strona główna album Rzeszów inne albumy

 

DZIEŃ PIĄTY - Łańcut

Są takie zestawienia oczywiste,
które narzucają się turyście (!!!),
które zmuszają go do podjęcia pewnych kroków, przedsięwzięcia pewnych wypraw, odbycia pewnych pielgrzymek, dlatego tylko, że "utarło się", iż tak właśnie należy zrobić. Jeśli już jesteś w takim to a takim  miejscu to - "koniecznie musisz zobaczyć", "nie możesz sobie darować", "powinieneś wstąpić" - itd. Często te obiegowe sugestie nie są właściwe, należy się przed nimi bronić, trzeba z nimi walczyć za wszelką cenę, bo nierzadko prowadzą one do sporych nieporozumień, do łączenia miejsc bliskich wprawdzie geograficznie, ale mających różny wyraz i sens. Tak właśnie dzieje się z turystami przybywającymi do Krakowa, których "obowiązkowo" wiezie się najpierw do Wieliczki (co uważam za zrozumiałe, godne pochwały i słuszne historycznie - w końcu znaczna część potęgi Krakowa opierała się na dochodach z soli, a kiedy ta stała się tania... staniał także i Kraków), a dnia następnego do... Auschwitz-Birkenau... I to już jest skandal prawdziwy, bo przyjechać do Krakowa i przyjechać do Oświęcimia, to są zupełnie dwie różne sprawy, sprawy nie mające z sobą nic wspólnego. Więcej nawet - przyjechawszy do Krakowa całkowicie nie ma sensu jechać do Auschwitz - i odwrotnie. Dowodem tego jest fakt, że mieszkańcy Krakowa prawie nigdy do Oświęcimia nie jeżdżą.
Łańcut znajduje się w odległości niespełna dziesięciu kilometrów od Rzeszowa. Jest jednym z najbardziej znanych w Polsce muzeów wnętrz pałacowych - jest zatem dla odwiedzających Rzeszów taką właśnie oczywistością. Stał się nią i dla nas - być może nieco pochopnie. Ma bowiem Łańcut klimat, który w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle, łączy się z Rzeszowem, a także z całym regionem podkarpackim. Wydaje się z trochę innej bajki - zupełnie jakby go tu przetransportowano skądinąd - z Francji Ludwika XIV czy XV najpewniej. Łańcut - to w zasadzie jest pałac w Łańcucie - rezydencja Lubomirskich i Potockich - samo miasteczko niewarte jest wzmianki, toteż nie będziemy się nim tu w ogóle zajmować. Z miejsc podobnych znamy Pszczynę i jest ciekawa różnica pod tym właśnie względem - otóż, w Pszczynie ciekawa jest również sama Pszczyna - samo miasteczko, które jest jednym z najbardziej urokliwych małych miast, jakie zdarzyło się nam widzieć - z pięknym rynkiem, uliczkami, alejami - zupełnie nie tak jest w Łańcucie, wydaje się zresztą dziwne, że taki zabytek, do którego "walą" takie tłumy, nie jest w stanie wspomóc miasta, niejako na nie "zarobić" - nie dosłownie oczywiście, ale wesprzeć jego rozwój - w Pszczynie są bary, pizzerie, restauracje - w Łańcucie zaś raczej bardzo z tym słabo. Nie wiem dlaczego tak jest. Oczywiście - trzeba to powiedzieć od razu i na wstępie - porównywanie Łańcuta z Pszczyną nie ma żadnego sensu - butny rozmach niemieckiej duszy widoczny w tamtym miejscu jest całkiem nieporównywalny z o wiele skromniejszą butą Potockich. Być może też Łańcut w większym stopniu został zniszczony. A poza tym - Pszczyna to jednak zamek, podobnie jak Książ, a Łańcut to pałac - ta subtelna różnica jest jednak istotna. Niemniej - zamek pszczyński jest ostatecznie sporo większy, bardziej okazały, potężniejszy i co tu dużo gadać - ładniejszy. Niniejsza relacja nie będzie zbyt dla Łańcuta łaskawa - co zrobić? - ale jeśli ktoś chce się dowiedzieć o pałacu więcej, niech zajrzy na jego oficjalną stronę.
