i nieco dalszych okolicach Rzeszowa - na początek Boguchwała - piękna nazwa tej wsi towarzyszyła mi od najwcześniejszych lat, gdyż jeden z najbliższych znajomych mojego dziadka - kolega z rzeszowskiego gimnazjum o nazwisku Włoch - pochodził właśnie z Boguchwały. Drugą połowę życia spędził on w Krakowie, i był bardzo częstym gościem w naszym domu. Wieś lat dziecinnych wciąż była obecna w jego opowiadaniach - nie pamiętam już, czy zachował on tam jakieś nieruchomości, dom czy działkę, w każdym razie nierzadko wspominał o swoich wizytach na ziemi rodzinnej, co zawsze było okazją do niekończących się rozmów na temat "tego, co się zmieniło". Skoro tak było, wnioskuję, że dziadek mój musiał bywać w Boguchwale nierzadko - w końcu jest to tylko kilka kilometrów od (dzisiejszego) Rzeszowa (w tamtych czasach ta odległość pomiędzy rogatkami miasta a Boguchwałą musiała być o wiele większa) - choć dziadka rodzinna Mrowla leżała akurat w zupełnie innym kierunku (na zachód od Rzeszowa, podczas gdy Boguchwała leży od niego na południe). Nazwa wsi miała dla mnie znaczenie magiczne - jak wiele nazw ma je w dzieciństwie, zwłaszcza tych, które w sposób jednoznaczny skojarzone są z miejscami ważnymi dla osób, które bądź lubimy (a ja owego pana Włocha zdecydowanie lubiłem - nie mogłem tego powiedzieć o wielu znajomych moich dziadków), bądź są one dla nas samych z takich czy innych powodów istotne. 
W Boguchwale najpierw poszliśmy na cmentarz - jest tu dość ładna kaplica pogrzebowa, ciekawy żelazny krzyż na kamiennym postumencie, a także wzruszający grób zaledwie kilkuletniego dziecka, na którym umieszczono zdjęcie - zwykłe zalaminowane zdjęcie uśmiechniętego chłopca stojącego z naręczem kwiatów w dłoniach na pełnej takichże kwiatów łące - gdyby nie to, że zdjęcie jest kolorowe, to mogłoby ono być moim zdjęciem - w tym wieku, w tamtym wieku, kiedy miałem około 6-8 lat - na zachowanych zdjęciach wyglądam bardzo podobnie, może byłem nieco mniej uśmiechnięty - bo też i nie lubiłem jak mi kazali uśmiechać się "do zdjęcia", ale to mógłbym być ja... Na co ten chłopiec umarł? Nigdy nie będę tego wiedzieć. Pomysł z umieszczeniem na grobie takiego zwykłego, prywatnego zupełnie zdjęcia niewątpliwie robi wielkie wrażenie. Nie znaleźliśmy na cmentarzu grobów owych Włochów - być może niezbyt dobrze szukaliśmy, ale Boguchwała jest jedynie krótkim przystankiem na naszej dzisiejszej trasie, która prowadzić będzie przez kawał historii mojej, rodzinnej, a także historii polskiej, w szczególności zaś polskiej literatury - ale to dopiero na koniec, na zmierzch już. Idziemy jeszcze zobaczyć tak zwany "pałac" - po drodze mijamy ładną przydrożną figurę (jest to oczywiście popularny "wodny" święty Jan Nepomucen), oraz mieszczącą się prawdopodobnie w dawnych dworskich zabudowaniach plebanię. Sam zaś boguchwalski pałac, który obecnie jest siedzibą "Wojewódzkiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego" (brrrrr!) nie jest piękny, i chyba nie jest nawet ładny, można wątpić czy był taki kiedykolwiek - ot, dość spora bryła z wieloma oknami i z gankiem - niemniej wydaje się, że kiedyś wyglądał o wiele lepiej - na oficjalnej stronie gminy znalazłem bowiem taką oto wzmiankę: "Pałac został wybudowany przez potężnego magnata, księcia Teodora Konstantego Lubomirskiego w 1728 r., z wykorzystaniem murów wcześniejszego dworu obronnego. Powstała wspaniała rezydencja barokowa, jedyna w swoim rodzaju, porównywana często z założeniami wilanowskimi. Dzisiaj, pałac stanowi fragment większej całości i składa się z pawilonu piętrowego oraz parterowego łącznika." 
- być może, niemniej obecny stan obiektu raczej nie pozwala domyślić się tak wspaniałej przeszłości. 
