strona główna album Rzeszów inne albumy

 

DZIEŃ CZWARTY - Krosno

Poprzedni dzień miał ważnych i wielkich bohaterów - generała Sikorskiego, generała Przybosia -  bohaterem dnia dzisiejszego będę zaś wyłącznie ja sam - Piotr Bogumił Grzesik, piszący te słowa - pozwalam sobie na to, korzystając z okazji, że znajdujemy się w stosunkowo niewielkiej odległości od miejsca, w którym przyszedłem... - na swoje i świata nieszczęście. Dziś będzie tylko i wyłącznie miasto Krosno (trzeba zawsze dodać "nad Wisłokiem" - i tak też mam w dowód wpisane - bo istnieje w województwie lubuskim, tuż przy granicy niemieckiej, miasteczko o nazwie Krosno Odrzańskie). Urodziłem się w tym miejscu, choć nie mam z nim nic, ale to nic - ale to zupełnie, całkowicie, absolutnie, totalnie, zero, nul - wspólnego - widziałem je tylko raz (tak przyjmuję, choć nie wiem ile pobyt mojej matki poporodowy w Krośnie faktycznie trwał). Parę razy zdarzyła mi się taka sytuacja, że ktoś przypadkowo usłyszawszy, iż urodziłem się w Krośnie albo wspominał coś, że niby "krajan", albo że "nie wiedziałem, że kolega Ukrainiec", albo jakieś inne bzdurstwo w tym guście. Nie jestem - urodziłem się wyjazdowo - tak, jak drużyny piłkarskie grają mecze na wyjeździe, moje urodzenie się w Krośnie było tylko i wyłącznie wynikiem naszej ówczesnej sytuacji socjoekonomicznej, która to z kolei wynikała z określonych uwarunkowań geopolitycznych. Matka moja mianowicie miała bliską koleżankę z liceum, która została położną, a pochodziła z Krosna właśnie, i - jak było to zupełnie naturalne - po ukończeniu szkoły pielęgniarskiej wróciła na ziemie rodzinne, i w Krośnie w szpitalu została położną. Miała układy (z którymś lekarzem zapewne się układała), została więc szybko przełożoną czy jakąś tam inną oddziałową - szychą dużą w każdym razie. Matka moja więc - aby się wypełniły proroctwa - odbyć musiała podróż do Krosna, mieściny małej. Materialnym i bezpośrednim motywem tejże, była oczywista kwestia zapewnienia sobie lepszej opieki i pomocy w tych trudnych chwilach, na co raczej nie mogłaby liczyć w tamtych czasach głębokiej komuny, w miejscu, gdzie nikogo by nie znała - wszystko  wówczas opierało się na kwestii fenomenologicznej - znasz (kogoś), albo nie znasz (nikogo). Być może miał wpływ na jej decyzję także niezaprzeczalny fakt, że byłem dzieckiem pozamałżeńskim, a takowe w czasach komuny - wyjątkowo pruderyjnej bestyi - nie były jakoś szczególnie mile widziane na świecie - tego nie wiem, i wiedzieć już nie będę. Zatem pojechaliśmy (tu trochę przesadzam), i przyszliśmy na świat (to znaczy ja - ona już tam była), choć zawsze miałem wrażenie, że to raczej świat do mnie przyszedł - jakoś tak się przypętał jak pies przybłęda i siedzi, i czeka na kości (moje oczywiście). 