I już pałac łańcucki nieśmiało wyłania się zza drzew parku, troszkę jak domek z piernika. Ma zaśniedziałe, blachą kryte wieże, i cały utrzymany jest w kremowo-bordowych kolorach. Część ścian jest pokryta naprawdę ogromnym dzikim winem, co nadaje pałacowi bardzo domowy, spokojny wygląd, można by pomyśleć, że nie jest to żadne muzeum, ale że mieszkają w nim prawowici właściciele, którzy właśnie dziś oczekują wizyty kuzynki z Anglii. Nad wejściem umieszczono herb Lubomirskich "Szreniawa" - ciekawe, bo zupełnie nie wygląda on jak owe najpopularniejsze wielopolowe herby szlacheckie, jest skrajnie prosty i ikoniczny - ot taki lekko sfalowany "backslash". Ogólnie pałac jest bardzo przysadzisty, a wieża zegarowa wygląda zupełnie niczym kwoka siedząca na jajach. W "całej okazałości" zaś (trudno zresztą ukazać tę okazałość, bo pałac tak naprawdę widoczny jest dopiero z lotu ptaka - jego specyficzna - "rozlewista" symetria powoduje, że jest on kompletnie niemożliwy do ogarnięcia tak dla ludzkiego oka, jak i dla oka aparatu fotograficznego) nieco przypomina kurnik, albo raczej gołębnik z mniejszymi i większymi otworkami przegródek, w których bynajmniej nie pokojowe ptaki - jakimi są gołębie domowe (mało kto o tym wie!) - mogą całkowicie odizolować się i odseparować od towarzyszy, i mieć swoją, tylko swoją, tylko dla siebie przeznaczoną małą przestrzeń. Francuski jest ten pałac w duchu i w wyrazie na wskroś, ma w sobie coś z francuskich filmów, na których nie sposób nie zasnąć, i w których ojcowie mówią do swych dorastających synów: "Uważaj, bo przygnieciesz sobie jajeczka." Nie lubię kultury francuskiej i francuskiego stylu - tego specyficznego wzdętego przerafinowania. Uwielbiam za to Prousta - i być może jedno w jakiś sposób wypływa z drugiego (ale jeśli tak - to które z którego?). Patrząc na pałac w świetle jakby zmierzchu (choć to nie zmierzch prawdziwy, tylko ciemno co chwilę się robi, bo dzień jest dziś znów deszczowy), ma się wrażenie, że w tych cichych, uśpionych pokojach kłębi się podskórne życie, i tabuny Charlusów ganiają w kółko swych niedostępnych Morelów.
Do pałacu wchodzi się z przewodnikiem kiedy zbierze się odpowiednio duża grupa. Poruszamy się po nim przez około półtorej godziny miękkim, posuwistym krokiem, w zwykłych w takich miejscach ohydnych "kapciuchach" nakładanych na buty, których sam widok (zwykle leżą one
w wielkich koszach, przypominających kosze głów - żniwo Wielkiej Rewolucji Francuskiej, czyli Wolności, Równości i Braterstwa), może przyprawić o obrzydzenie, dotyk (bo trzeba ich niestety dotykać - po to, aby z tej masy przemieszanych bezładnie kawałków rozerwanego filcu wybrać odpowiednie, tzn. pasujące na nasze buty - gra polega na tym, by wybrać dwa mniej więcej takie same - bo zwykle mamy dwa takie same buty na dwóch mniej więcej takich samych nogach - rzadko kiedy ktoś w tej grze wygrywa! - podczas takiego wybierania można się poczuć podobnie jak krewni straconych szukający w  koszach pod gilotyną głów swych ojców i braci, z konieczności odkładający na bok głowy niewłaściwe, głowy nie te, czasem - wstyd przyznać - zupełnie bezceremonialnie chwytający tego za włosy, tego za nos, tamtego znów za ucho - niczym szorstki nauczyciel niesfornego uczniaka, w tradycyjnej - nie "bezstresowej" - szkole, przebierając, przekładając, z rękami po łokcie unurzanymi w buchającej jeszcze z rozciętych brzytwą gilotyny arterii /czasem, zwłaszcza po poruszeniu, przechyleniu w bok takiej głowy, zupełnie wydawałoby się już martwa potrafiła czasem chlusnąć na nieuważnego żywym czerwonym strumieniem - ci, którzy mieli większe rodziny, a przez to dłuższą praktykę w wybieraniu głów, z czasem uczyli się unikać takich sytuacji/ krwi, co chwila naciskając raczej nieprzyjemne w dotyku, wybałuszone, a nierzadko i pęknięte gałki oczne, i czując pod palcami oślizłe jeszcze, ze strupami zakrzepłej krwi i śliny wywalone, prawie odgryzione  języki), a zapach o natychmiastowy zwrot aktualnej zawartości jamy brzusznej (jama brzuszna to jedna z jam tułowia, składająca się z jamy otrzewnej i przestrzeni zewnątrzotrzewnowej, którą ze względu na położenie dzieli się na: przestrzeń przedotrzewnową /znajdującą się poniżej pępka między tylną powierzchnią przedniej ściany jamy brzusznej, a otrzewną ścienną tej okolicy), przestrzeń podotrzewnową położoną w miednicy małej/ i przestrzeń