W drogę - następny przystanek to Tyczyn - to bardzo stare miasto, założone za panowania Kazimierza Wielkiego przez niejakiego Bartolda Tycznera. Najlepsze lata miasta przypadają na wieki XIV-XVI, kiedy jego właścicielem była rodzina Pileckich, wówczas jedna z najmożniejszych w Małopolsce. Później miasto należało do Opalińskich i Branickich, pod których rządami stało się "stolicą" tzw. "państwa tyczyńskiego", czyli rozległych włości Branickich obejmujących dziewiętnaście okolicznych wsi. W początkach XIX wieku miasto przeszło na własność rodziny Wodzickich, bardzo bogatych ówczesnych panów, do których między innymi należał zamek w Korzkwi pod Krakowem. Już po pierwszej wojnie światowej miasto zaczęło podupadać (między innymi z powodu masowej emigracji miejscowych Żydów do Ameryki, spowodowanej tym między innymi, że dnia 5 maja 1919 r. doszło  w Tyczynie do rozruchów antyżydowskich, w trakcie których chłopi i mieszczanie rabowali żydowskie sklepy i domy, bijąc i poniewierając ich właścicieli), zaś ostatni pan pałacu, o nazwisku Uznański systematycznie wyprzedawał swój majątek. 
W Tyczynie chcemy zobaczyć kościół i pałac wraz z otaczającym go parkiem. Kościół jest doprawdy pyszną budowlą barokową, z dwiema fantazyjnymi dzwonnicami, pokrytymi idealnie zaśniedziałą blachą miedzianą, wyglądają one zupełnie jak narysowane za pomocą wykrojnika do rysowania łuków - przypominają mi Jerozolimę - taką, jaką ją przedstawiono na obrazach Drogi Krzyżowej, które wisiały w naszym kościele parafialnym w latach 70-tych - piaskowo-żółte łuki, spoza których przeświecało krystalicznie niebieskie niebo, a na jego tle tuje i cyprysy - i tak właśnie wygląda otoczenie kościoła w Tyczynie. Zza jednego z łuków można dojrzeć budynek prawdopodobnie plebanii, z równie jak wszystko tutaj nieskazitelną, czerwoną dachówką. Całe otoczenie kościoła w Tyczynie  - zwłaszcza w tym niespodziewanym dzisiejszego dnia słońcu (dwa poprzednie dni były zachmurzone, zachlapane i rozmiękłe jak trzymany w worku foliowym chleb chrupki) - sprawia wrażenie prawdziwie świąteczne i nawet nieco nieprawdziwe. Bardzo nam szkoda, że nie da się niestety wejść do kościoła, wiadomo nam bowiem, że jest on przykładem znakomitej barokowo-rokokowej roboty - na zdjęciach przynajmniej wygląda jak wnętrze układu pokarmowego jakiejś wielkiej ryby, z dziesiątkami wypustek i poruszających się rytmicznie języczków  - niestety, nie jest nam dane wejść do tego przybytku - trudno, gdyby jednak ktoś chciał zobaczyć jak to wnętrze wygląda, niech zajrzy tutaj - albo... do samego Tyczyna. W drodze do pałacu Wodzickich przechodzimy przez rynek - nic ciekawego, choć warto wspomnieć o jednej rzeczy makabrycznej dosyć, otóż do wybrukowania tyczyńskiego rynku Niemcy użyli macew ze zniszczonego cmentarza żydowskiego w Rzeszowie - tego samego, do którego wczoraj dotarliśmy.
Brama parkowa nie przedstawia sobą zachęcającego widoku, sam park jest rozległy, choć mocno przetrzebiony jak się wydaje - drzewa są chore, zniszczone - po alejkach szwenda się młodzież, w końcu w pałacu teraz się ją edukuje. Z oddali pałac robi jednak naprawdę  piorunujące wrażenie, choć jest manieryczny, w jakiś sposób "nowobogacki" - przez ten eklektyzm zapewne - to wygląda jak takie śliczne, dziewiętnastowieczne "puzderko", w którym młoda dama na wydaniu trzymała swoje dziecinne jeszcze skarby - zasuszone kwiaty, które przysyłał jej ongi spotykany w kościele tylko młodzian z sąsiedniego dworu, a także jakieś obrazki nieprzyzwoite, które otrzymała była razu pewnego od syna ogrodnika, z którym potajemnie spotykała się w parku, i nie wiedziała dlaczego właściwie trzymał on ją za biust - nie będąc wcale uświadomioną - jak na pannę dobrze wychowaną przystało - choć podobało jej się to, zupełnie nie wiedzieć czemu. Taki ten pałac właśnie jest. Patrząc na każdą jego część - prawą wieżę, czy też skrzydło raczej - diabli wiedzą jak toto określić, lewą - taką samą, na część środkową, z dwoma piętrami przypominającymi nieco wawelskie krużganki, ma się nieodparte wrażenie, że miejsce to musiało powstać głównie do - i dla - zabawy. Łatwo wyobrazić sobie nawet i nieco sprośne igrce w którejś z wież - o choćby w tym oknie na samej górze tudorskiej wieży. Łatwo też wyobrazić sobie gości wchodzących do pałacu po tych schodach. Pałac na pewno nie wygląda jakoś szczególnie źle, półwiecze władzy ludu nie zaszkodziło mu za bardzo, nie jest ostateczną ruiną i ruderą jak wiele innych pałaców, choć oczywiście cała elewacja się sypie, czego jednak nie widać na pierwszy rzut oka - widać miłe i zabawne miejsce. Od strony dawnych budynków służbowych jest już o wiele gorzej, a od strony głównego wejścia do szkoły pałac stylem przypomina nieco "łazienki" w nie tak znowu bardzo oddalonym stąd Busku. Do środka wejść nie można - zresztą, nawet gdyby było można to, po co? Żeby zobaczyć wyryte scyzorykiem w zabytkowych meblach (być może jakieś tam pozostały) takie na przykład napisy jak:  "HUJ", "PG+MB=WM" czy "RESOVIA ŁOWCY PSÓW"? Może lepiej nie.