Tak więc teraz - mimo, że Krosno to właściwie nie jest ten rejon, gdzie przyjechaliśmy - za daleko to od Rzeszowa, żeby za rejon uznać - i nawet nie, że za daleko, ale jakoś tak duchowo inne to miejsce - to już naprawdę są prawie Bieszczady, już niemal Ukraina, krew generała Waltera jeszcze nieobeschła na sosen pniach, ogniomistrz Kaleń się przypomina, głowy ścinane toporem, łuny nad lasem, UPA, UPA, UPA, umpa pa! Ale daleko też nie jest, więc zostało już wcześniej w sztabie ustalone i zaplanowane, że pojedziemy spacyfikować Krosno, zobaczyć to miejsce ponownie, sprawdzić - a może się nawet co przypomni? Wszystko jest możliwe. A żeby nie było tak, że jakieś partykularyzmy się uprawia, to przecież Krosno jest stare, i ma zabytki - i nie dość, że zabytki, to nawet kiedyś je nazywali "parva Cracovia" (mały Kraków), i ma jeszcze legendę - wielką romantyczną legendę, której mogłyby mu pozazdrościć większe o wiele miasta, legendę iście niepolską (młodopolską raczej) - przybyszewską i witkaczą - legendę o miłości kazirodczej! Jest więc po co jechać do Krosna - nie tylko dlatego, że ja się tam urodziłem, choć to oczywiście jest najważniejsze i stu kazirodców nie mogłoby tego zrównoważyć.
To spory kawałek drogi, ale bardzo ładny - szosa prowadzi przez niezbyt uczęszczane zakątki Rzeczpospolitej Polskiej (wtedy jeszcze Trzeciej) - rozległe, spokojne, wyludnione. Niedaleko już od Krosna zatrzymujemy się, bo przy drodze stoi cudo prawdziwe - cerkiew, przy bliższym oglądzie i odczycie okazuje się, że teraz to oczywiście jest kościół katolicki, ale na kilometr widać przecież, że to cerkiew. Bizancjum aż się przelewa, wieże - sowie głowy - patrzą na nas uważnie spod hełmów cebulastych. Taka była ta cerkiew ładna, że aż zapomnieliśmy zobaczyć gdzie była - a wracać będziemy inną, szerszą i lepszą drogą, więc nie będę już wiedzieć - trudno. 
W Krośnie samym najpierw trafiamy na cmentarz, tak jakoś przypadkowo - niedaleko parkingu - dużo starych drzew, nagrobki z XIX wieku, trochę napisów niemieckich (urzędnicy austriaccy), czasem cyrylica. Ładny cmentarz. Teraz do rynku - z daleka już widać zarysy dzwonnicy - wyróżniającego się zabytku - czeka spokojnie aż podejdziemy. Hełm cały zielony, okienka śmieszne - jak dziurki od klucza. Bruki prawie wszędzie z kocich łbów, co bardzo ładnie wygląda i nadaje miastu klimat. I już zaraz za rogiem - rynek - o rynku krośnieńskim naczytaliśmy się sporo - miał jakoby być jednym z najpiękniejszych w Polsce, "urokliwym", pełnym "niezwykłej atmosfery" - przesada, przesada, peresada, autoreklama. Jest to dość zadbany rynek małego miasteczka (choć w mniejszych o wiele Myślenicach rynek jest ładniejszy), gdzie stoi sporo nieźle odmalowanych kamienic (a to jest ciekawe - kamienice są tu kolorowe, jak np. we Wrocławiu, czy w innych miastach poniemieckich, w Małopolsce zaś - w Krakowie szczególnie - panuje raczej tonacja kremowo-piaskowa, niewątpliwie bardziej "rasowa", choć też i nieco monotonna). Są na krośnieńskim rynku bardzo ładne lampy - nie jakieś niezwykłe czy niespotykane, ale po prostu ładne, jest na  środku prawdziwa małomiasteczkowa studnia, w której można napoić konia (na stację benzynową powinni ją teraz zamienić, albo na gazową raczej - bo na Podkarpaciu chyba wszyscy na gazie jeżdżą), teraz - pod koniec sezonu już - spore połacie rynku nadal  pokryte są szkaradnymi wprawdzie, niemniej świadczącymi o niewątpliwym "ruchu w