zaotrzewnową /znajdującą się z tyłu od jamy otrzewnej/). Po wybraniu kapcia (zwykle jest na to niewiele czasu, toteż poszukiwania kończą się z reguły wzięciem pierwszego z brzegu - tzn. drugiego - bo pierwszy nie jest wybrany na chybił-trafił, tylko świadomie i z należytym rozmysłem - przy pierwszym bowiem zawsze łudzimy się, że uda się nam zdążyć znaleźć odpowiedni drugi - taki już jest ten cudak - człowiek), udajemy się w drogę, podążając za zwykle surową jak czarna rzepa panią przewodnik (czasem jednak zdarzają się dowcipnisie, a czasem prawdziwe flirciary - te uwielbiają prowokować panów z wycieczki subtelnymi aluzjami seksualnymi - np. wchodząc do jakiejś mniej czy bardziej udatnie odtworzonej "sali tortur" taka pani mówi - "proszę się nie bać - gdzie mokro i ciemno tam przyjemno!"), i tak wleczemy się i wleczemy, a ona gada i gada, i czas się wlecze i ciągnie i nic nie gada, i się ma wrażenie, że obchód trwa niemal tyle, co sam pałac czy zamek - od średniowiecza - i tak to właśnie jest pomyślane, o to w tym chodzi - zamęczyć, zanudzić, zadręczyć, zapętlić - zupełnie jak ja Ciebie - czytelniku najdroższy - tymi oto dwoma, maleńkimi zdankami.
"Grupa" idzie zahaczając trokami-tasiemkami - wywleczonymi ze swych kapci - o cenne zegary, rodowe srebra, portrety przodków - i nade wszystko - o porcelanowe nocniki, z widocznymi jeszcze śladami uryny ostatniego właściciela. Nie chcę powiedzieć, że tak jest tylko w Łańcucie - tak jest wszędzie, we wszystkich tych "muzeach wnętrz pałacowych" - i także w Pszczynie, żeby se kto nie myślał - i zresztą chyba nie może być inaczej - można by jedynie wprowadzić zamiast obszernie powyżej omówionych filcowych płóz zwykłe szpitalne pantofle-jednorazówki (ale ile wtedy powstałoby niepotrzebnych śmieci! - to chyba jednak zły pomysł). W ogóle coś w tym jest nie bardzo, żeby wchodzić do tych cudzych sraczy i przebieralni i je oglądać, skoro nie jest to naprawdę żadne muzeum - nie upamiętnia nikogo szczególnego - np. jakiegoś pisarza czy polityka - tylko jakby sam fakt historyczny, że w ten sposób ludzie mieszkali, bo gdyby decyzją Państw Sprzymierzonych nie oddano Polski w 1945 r. na wychowanie w duchu socjalizmu realnego do domu poprawczego imienia Józefa Stalina, to w tymże tu pałacu zamiast starożytnej "lodowni" wypełnionej lodem, który przechowywano w piwnicy (o czym nie omieszka poinformować nas pani przewodnik), stałby normalny nowoczesny "Bosch", w pokojach byłaby klimatyzacja, całe miejsce byłoby ekskluzywnym hotelem (i centrum konferencyjnym) z cateringiem, a "jaśnie pan" mieszkający (ze skąpstwa), w podnajętym mieszkaniu w pobliskim miasteczku, co rano odbywałby (i nie konno, oj nie!) inspekcję swych "włości", i zupełnie nie po książęcemu darłby ryj na służącą, że cierpiący na uporczywe biegunki gość "spod trzynastki" znowu się skarżył, że wczoraj nie umyła porządnie muszli. I może byłoby mniej historycznie, a bardziej normalnie - paradoksalne, bo komuna przez swój "akt grabieży" w pewnym sensie (bardzo niepewnym jednak) uchroniła te posiadłości przed... ich prawowitymi właścicielami. Oczywiście dotyczy to drobnej, bardzo drobnej części dworów i pałaców, bo reszta została po prostu normalnie rozgrabiona, rozdrapana i zmieciona z powierzchni ziemi, tak na przykład wygląda zamek Skrzyńskich w Zagórzanach koło Gorlic - po wojnie był w stanie niemal idealnym - a tak pałac bardzo bliskich krewnych właścicieli Łańcuta, Potockich z podkrakowskich Krzeszowic  - podczas wojny miał tu letnią rezydencję hitlerowski gubernator Hans Frank, niemniej to bynajmniej nie Niemcy pałac zniszczyli (już po wojnie zostały tu odnalezione brakujące fragmenty "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Jana Potockiego). Nie ma więc co się cieszyć, że Łańcut został tak "zakonserwowany", niczym ogórek w słoiku z octem, tak udatnie zapeklowany, zresztą - być może do czasu - Potoccy nie mają podobno pretensji i roszczeń, pałacu odzyskać nie chcą (na razie?), utrzymują dobre stosunki z Muzeum i czasem nawet przekazują mu jakieś rodzinne pamiątki (podobnie zresztą robią Hochbergowie z Pszczyny), ale... - czas pokaże, w każdym razie z łańcuckiego muzeum w ostatnim czasie zniknęło wiele eksponatów, zwłaszcza obrazów, nieraz bardzo cennych, które zostały odzyskane przez prawowitych właścicieli, między innymi Tarnowskich z Dzikowa pod Tarnobrzegiem).