Nie udało nam się w Tyczynie znaleźć ani pozostałości po żydowskim cmentarzu (podobno są), ani dworku księdza Betańskiego - też jest, podobno. 
Jedziemy dalej, do Starego Borku - jest tam dość "znane" sanktuarium, związane oczywiście z jakimś "cudownym" obrazem - jest to zespół klasztorny dominikanów, położony w dość głębokim lesie, na wzgórzu, z drogi prawie go nie widać. Warto było tam wyjechać - pierwszy obiekt, który napotkaliśmy, to bardzo ładna, choć niestara wcale dzwonnica, a dalej imponująca - zwłaszcza w towarzystwie tego gęstego lasu dookoła - barokowa bryła kościoła, znakomite grubaśne przejścia, potężne łuki i otwierające się za nimi zadziwiająco duże przestrzenie ładnie utrzymanego podwórza. Co ciekawe, to nie udało nam się zoczyć ani jednego zakonnika, miejsce wyglądało zupełnie jak wymarłe - brrr! - przypomniał się nam "Rękopis znaleziony w Saragossie"... Idziemy jeszcze w górę do tak zwanego "cudownego źródełka" - jak piszą w przewodniku: "przy tym źródełku, według legendy, miała się pojawić Matka Boża. Źródło ma bardzo dobrą, lekko zmineralizowaną wodę, podobno pomocną na wiele dolegliwości" - cóż, nie pozostaje nic tylko pić i wierzyć, choć nie w tej oczywiście kolejności. A źródło wciąż bije, jak mówi piosenka - obudowane jest czymś w rodzaju sztucznej groty, przypominającej przygotowywane w okresie wielkanocnym w kościołach tzw. "groby Pana Jezusa". Pełno tu wot od cudownie uzdrowionych, a wokół źródła rosną ogromne sosny z naprawdę wielkimi igłami. Tam też udaje się nam napotkać jedynego w okolicy człowieka, otóż jest to pracownik fizyczny, który naprawia drogę - widać, że trzeba w to wiele pracy włożyć, bo wzgórze sprawia wrażenie, jakby miało zamiar zaraz się osypać. Człowiek ten sam do nas podchodzi, w jak się okazuje bardzo prozaicznym celu - chce zapytać o godzinę - pewnie go braciszkowie wykorzystują - nie dają zegarka, trzymają z dala od zdobyczy cywilizacji technicznej, w ciemnocie i durnocie - po to, żeby harował przez dnie całe nie znając ni miary ni rachuby - tak braciszkowie zawsze lud prosty doili, oj doili! Co by tylko taki lud nie wydojony robił? - ot zwyczajnie - stałby na polu jako ta mućka niedojona i muczałby tęskliwie: "muuuuuuu". Wyjeżdżamy z Borku i kierujemy się w stronę Hyżnego, nazwa tego miejsca powracała wielokrotnie w opowiadaniach mojej babki, przypuszczam zatem, że bywała ona tu w dzieciństwie - po co, nie wiem, ale domyślam się, że mogło mieć to jakiś związek z rodziną Jędrzejowiczów, którzy byli właścicielami Hyżnego. Otóż, inna gałąź tego rodu mieszkała w okolicach Trzciany (ich okazałe nagrobki znajdują się na cmentarzu w Trzcianie, na co w stosownej chwili przedstawię dowody). Podejrzewam więc, że mogła istnieć jakaś znajomość pomiędzy rodziną mojej babki (jej ojciec był zarządcą majątku Christianich - ówcześnie panów trzciańskiego "pałacu") a miejscowymi Jędrzejowiczami, która do takich wizyt mogła doprowadzić - to jednak są jedynie domysły. Z książki Franciszka Kotuli dowiedziałem się, że Jędrzejowicze byli bardzo majętnymi kupcami ormiańskimi, którzy się "spolszczyli" w połowie XIX-tego wieku i otrzymali tytuł szlachecki od władz austriackich, po czym wykazali się mocno w rozmaitych działaniach na niwie patriotycznej i kulturalnej - głównie w Rzeszowie, gdzie była ich kolebka i siedziba, a potem w całym regionie, gdzie się "rozpełzli" kupując podupadające dwory, remontując je i przysposabiając na swe siedziby. Jeśli to wszystko prawda, to niewątpliwie przysłużyli się kwestii patriotycznej w Hyżnem właśnie, bowiem tu wzięli niemal na wychowanie chłopca (nie dosłownie, ale pokryli w całości koszty jego edukacji, a wcześniej dawali jego matce zatrudnienie we dworze), który nazywał się