interesie" - parasolami kawiarni. Rynek ten stał się onegdaj dosyć sławny w świecie archeologicznym, kiedy to na przełomie tysiącleci odkryto  jego jakby "drugą warstwę" (tzn. znajdującą się pod powierzchnią), która stała się dowodem wielkiego znaczenia miasta w czasach przełomu średniowiecza i renesansu. Powstała nawet koncepcja stworzenia czegoś w rodzaju "rezerwatu archeologicznego" na środku rynku - rada miejska zrezygnowała jednak w końcu z tego pomysłu i odkryte relikty ponownie zasypano. Więcej na ten temat można przeczytać tutaj. Skarbem rynku są podcienia - szerokie, rozległe, ciągnące się wzdłuż bodajże całej jednej pierzei rynku. W nocy muszą wyglądać bardzo tajemniczo (pod warunkiem oczywiście, że za filarami nie czają się jakoweś zbiry zbydlęcone!). W połączeniu z gustowną kostką nawierzchni
tworzą bardzo ciekawy klimat. Teraz udajemy się do klasztoru i kościoła franciszkanów - miejsca, z którym związana jest najbardziej znana opowieść pochodząca z tego miasta - historia Stanisława i Anny Oświecimów. Od samej historii ciekawsza bodaj jest historia tej historii, żywy dowód na to, że jeśli czegoś się szuka, to się to znajduje. Polska jest raczej spokojnym krajem, ludzie tutaj nie są krwiożerczy, okrutni, nie mają ani wielkich aspiracji politycznych (no, a "Polska od morza do morza"? - gdy zapyta złośliwy - bajania to po pijaku - odpowiemy), jedyny prawdziwy faszyzm na jaki nas było stać, to faszyzm "Dziadka" - starego, niezbyt nawet zdziczałego żołnierza, zakończony jego naturalnym zgonem - co już doprawdy, w takich razach nie uchodzi. Nie było w Polsce ani Joanny D'Arc, ani jej towarzysza - Gillesa de Rais, nie było Markiza de Sade, ani Napoleona, ani Kuby Rozpruwacza, ani nawet Iwana IV - Groźnego. Nasz najbardziej wredny król - to chyba był Bolesław Śmiały, który biskupa-szpiega rozsiekać kazał - i potem z kraju uchodzić musiał. Perwersja seksualna - nieznana, homoseksualizm - ukryty - ogólnie kraj ludzi po bożemu. Jednak na przełomie XIX i XX wieku, w czasach, kiedy być może dzięki obcym zaborom, kraj nasz dostał się pod wpływy zachodniej zgnilizny, artyści zaczęli bywać w Wiedniach i w Berlinach (bo wcześniej jeździli tylko do Paryża, a i to jedynie po to, aby tam nędznie usychać z tęsknoty za ojczyzną umiłowaną - a spróbowałby kto napisać, że Norwid to był alkoholik! - nie potrza nam tu Połów i nijakich Bydlerów!), i stamtąd przywieźli owe idejki jakieś miazmatyczne. Przybyszewski - ten ci szatan! - naga dusza, czysta wódka, i nieprzystojne zachowania w miejscach publicznych! Tak to i poszło, że ludzie perwersyi szukać poczęli, w stryndbergi się wdawszy. No i znaleźli. Jak wiadomo, najstraszniejszą  z perwersyj jest kazirodztwo. Kiedy się ociec z córką wda, abo i brat z siostrą! Takichże było historyi trzeba. No i w Krośnie znaleziono - nie gdzie indziej, nie w Krakowie, nie w Warszawie, a w Krośnie. Mieczysław Karłowicz, skądinąd kompozytor wielki, stworzył był swój znakomity poemat symfoniczny pt. "Stanisław i Anna Oświecimowie", osnuty na kanwie tej legendy. Do dziś nie wyjaśniono, i nie ma chyba możliwości wyjaśnienia, czy historia o Oświecimach miała jakiekolwiek prawdziwe podłoże. Mówi ona bardzo krótko rzecz ścinając, że magnat Stanisław Oświecim zapałał namiętnością do siostry swojej (pół-siostry nawet - czyli siostry przyrodniej - tylko na tyle nas było stać...), i tak pałał i pałał, aż do Rzymu pojechał prosić papieża o dyspensę (zezwolenie) na małżeństwo z nią. Uzyskał je i wrócił, ale niestety - nie zastał już Anny przy życiu - zmarła bidula nie doczekawszy radosnej wieści... Po jej śmierci, nieukojony w żalu Stanisław funduje przepiękną kaplicę z chęcińskiego marmuru, i poleca pochować się u jej boku (tzn. Anny - nie kaplicy) po swej śmierci..., co też zgodnie z życzeniem jego spełnionym zostaje. Beautiful... Ale... kłopot w tym, że historia mówi nam trochę co innego - mówi zołza szkaradna mianowicie, że Stanisław, człowiek niewątpliwie wybitny, zawołany wojak - towarzysz słynnego hetmana Koniecpolskiego - pogromcy Tuhaj-Beja (ojca Azji), poliglota i poseł-dyplomata (m.in. przywiózł do Polski dwie królowe - dwie żony Władysława IV), w czasie, w którym legenda chce widzieć go w Rzymie padającego na pysk przed papą - był na sejmie w Warszawie. Co więcej - niedługo po zgonie Anny pojechał... procesować się o dobra, a następnie czynił starania o przyznanie mu funkcji ochmistrza dworu królewicza Zygmunta Kazimierza Wazy, co może wskazywać zarówno na rychły powrót do ziemskiej rzeczywistości, jak też i na gorączkowe poszukiwanie ukojenia... Jedynym w zasadzie "dowodem" na młodopolskie obsesje kazirodcze (a i to w połowie zaledwie występne, i jeszcze ze staraniami o błogosławieństwo papcia - cieniiiizna! - gdzież mu tam do Lorda Byrona czy Georga Trakla!) jest sama kaplica grobowa, znajdująca się w kościele, do którego od co najmniej sześciuset słów już zmierzamy - chodzi o to, że budując tę kaplicę pozostawił Stanisław Oświecim co najmniej kilka znaków zapytania, a to np.:
"Dlaczego portret siostry fundatora jest równy rozmiarami portretowi samego fundatora? Dlaczego potraktował on nieco "po macoszemu" rodziców? Czy Anna nie występuje tu w roli przeznaczonej raczej dla małżonki niż siostry?"
Co więcej - sytuacja we wnętrzu grobowca przedstawia się następująco:
"W tym podziemnym grobie oświetlonym dość jasno przez cztery przeciwległe zakratowane okienka, w którego bocznych ścianach znajdują się głębokie nyże, czyli framugi dla umieszczenia kilku trumien ze szkieletami nieboszczyków z familii Oświecimów, wznosi się w samym środku grobowca obszerny, czworoboczny marmurowy stopień, na którym mieszczą się dwie obok siebie złożone trumny ze szkieletami spoczywającego dwojga rodzeństwa: Stanisława i Anny..."
No i może co by z tego i było... - historia, to jak wiadomo - kurwisko nieprzeciętne - i nie ma jej co wierzyć, bo kłamie za kasę - legenda może lepsza...
Nam w każdym razie - co donoszę z ubolewaniem wielkim - nie dane było osądzić jest tak ili nie jest - bo kaplicę można było obejrzeć tylko z dość dalekiego daleka - zamknięta była na głucho - nie było nawet kogo poprosić o otwarcie - byle tylko wejść, gotówbym jako pies zełgać, żem z Nju Jorka i jeszcze obszernie dać na ofiarę - ale nie było się przed kim nawet spłaszczyć. Tak więc
opiewane w przewodnikach: "uderzające wręcz bogactwo dekoracji i wyposażenia kaplicy" - pozostało nam sobie tylko wyobrazić na podstawie zdjęć. Trudno - na zewnątrz kościół ma czerwoną dachówką krytą, gustowną dzwonnicę, obok której stoi stara, choć pięknie odnowiona studnia, a przed wejściem do budynków klasztoru mieści się ładny ogród. Gdyby ktoś chciał uzupełnić wiedzę na temat zarówno samego kościoła, jak i szczegółów historii Oświecimów, niechaj zajrzy w miejsce, z którego zaczerpnęliśmy i wiedzę, i powyżej zamieszczone kursywne cytaty - czyli tutaj.