Po przejściu przez sale pałacowe (jedna właściwie rzecz, która nas tam naprawdę zainteresowała, to sala do projekcji kinowych - pomyśleć tylko, że Potoccy w latach trzydziestych XX wieku już mieli kino domowe!) zostajemy zaprowadzeni do znajdującej się tuż nieopodal oranżerii. Jest to bardzo ładne miejsce, tu także pnie się dzikie wino, a ściany pokryte są zielonymi, drewnianymi kratkami, po których docelowo ma się ono piąć. Wewnątrz są bardzo wysokie okna, zapewniające dopływ odpowiedniej ilości światła dla rozmaitych mniej i bardziej egzotycznych roślin, wśród których przeważają olbrzymie palmy, jest tu zupełnie jak w palmiarni w ogrodzie botanicznym.
Na tym etapie pani przewodnik wypuszcza nas ze swych opiekuńczych łap, dalsze zwiedzanie odbywać się będzie już na własną rękę. Wybieramy najpierw drogę przez rozległy, choć poważnie już zniszczony park. Zaraz w pobliżu pałacu droga ozdobiona jest ogromnymi, przystrzyżonymi w kształty kul, iście "wersalskimi" krzewami bodajże bukszpanu, nad którymi dumnie powiewają na wietrze flagi Unii Europejskiej. Jednak im dalej w park, tym wilków więcej - tutaj droga nie wygląda już najlepiej - nie sądzę, by po takiej przyjemność miały chodzić na spacery zapraszane do pałacu wybitne osoby (a z tego co się dowiedzieliśmy, częstymi gośćmi bywali tutaj ostatni, tragiczni austro-węgierscy arcyksiążęta i następcy tronu - i Rudolf i Franz-Ferdinand), wygląda ona z tym rozmiękłym asfaltem raczej jak wiejska droga prowadząca do remizy strażackiej. Okrążamy pałac z lewej strony, mamy teraz okazję zobaczyć potężne mury, które zapewne stanowiły ochronę znajdującej się tu kiedyś fosy, prawdopodobnie nie pełniącej już funkcji obronnych, a raczej zaopatrującej w wodę oranżerię i park. Z tej właśnie perspektywy, wznoszący się ponad murami pałac prezentuje się - jak sądzimy - najkorzystniej, wydaje się dumny i wyniosły, i nawet śmieszna nieco en face wieża zegarowa, z profilu sprawia wręcz dostojne wrażenie. Park pełen jest budynków, które spełniały w dawnych, dobrych czasach rozmaite funkcje gospodarcze i reprezentacyjne. Niektóre z nich wyglądają dziś bardzo marnie, inne zaś - znakomicie - ten tzw. "dom gotycki" jest dziś bodajże szkołą muzyczną. Są tu też różne, mniej czy bardziej pretensjonalne rzeźby, a także kilka okazów prawdziwie wspaniałych drzew, z których olbrzymi, pękaty platan klonolistny, o wręcz monstrualnej "słoniowej nodze" mógłby śmiało konkurować, z tym oto,  znajdującym się naprzeciw Pałacu Arcybiskupów na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu, który jak dotąd jest największym ze znanych nam platanów. Miejscem, które w łańcuckim parku zrobiło na nas najkorzystniejsze wrażenie, była niewielka pergola - jak podaje Kopaliński, pergola jest to: "budowla ogrodowa złożona z rzędu albo dwu rzędów kolumn, słupków itp., przykrytych kratownicą, oplecionych roślinami pnącymi". Pergola łańcucka jest raczej niewielka - nie porównywać jej nawet z największą znaną nam tego typu budowlą, znajdującą się obok Hali Ludowej, też we Wrocławiu. Niemniej jest bardzo gustowna i niewątpliwie warta uwagi, drabinki służące podtrzymywaniu roślin przypominają trochę te stosowane czasem w ogrodach zoologicznych w klatkach dzikich ptaków. Cała pokryta jest rodzajem ażurowej konstrukcji, która w swoim punkcie szczytowym - jeśli spojrzeć na nią pod pewnym kątem - przypomina wielkiego, rozpiętego w swej sieci, długonogiego, egzotycznego pająka z maleńkim (jak to u egzotycznych pająków bywa) odwłokiem pośrodku. I właśnie