dość pospolicie - Władysław Sikorski - a zasłynął tym, że został generałem, dowódcą Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie podczas II wojny światowej, i do dziś nie jest pewne czy zły Stalin ukatrupił go, czy nie (Sikorski zginął w tajemniczej katastrofie lotniczej nad Gibraltarem - przypominam to, ponieważ żadnej wiedzy nie uznaję za obowiązkową i oczywistą - a już zwłaszcza w dziedzinie historycznej), choć jest w tej sprawie wiele wątków niewiadomych, które czynią ją jedną z największych zagadek wojny, są nawet teorie, że w usunięcie niewygodnego generała byli zamieszani nie dość, że sami Polacy (co niejako zrozumiałe), to także Rosjanie (oczywiste), Niemcy (spodziewane), a nawet Anglicy (zaskakujące) - i oni wszyscy mieli pracować dążąc do wspólnego celu, choć wszyscy na własną rękę... - sprawa ta rzeczywiście jest wielką tajemnicą, której rozwiązania nie zna prawdopodobnie nawet sam Bogusław Wołoszański. Wyniki śledztwa brytyjskiego na ten temat pozostaną tajne aż do roku... 2050 - więc gdyby ktoś trafił na tę stronę po tej dacie, to już  będzie wszystko wiedział. Zatem dajmy spokój niezwykłemu końcowi kariery generała i zajmijmy się jej początkiem. Wprawdzie nie urodził się on w Hyżnem, tu jednak spędził całe dzieciństwo, jego ojciec był organistą w miejscowym kościele, a po jego śmierci Władysławem i jego matką zajęli się wspomniani Jędrzejowicze, matce dając zatrudnienie we dworze (dziś mieści się w nim szkoła, ale jeśli się ładnie poprosi panią Dyrektor - co uczyniliśmy - to może ona udostępnić Izbę Pamięci poświęconą generałowi, gdzie jest trochę starych zdjęć, odznaczeń wojskowych i jakichś drobiazgów z niegdysiejszego wyposażenia domu), a zdolnego nadzwyczajnie chłopca edukując najpierw we własnym zakresie, a potem posyłając do gimnazjum Pijarów w Rzeszowie. Co ciekawe, babka moja wspominając owo Hyżne nieraz, nie wspominała nic, albo prawie nic o Sikorskim - ciekawe to naprawdę, biorąc pod uwagę jej hiper-patriotyzm, choć pewien wpływ na to mogły mieć jej poglądy polityczne, gdyż była ona zdecydowaną zwolenniczką sanacji, a szczególnie Marszałka Józefa Piłsudskiego, z którym Sikorski pozostawał w konflikcie jeszcze od czasu Legionów, a z następcami Piłsudskiego w jeszcze większym. Jednak rola jaką odegrał on w latach wojny wydawała się tak ważna, że powinna była zmazać dawne animozje - trudno powiedzieć, w każdym razie dużo było o wsi Hyżne, a o Sikorskim w jej kontekście niewiele - może zresztą babka moja nie do końca wiedziała o jego związkach z tym miejscem (w roku jej urodzenia - 1908 - Sikorski miał 27 lat, i w tym czasie zakończył już studia we Lwowie). Jest w każdym razie w historii Sikorskiego pewien element ważny, o którym mało chyba dziś kto pamięta, uznając takie rzeczy za niejako oczywiste, mimo że wówczas absolutnie takimi nie były - był on mianowicie synem organisty - co w tamtych czasach znaczyło niewiele, bardzo niewiele - był zatem nikim, pochodził z biednej wiejskiej rodziny, a doszedł do stanowiska premiera państwa, a w końcu Naczelnego Wodza Wojska Polskiego - to sporo. Jest w całej historii Sikorskiego pewna opowieść, która z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu bardzo mi się podoba - mianowicie, wieść głosi, że będący w niełasce u sanacyjnych polityków Sikorski, bardzo chciał wziąć udział w pogrzebie swego wielkiego adwersarza - Marszałka Piłsudskiego - w charakterze generała - jednak uniemożliwiono mu to, przybył zatem do katedry Św.Jana po cywilnemu - w czarnym płaszczu i cylindrze. Zresztą - po wielu perypetiach, zbliżeniach i rozstaniach w końcu jednak spotkali się oni już na zawsze - Piłsudskiego pochowano jak króla Polski w katedrze wawelskiej w 1936 r., zaś w 1993 