Zupełnie niespodziewanie, dwie ulice dalej natrafiamy na widok, który zostanie zapamiętany jako niewątpliwie najbardziej atrakcyjny z całego miasta Krosna - jest to widoczny w dalekiej perspektywie ulicy kościół kapucynów - wydawałoby się, dość banalna barokowa świątynia, która jednakże w miarę przybliżania się, staje się coraz bardziej atrakcyjna, aby wreszcie zupełnie nas zauroczyć, a docelowo wręcz powalić na kolana. Zastanawiam się, czy ten efekt był czymś w rodzaju efektu dnia - tzn. czy nie było czasem tak, że ten sam kościół, widziany w podobnej perspektywie - czyli zbliżający się niejako i wyłaniający - w dzień mroczny i deszczysty - jak np. dwa dni temu, kiedy to w pluchach gromadnie wokoło padających chodziliśmy po smęciarskim Rzeszowie - nie byłby zwrócił w ogóle naszej uwagi? Jest to niestety możliwe, jak i możliwe jest i to, że nienajlepsze wrażenie - jakie, trzeba to w końcu otwarcie powiedzieć - zrobił na nas Rzeszów, było w znacznej mierze uwarunkowane stanem pogody. Bo przypomnę raz jeszcze - ten widoczny na wprost naszych oczu misternie toczony kamień oprawiony w lazur toskańskiego nieba byłby zaiste czymś zupełnie innym na szaro-burym tle - to ważna kwestia - pozostaje tylko wierzyć, że los prowadzi nas we właściwe dni ku właściwym miejscom, po to właśnie, aby pokazać je nam z jak najlepszej strony - oby ta wiara towarzyszyła i nam, i wam. Kościół kapucynów ma jednakże bardzo zabawnego towarzysza - jest to mianowicie cmentarz sowiecki! Czegoś tak kuriozalnego chyba dotąd nie widzieliśmy - tradycją jest, że cmentarze sowieckie zwykle rozsiadają się w jakichś miejscach dosyć oddalonych od głównych szlaków miast, po to zapewne, aby po wszystkich tych latach, kiedy betonowe postumenty zdążyły już skruszeć, a lufy czołgów zardzewieć, mogły stać się łatwym łupem pijaczków i złomiarzy, wyrywających co się da z ogrodzeń, a podobno nawet wycinających żelazne bebechy z czołgów. Tu jednak jest inaczej - cmentarz wprawdzie jest maleńki i składa się głównie z pomnika, który jednakże ustawiony został dokładnie na wprost wejścia do kościoła - niebywałe, doprawdy!
Robi się już późno, i trzeba nam powoli zabierać się do poszukiwania właściwego celu tej wizyty, bez którego na widoku raczej do Krosna byśmy nie zawitali. Przygotowanie było - owszem - przed wyjazdem sprawdzone zostało skrupulatnie wszystko, co ze szpitalami w Krośnie się wiąże, najpierw był mylny trop, prowadzący do obecnego szpitala krośnieńskiego, który jednakże został poświęcony już przez polskiego papieża podczas jego wizyty w Krośnie, nie mógłby więc być tym, o który nam chodzi - pomimo wszelkich starań urodziłem się bowiem nieco przed nastaniem ery Słońca z Wadowic. Przy bliższym rozpoznaniu okazało się, że w Krośnie był też stary szpital - udało mi się odnaleźć gdzieś jego adres, który zapisałem, i uznałem sprawę za zakończoną. Trzeba tu jeszcze wspomnieć o tym, że choć wprawdzie po dokonaniu aktu Ziemiozstąpienia nigdy więcej nie zaszczyciłem Krosna swą obecnością, to z samym szpitalem miałem pewien kontakt - otóż, w okresie silnego zainteresowania astrologią, demonologią, czarną magią, czarną mambą i czarną mańką, postanowiłem dowiedzieć się, o jakiejże to konkretnie godzinie raczyłem nadejść - napisałem do zarządu szpitala (nowego - jak się później okazało - niemniej, archiwa stare dołączono do nowych), nie licząc zbytnio na odpowiedź, i przygotowując się raczej do mającego nastąpić za jakiś czas upierdliwego telefonowania tam, i molestowania pań pielęgniarek swoimi idiotycznymi pytaniami. Kto wie, czy cała sprawa nie musiałaby się nawet zakończyć specjalną wizytą w szpitalu, a może nawet owa przełomowa w dziejach świata i okolic data nie byłaby już w ogóle możliwa do ustalenia, bo szpital albo takiej dokumentacji wcale nie prowadzi, albo już ją zniszczył
, albo też zaginęła ona ongi w pożarze gardła pana sprzątacza, spowodowanym nadużyciem spirytusu 98% - przeznaczonego do dezynfekcji narzędzi chirurgicznych. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w niedługim czasie nadeszła odpowiedź, w której było dokładnie jedno krótkie zdanie: "Podajemy dokładną godzinę urodzin Pana - 1.15. Pozdrawiamy." Byłem zachwycony - to wydało mi się naprawdę cudowne - zapytać i otrzymać odpowiedź! - tak całkiem po prostu - zupełnie nie w stylu tego świata!