ten "pająk", jest bodajże najciekawszym widokiem, jaki z całego Łańcuta zapamiętamy. Okrążamy cały park, aby wyjść przez bramę, obok której mieści się coś, co w przewodniku określono pięknym mianem "zameczek romantyczny", patrząc z drugiej już strony ogrodzenia, to brama wydaje się ciekawsza niż cały ów "zameczek", który widziany z boku przypomina nieco wielki komin cegielni. Swoją drogą ciekawe, do czego też służyć mógł taki zameczek? I komu? Czy hrabia spotykał się w nim z pokojówkami? Czy może hrabina - z lokajem lub ogrodnikiem? A może... - hrabia z lokajem lub ogrodnikiem? A może wszyscy naraz!? - miejsce wydaje się wprost wymarzone dla "romantycznych przygód" we wszelkich możliwych konfiguracjach. Wychodzimy na zewnątrz parku, ale zrażeni wyjątkową szpetotą miasta Łańcuta zaraz wracamy. Przechodzimy tym razem obok kolejnej parkowej budowli, zwanej "gloriettą", spoza której wynurza się "dobrze nam już znana" sylwetka wieży zegarowej pałacu. Ta glorietta jest to taki ni w pięć, ni w dziewięć postawiony pośród drzew pseudo-antyczny "okrąglak" - jak większość budowli w parku wydaje się niezbyt przekonywujący i trochę nieuzasadniony - chociaż może jest to zwykłe uprzedzenie. Mijamy jeszcze raz wyglądającą z boku jak jakiś partenon oranżerię (tak, tak - to ona), aby dojść na koniec do miejsca, dla którego wielu ludzi do Łańcuta przyjeżdża specjalnie, czyli do budynku powozowni. Wewnątrz znajduje się największa w Polsce kolekcja powozów, dyliżansów, koczy, breków, sań i przeróżnych jeszcze innych pojazdów z epoki, kiedy nie było jeszcze na świecie samochodów. Wszystko pachnie tu starą skórą, olejami, którymi się ją konserwuje i błąkającym się jeszcze tu i ówdzie zapachem dawno już martwych koni. Niektóre pojazdy są zresztą udostępniane, i można się nimi przejechać po parku za dość wysoką opłatą. Szczególne wrażenie
robią na nas sanie,
którymi na polowanie
udawały się panie
- są to bardzo wygodne sanie  (!!!!!),
 z szerokimi oparciami - siedziało się na nich bokiem do kierunku jazdy, po to aby panie mogły - nie przerywając dwornej konwersacji - strzelać ze swoich lekkich strzelb, do "wystawionych im na strzał" przez nagonkę saren i innych zwierząt (bez konieczności schodzenia z sań, aby "dorżnąć" kordelasem wijące się w konwulsjach, z przestrzelonymi bebechami stworzenia - od tego byli odpowiedni fachowcy) - cóż, przy całym obrzydzeniu do tzw. "naszego świata", miło pomyśleć, że teraz chyba nie znalazłoby się za wiele "pań" chętnych do takiej "zabawy". Jest jakiś postęp, jednak jest - pomimo terrorystów, pomimo przemocy w kinie, telewizji i grach komputerowych - nie wbijamy już na pal, nie stoimy na placu od północy żeby zobaczyć, jak o świcie będą kogoś wieszać czy gilotynować, nie obdzieramy ze skóry, nie gotujemy w oleju - to trudne do uwierzenia, wiem o tym, ale jednak muszę to powtórzyć - postęp w dziedzinie okrucieństwa obyczaju naprawdę istnieje! Potoccy przez dziesięciolecia gromadzili tę imponującą kolekcję pojazdów, która po wojnie została przez państwo ludowe przygarnięta, a nawet wzbogacona o powozy "znalezione" w innych, "opuszczonych" pałacach i dworach. Sama powozownia ma dość ciekawe wejście - jest w nim coś egipskiego niemalże. Nieopodal znajdują się jeszcze stajnie, a w nich ekspozycja licznych trofeów myśliwskich przywiezionych ze wszystkich chyba stron świata przez członków rodu Potockich - wszystko tu jest - lwy, tygrysy, niedźwiedzie, całe stada jeleni - i tylko, cholera - homo sapiensa brakuje, a najlepiej z wąsami! 