pierwsze władze pokomunistyczne sprowadziły z cmentarza w Newark trumnę ze szczątkami Sikorskiego (zaiste były to szczątki - podobno wydobyte z morza ciało generała było straszliwie okaleczone) - i tak zamknęło się koło, ich dwa sarkofagi stoją dziś prawie obok siebie. Sikorski jest wciąż postacią bardzo kontrowersyjną, jego mściwość, polityka odwetu wobec piłsudczyków po klęsce wrześniowej była wręcz przysłowiowa. Dobrze go znający poeta Jan Lechoń napisał o nim tak: "Próżny, miotający się na wszystkie strony, niczego i nikogo niepewny, pełen patriotyzmu, ale też prowincjonalnego podziwu dla możnych tego świata, nieszczęsny Sikorski... (...) To była najbardziej typowa dęta wielkość w naszej historii. Pewno jakiś Skrzynecki był taki jak on: pusty i nadęty ... " - dobrze, że takie zapisy się zachowały, bo zwykle spostrzegamy postaci historyczne jako coś w rodzaju pomników - z marmuru, brązu, spiżu, a przynajmniej z betonu - a tego nie żrą robaki, a zawsze to miło pomyśleć, że taki wielki generał też miał swoje robale, które go żarły.
Naród w każdym razie nie odpłacił rodzinie Jędrzejowiczów z Hyżnego ich wkładu w swoją historię,  rodzinna kaplica grobowa na cmentarzu przykościelnym (oprócz tych w kaplicy, wokół jest  pochowanych jeszcze kilku członków rodziny) znajduje się w naprawdę opłakanym stanie i wydaje się, że niedługo już postoi. Szkoła w Hyżnem ma jednak swoją stronę, a na niej obszerną biografię Sikorskiego, traktującą sporo o wczesnych jego latach, do której można sięgnąć tutaj
Znaleźliśmy w Hyżnem jeszcze taki ciekawy obiekt - widoczny z daleka, z wieżą, drewniany - zruderowany całkowicie, okna zabite dechami, przy bliższym podejściu też trudno się zorientować co to takiego (było) - dawny kościół? - raczej nie, kaplica też chyba nie bardzo - po co w takim razie  wieżyczka? Nie wiadomo.
Jedziemy przez pola i lasy - do wsi o nazwie Gwoźnica Górna - a po co jedziemy, o tym za chwilę - jadąc mijamy wsie i przysiółki, lasy i laski (z tych przysiółków), okolica raczej ładna, przy drodze pasą się kaczki - siedzą sobie jakby nigdy nic, to musi być miłe miejsce, gdzie sobie tak kaczki siedzą - to w ogóle jest ciekawe stworzenie - kaczka, choć ostatnio może nie najlepiej się kojarzy - ale to przejdzie, a kaczka zostanie. Do Gwoźnicy niełatwo było trafić - bardzo trudno nawet - to wieś maleńka, bodajże 200 mieszkańców tylko, jest Gwoźnica Górna i Dolna, a nam o Górną chodzi - mapa niedokładna, a nie ma zupełnie kogo zapytać. Jedziemy tam odwiedzić grób najwybitniejszego pisarza ziemi rzeszowskiej wieku dwudziestego - Juliana Przybosia. Jego poezja była mi w zasadzie zupełnie obca do momentu, kiedy dowiedziałem się, że pochodził z okolic Rzeszowa, i że on także uczęszczał do słynnego gimnazjum Pijarów (cóż jednak potrafi zrobić ten patriotyzm lokalny!). Ze szkoły pamiętałem jakiś wiersz "wybuchowy" - o jakiejś co zginęła na turni - takie tam ćmoj-boj - zupełnie nie w moim stylu poezjowanie, w ogóle ja tak najbardziej to lubię taką poezję, która przypomina... prozę, więc niespecjalnie mnie on interesował, zresztą wszystkie te przedwojenne -izmy i -yzmy - no nie bardzo. W ogóle już nie mówiąc o tym, że poezja polska jest mi prawie w całości obca oprócz jednego wiersza Tetmajera, jednego Staffa, jednego Leśmiana i jednego Konopnickiej (o wampirze - poważnie - mało kto zna - "Wizja" się to nazywa), oraz twórczości Marzanny B. Kielar (w całości), ale jako, że jesteśmy w okolicy, i jako że Przyboś był stąd i jako, że tak nam się uwidziało - jedziemy go odszukać. Gwoźnica Górna naprawdę jest maleńka - akurat z kościoła wychodzą ludzie - kilkunastu zaledwie - jest kogo zapytać o cmentarz - tu zaraz, za rogiem. Sam cmentarz to znaleźć łatwo, gorzej było z