Tak więc zaczynamy poszukiwać szpitala - adres jest - ulica Staromiejska - jedziemy - jedziemy - jedziemy i jedziemy - miasto jako takie powoli się kończy, zaczynają się niewątpliwe opłotki, wieś najzwyklejsza - jest jakaś szkoła. Może to było to? - może stary szpital na szkołę zamienili? Zatrzymujemy się - nie bardzo - przechodzi ktoś - pytam - nie wie. Następny - ucieka. Trzecia:
- A to Panie nie tu - szpital to po drugiej stronie miasta jest!
- Ale mnie o stary chodzi.
- Starego to ni ma.

Wreszcie nadchodzi jakiś wiekowy, choć nie całkiem jeszcze średniowieczny człowiek, i ten w końcu tłumaczy nam o co chodzi - otóż, rzeczywiście - ulica ta nazywa się Staromiejska, i zawsze się tak nazywała - ale dawniej była dłuższa, sięgała bardziej w głąb tego, co dziś jest już centrum Krosna. I ten fragment ulicy, który pozostał po drugiej stronie zbudowanej nie tak dawno szerokiej drogi, nosi teraz inną nazwę, został oddzielony, a ta część, gdzie się teraz znajdujemy nadal ma nazwę starą. Trzeba wrócić - szpital ma być przystosowany dla potrzeb hospicjum, ale na razie stoi prawie pusty, to zresztą ruina jest. Dziękujemy. Wracamy - i rzeczywiście - jest jak powiedział, z daleka widać spory kompleks budynków w ewidentnie cesarsko-królewskim stylu, trochę to w ogóle przypomina zabudowania po-austriackich szpitali w Krakowie - psychiatrycznego w Kobierzynie i wojskowego przy Wrocławskiej. Rozpad, że pożal się Boże! Odrapane, zagrzybione ściany, powyrywane kawały muru, brud, smród i ubóstwo. Widać, że szpital musiał się stąd wyprowadzić, bo inaczej grzyby niechybnie zjadłyby pacjentów żywcem. Wchodzimy na ten teren trochę z pewną taką nieśmiałością, bo nie bardzo wiemy co się tu dzieje - czy nie jest to teraz jakieś siedlisko mętów, lumpów i bezdomnych? Czy nie jest tu przypadkiem łatwo dostać w ryj? Niektóre budynki do pewnego stopnia zachowały dawną - specyficzną wprawdzie, ale jednak - klasę architektoniczną. Przypomina to wszystko nieco sanatorium, bardziej nawet sanatorium niż szpital. Idziemy w stronę jedynego budynku, który wygląda na użytkowany, jest to ośrodek zdrowia, w przeciwieństwie do tamtych, pozostałych jego kolor jest przepisowo komunistycznie szary, a nie żółty, jest w zupełnie innym stylu - to zapewne lata 50-te. Szczęściem z tego właśnie budynku wychodzi jakaś pani, która wygląda na regularną pielęgniarkę - podchodzę, pytam gdzie znajdował się oddział położniczy - w lewo alejką i jeszcze raz w lewo, na końcu - ale tam teraz nic nie ma. Wiem - ale chciałem zobaczyć - po co? (podejrzliwie nieco), urodziłem się tam - aha - i co? No, chciałem zobaczyć - (bezgłośne zdziwienie) - no taki budynek jak wszystkie, może nawet nie tak zniszczony, kiedyś tam pracowałam - kiedy? - a w latach 80-tych - (trochę za późno, to raczej nie może być ta koleżanka mojej matki) - dziękuję - proszę. No i jest - rzeczywiście, prawie już na samym końcu - pod oknami rosną chaszcze, drzewa już całe, które sięgają do okien, jakby chciały ruderę podważyć i wyważyć, albo przynajmniej wejść na chwilę do środka. Patrzę i patrzę, i nic nie pamiętam, i gapię się idiotycznie na ten tak