I to już koniec z Łańcutem, za bramą parku idziemy jeszcze zobaczyć synagogę, która niestety jest już zamknięta, i zjeść lody - naprawdę dobre - w jednej z licznych tutaj cukierni - to jak w Sandomierzu, wszystko jest dla dzieci, dla wycieczek szkolnych tłumnie tu przybywających. 
Cóż można powiedzieć więcej - Łańcut nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia, choć też i nikt go nie oczekiwał, może gdyby był mniej rozreklamowany odbierałoby się go lepiej - nie spodziewalibyśmy się nie wiadomo czego - ot, pałac, bez nastroju, bez atmosfery - trochę tak, jak w Pompejach - przyszła lawa i wszystko zalała - możemy zobaczyć jak dokładnie wyglądało ułożenie przedmiotów w pokoju, a nawet pościeli na łóżku - "rano, pani udawała się do umywalni, aby tu wziąć długą kąpiel w wodzie z dodatkiem olejku różanego" - mówi pani przewodnik, a na stole stoi otwarta buteleczka, z francuskim napisem: "L'huile de Rose", obok leży zaś korek. Buteleczka do połowy wypełniona jest jakąś cieczą - ale po bliższym zbadaniu sprawy, okazuje się, że bynajmniej nie jest to ciecz (wyparowałaby niechybnie) - buteleczka została od wewnątrz pomalowana jakąś półprzeźroczystą farbą, i tak właśnie udaje ów "L'huile de Rose". Atrapy, atrapy - w doskonale zachowanym sraczu brakuje tylko wykonanej z gumy atrapy nie spuszczonej wielkiej kupy, którą pan hrabia raczył zrobić po powrocie z ostatniego polowania - i podobnie jak to moje zdanie - niesmaczna jest też cała ta procedura włażenia do czyjegoś domu, oglądania siwych (plastikowe?) włosów na szylkretowej (koniecznie!) szczotce z napisem: "Paris 1890". Jakby nie było - są to przecież łupy z grabieży - to trochę tak, jak te policyjne "okazania", kiedy ludzie mogą przyjść i zobaczyć odebrane złodziejom przedmioty, i być może rozpoznać swoją własność. Coś w tym jest doprawdy wstrętnego - państwo ukradło, a teraz bezwstydnie jeszcze pokazuje i bierze za to pieniądze! Podczas gdy "normalny" złodziej po prostu ukryłby "fanty" i spróbował raczej cichcem sprzedać je u pasera (tak zresztą "sprzedano" już większość nie zamienionych na muzea, a nie do końca zrujnowanych pałaców i dworów, które po "przejęciu przez rodzimy kapitał" - przeważnie złodziei i byłych gminnych pierwszych sekretarzy - są dziś hotelami dla "elyty", złożonej z podobnych im złodziei i gangsterów - prawdziwych współczesnych "panów", którzy zapewne chętnie wysmarkaliby nos w to coś jakieś, co im koło talerza położyli - no te, serwetkie, znaczy sie. A dawna arystokracja - równie schamiała i zidiociała - też próbuje bawić się w "byznes", albo - co gorsze - zajmuje się wybieraniem odpowiedniego kandydata na króla Polski - Czartoryski czy Potocki? A może Wettin? (kłopot jest - bydlę nie mówi słowa po polsku, choć z drugiej strony potomek to mocnych Augustów! - aaa tam - Batory podobno też nie mówił). A może Piast (sklonować???), a może najlepiej - Kołodziej - Kołodziejczyk raczej - Jan Kołodziejczyk, z Osiecznej - właściciel hurtowni konserw rybnych i smażalni (działającej w sezonie).

DZIEŃ SZÓSTY