Przybosiem - no bez przesady z pół godziny nam to zajęło - a na cmentarzu nie ma dosłownie "żywej duszy"! Już chciałem iść do proboszcza pytać, albo do pierwszej z brzegu chałupy, już się zastanawiałem, czy aby autor przewodnika nie pomylił Gwoźnicy Górnej z Dolną, aż tu nagle - JEST! Prawdopodobnie tak trudny był do odszukania, dlatego że spodziewaliśmy się "czegoś specjalnego" - czegoś, co w jakikolwiek sposób przyciągałoby uwagę - a to - no nic - płaski, brzydki, bez smaku, bez gustu, bez sensu, zwykły grób jaki mógłby mieć właściciel hurtowni naczyń emaliowanych - no nic po prostu. Wyróżnia go (oprócz nazwiska) jedynie to, że nie ma na nim krzyża (gdyż Przyboś był zdeklarowanym komunistą-ateistą) i to, że jest na nim napis trochę może większymi literami "wydrukowany" niż inne napisy epitafijne, głosi on:

zamówiłem dla siebie stos
                  na ziemi u słońca
mowo niesłowną jasność
ocal

- piękne! - i przyznać muszę, że były to pierwsze słowa Juliana Przybosia, które tak naprawdę w życiu przeczytałem (oprócz jego tłumaczenia wierszy Paula Celana "Oko. Otwarcie" oraz "Bieguny", które niegdyś wykorzystaliśmy wokalnie, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, że to właśnie Przyboś je przetłumaczył) - po powrocie zdobyłem się na wysiłek, znalazłem na Allegro edycję "Wierszy zebranych", czyli wszystkiego prawie co napisał - przeczytałem to "od deski do deski" - i cóż się okazało - te słowa, które umieszczono na jego grobie, są w moim mniemaniu najlepszymi ze wszystkich, które zdarzyło mu się napisać. Jeśli sam je sobie za życia na epitafium wybrał, to znaczy, że dobrze wiedział, co mu się dobrego "przytrafiło" - a wie to niewielu, niewielu zna dobrze wartość własnej twórczości - Hans Christian Andersen na przykład przez całe życie uważał się za niedocenionego dramaturga, poetę i powieściopisarza (a jego utwory nie dla dzieci podobno są wprost makabryczne), a swoje sławne baśnie uważał za taką ot - zabawę dla zabicia czasu i dla pieniędzy, a czasem wręcz nimi pogardzał.
Spośród wierszy Przybosia niektóre są ciekawe, niektóre zabawne, inne znów zaskakujące, ale wydaje się, że jego poetyka jest bardzo już "przebrzmiała" - prawdopodobnie dlatego, że był właśnie tak awangardowy, że przez całe niemal życie starał się "iść w pierwszym szeregu" - to tak bywa, że to, co na nowość niejako najbardziej stawia, najszybciej się starzeje. Szczególnie agresywne nowoczesnością poetyki szybko trafiają do lamusa, większość z XX-wiecznych mniemanych "rewolucji" w poezji, po niedługim czasie okazywało się niegroźną ramotką. Nie twierdzę, że tak jest z Przybosiem - na pewno nie - jego słowa mają czasem zaskakującą siłę, są odkrywcze, świeże, choć raczej nigdy głębokie, ma się wrażenie, że był on niewątpliwym mistrzem słowa, ale raczej nie jak człowiek dziwny, do którego zwierzosłowa same przychodzą, jedzą mu z rąk, i którego nawet słowolew nie ugryzie, bo nie ma po co, Przyboś raczej był jak treser - odważny, choć próżny - strzelający z bata, wymuszający posłuszeństwo groźbą i szantażem, znający swoich "podopiecznych" ze wszystkich stron - nie tylko z tej dobrej. W jego niewątpliwie wirtuozerskiej twórczości brak głębi, wszystko zamyka się w słowach, porusza się na ich powierzchni, słowa uderzają o siebie i dźwięczą jak dzwonki na wietrze, ale nie śpiewają. Choć z drugiej strony należy na plus zapisać mu, że w przeciwieństwie do większości polskich poetów raczej nie plótł bredni narodowo-patriotycznych, nie był Wierny Idź, miał za to w drugą stronę przegięte - już przed wojną był komunistą (choć także brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920), a po wojnie pisał znakomite "ody robociarskie". Ale też zaprotestował przeciwko