zwykły, najzwyklejszy w świecie budynek, zupełnie, jakbym nie mógł uwierzyć, że to jest tylko to, tylko tyle. Spodziewamy się zawsze czegoś niezwykłego, czegoś, co dzięki mocy znaku rzeczywistości dałoby nam pewną rękojmię, pewne poręczenie za nas wobec świata, wobec istnienia - "Panie, na znak czekamy....". Ale tu chyba nie ma nic takiego. A więc - to wszystko - tylko to jakieś takie okno (wiem, że pewnie nie to konkretne - ale przecież muszę się czegoś uchwycić, żeby móc się potem czegoś trzymać, więc przyjmuję, że to jest właśnie to okno, w najlepszej zapewne części oddziału (w końcu - to przypuszczalne - skoro moja matka miała tu jakieś znajomości, jakieś układy, to mogła dostać miejsce w najlepszej części - za komuny wszystko było funkcją układów, teraz jest tak samo, tylko trzeba więcej udawać, że nie jest), to więc okno było pierwszym oknem, przez które spoglądałem na to, co od tej pory "ja" przyjąłem uważać za "nie-ja", za "świat zewnętrzny", do którego należało się w taki czy w inny sposób odnieść. No i tak się odnoszę, aż mnie odniosą. Tu więc zebrałem pierwsze doświadczenia, pierwsze spostrzeżenia, stąd widziałem pierwsze trawy i liście - urodziłem się bowiem w lipcu, w dniu święta narodowego - 22 lipca, w rocznicę uchwalenia Manifestu Lipcowego, czyli ustanowienia formalnej symbiozy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, w skrócie zwanej PRL-em, z bratnim Związkiem Radzieckim, złośliwie przez wszystkie te lata nazywanym przez przeciwników integracji po prostu Rosją albo Sowietami. W początkowych latach komuny za takie szczęśliwe trafienie dostawało się ponoć niebylejakie premie - podobno nawet mieszkanie od władzy ludowej mógł otrzymać taki szczęśliwiec! Ja nie - za późno już było - nie wiem czy matka nawet bombonierkę dostała - nic nie wiem, ale chyba nie. Czas już iść, choć smutno, bo może jeszcze chwilę, może jeszcze coś się wypatrzy, coś może się przypomni? Cuda się przecież zdarzają nie tylko w Lourdes! Może jakaś szczególna predylekcja do jakiegoś koloru, czy jakiegoś kształtu pochodzi właśnie stąd? (podobnego mojemu napięcia nie odczuwają oczywiście ludzie, którzy przepisowo urodzili się w szpitalu we własnym mieście, tam gdzie nadal mieszkają, albo przynajmniej mieszkali przez czas dłuższy - widząc taki budynek wiele razy przy jakichś okazjach, nie mają do niego żadnego "mitotwórczego" stosunku - w moim przypadku fakt nie-bycia nigdy po urodzeniu w tym miejscu niewątpliwie taki stosunek stworzył - stworzył wymaganie, oczekiwanie - a w efekcie, pewne oczywiste rozczarowanie). 
Trzeba jechać, bo już ciemno się robi - jeszcze tylko ostatni rzut oka - w tym świetle zmierzchającego dnia wygląda to miejsce nawet ładnie, nawet miło - wstrętny odrapany szaro-żółty mur nabrał jakiejś nieco cytrynowej barwy, i rzeczywiście wygląda teraz z tymi krzakami i drzewkami jak jakieś alpejskie sanatorium - cóż, może go nie zburzą, może naprawdę zrobią tutaj to hospicjum, może będzie to znów dobre miejsce - do umierania, jak kiedyś było do rodzenia - różnica w tym tylko, co uważa się za punkt wyjścia, a co - za punkt docelowy.

DZIEŃ PIĄTY