ograniczaniu inwencji poetyckiej przez założenia socrealizmu, uważał bowiem, że ideologia ta przywiązana jest w istocie do XIX-wiecznych, "zrozumiałych dla wszystkich" kanonów poetyckich, on zaś jako "klasyczny awangardzista", chciał iść naprzód, zawsze naprzód i w żadnym wypadku nie godził się na takie ograniczanie swojej wolności kreacyjnej. Ta jego polemika z socrealistami przypomniała mi podobną wypowiedź, z późniejszego o wiele czasu, którą w bardzo podobnym sensie i kontekście sformułował inny autor, który w pewnym momencie swego życia "zaprzedał się sprawie" - Julio Cortázar. Wzruszające są późne wiersze Przybosia, w których jakby relacjonuje on swoją "grę" z coraz bardziej chorym sercem - to jedne z jego najbardziej osobistych utworów - bo, co jest ciekawe, to mimo że zawsze prawie pisze on "ja", to jego "ja" jest tak bardzo ogólne i upozowane, że ma się wrażenie zupełnej niemal nie-osobistości jego wypowiedzi. Niewątpliwie jednak ten mariaż z realnym socjalizmem, którego aż do śmierci w roku 1970 Przyboś był pupilkiem (piastował m.in. przez lata funkcję prezesa Pen Clubu i także Związku Literatów) nie posłużył dobrze jego pośmiertnej sławie - dziś Przyboś niewiele jest czytany, a jak już czytany, to rzadko lubiany. Podobnie jak np. Iwaszkiewiczowi - bodajże najwybitniejszemu polskiemu prozaikowi XX wieku - ten wstydliwy związek nie został zapomniany i długo jeszcze nie zostanie. Tak jest - musi kilka pokoleń przeminąć, żeby Wergilego oddzielić od Oktawiana. Jego jeszcze przedwojenne ekstatyczne wiersze na temat maszyn i fabryk są w naszych czasach wręcz anachroniczne, absurdalne niemal - jednak fabryka jako symbol mocy jest do pomyślenia - trzeba tylko trochę się zapomnieć, trochę się postarać zrozumieć jak on - w końcu chłop ze wsi, która wtedy musiała wyglądać w swoim prymitywizmie naprawdę przerażająco, musiał odczuwać wagon kolejowy, tramwaj czy też kosiarkę. Choć z tej wsi trochę też i u niego zostało, był wielkim znawcą pieśni ludowej, wydał nawet antologię folkloru rzeszowszczyzny. Zażyczył sobie podobno, żeby pochować go na górze "górującej nad Gwoźnicą" (tak napisano w przewodniku), która nazywa się Patria, a którą on: "nazywał w swych wierszach Patra" - tak napisali - cóż, błazeństwo po kilkakroć - otóż, przeczytałem wszystkie utwory Juliana Przybosia, i mogę autorytatywnie stwierdzić, że słowa "Patra" użył tylko raz jeden! - w  jednym wierszu - słowa "Patria" nie użył zaś nigdy. Co więcej - rozglądaliśmy się chwilę, żeby dojrzeć tę sławną górę, i jakoś nam się to nie udawało - w końcu zrozumieliśmy, że mogło chodzić o płaskie, zalesione wzniesienie terenu w odległości kilku kilometrów od cmentarza - cóż, jeśli to jest góra... Ale góra to w końcu sprawa perspektywy - nieważne - w każdym razie nie pochowali go tam - i dobrze - bo kto by go tam znalazł? Na pewno nie my, a myślę, że niewielu tu ludzi przyjeżdża specjalnie po to, żeby go "odwiedzić" - i tak nie jest to łatwe. A może nie pochowali go tam dlatego, że wprawdzie znał sekretarzy, ale albo nie tych odpowiednio pierwszych, albo po jego śmierci uznano, że już nie za bardzo może się on przydać, i nie należy ulegać takim fanaberiom - w końcu trzeba oddać mu sprawiedliwość, że czysto propagandowych wierszyków i "laudacji", jak np. Ważyk czy Szymborska raczej nie pisywał. Franciszek Kotula, który Przybosia znał jeszcze z gimnazjum, a potem służył wraz z nim w wojsku pisze, że pogrzeb poety był wulgarny - trumnę z jego ciałem: "zamiast na wozie wymoszczonym choiną i ubranym kwieciem wieziono na samochodowej platformie pokrytej czerwonym suknem. Straż honorową pełnili strażacy - a jakże, umundurowani - z WSK. Nie biły mu dzwony, nie było żałobnych pieśni, tylko orkiestra grała. Jemu, który swoje prochy polecił rozsiać na najwyższej górze! Był to pogrzeb bardzo przykry, chociaż zrobiony z pompą." Kwestię owej "najwyższej góry" już wyżej omówiliśmy, a co do platformy - cóż, wydaje się, że Przyboś - miłośnik maszyny, ruchu i energii - raczej wybrałby ją, niż "wsteczny" wóz zaprzężony w konie i "wymoszczony choiną"... Pieśni zapewne nie śpiewano dlatego, że zmarły był niewierzący, i dlatego też nie "biły mu dzwony" - a czerwone sukno? A jakie niby miało być dla komunisty - zielone? Zbytek bajań. Jeśli się ktoś chce dowiedzieć czegoś o nim więcej, to tutaj jest dobry artykuł. My już się żegnamy z tym najwybitniejszym chyba polskim poetyckim awangardzistą, a jako że nie mamy przy sobie żadnej świeczki, a tu na pewno jej nie kupimy, zapalamy mu więc papierosa - chyba się nie obrazi - w końcu sam palił. (Dopiero po powrocie, na jakiejś stronie przeczytałem, że we wsi w miejscu, gdzie stał kiedyś dom Przybosiów znajduje się pamiątkowy kamień, a w niedalekiej zagrodzie pochodzącej z XIX wieku urządzono niewielkie muzeum jego pamięci - skąd niby mieliśmy o tym wiedzieć? Nie było tu kogo zapytać - ludzie, którzy wychodzili z kościoła rozpierzchli się w momencie, a potem nie widzieliśmy już dosłownie nikogo.)
Wracamy przez melancholijne nieco pejzaże Podkarpacia, szerokie, czasem pagórkowate, raczej spokojne - w ogóle miejsca wokół Rzeszowa wydają się właśnie spokojne - i może też trochę nudne, monotonne - ale taki właśnie jest ich urok. Jedziemy teraz okrężną drogą, ale wracamy do punktu wyjścia znów przez Boguchwałę - tym razem jednak z przygodami - okazuje się, że w okolicy tej wsi zdarzył się spory wypadek, który zatamował ruch na szosie na prawie dwie godziny. Wszystko stoi - osobowe i TIR-y i nawet chłopskie furmanki. Okoliczni mieszkańcy co i rusz manewrują, żeby wydostać się z kotła i skręcić w jakieś sobie tylko znane ustronia, i chyba przez cudze podwórka dotrzeć do leśnych ścieżek, które doprowadzą ich do domów. Nieopodal miejsca gdzie stoimy, doświadczeni kierowcy TIR-ów prowadzą ożywioną dyskusję na temat własnej sprawności w dziedzinie jazdy samochodem. Przysłuchują się temu z uwagą dwie kobiety, które najwyraźniej chętnie odbyłyby szybki stosunek płciowy z tymi prawdziwymi "mistrzami kierownicy". Czasu na to jest pod dostatkiem, a i ciemno, że oko wykol. Można też wysiąść z samochodu, wejść na chwilę w tę ciemność, poczuć zapach gnojówki, szamba, bliżej nieokreślonych chemikaliów, służących zapewne do opryskiwania roślin - to zapach wsi - znaleźć się w tej dość ciepłej jeszcze nocy wrześniowej naprzeciw jakiejś na wpół uschniętej jabłoni, z której nie zebrano kwaśnych aż do bólu owoców, potknąć się o leżący wprost pod nogami dziurawy garnek czy rozbity kubek. Raczej nie ma szans by udało się dojść do czoła kolumny, i dowiedzieć się, co się właściwie stało - nikt tego nie wie na pewno, przynajmniej nie w naszej bezpośredniej "okolicy". Pomiędzy samochodami co jakiś czas przemykają lotne patrole wiejskich dzieci - słychać też krzyki nawołujących je matek - jest już po dziesiątej, a dzieci dziś jeszcze nie w łóżkach - takie wydarzenie niezwykłe, będzie się o nim długo mówić, niektóre z tych rozbawionych dzieci być może zapamiętają na całe życie (może jakiś przyszły Przyboś?) - jak w ciemności na przestrzeni kilku kilometrów stała ta kolumna samochodów, nie poruszając się wcale, była policja i pogotowie, i być może nawet ktoś zginął.
Wreszcie coś nagle szarpnęło, zachrobotało, zadrgało, światła zaczęły się włączać jedne po drugich i stonoga powoli ruszyła do przodu, ruszyły też samochody z przeciwka, i było trochę tak, jakby w ogóle nie było tego dwugodzinnego postoju, jakby się nam to zupełnie śniło.

DZIEŃ CZWARTY