|
Rzeszów - Skąd? Dokąd?
Po co? Dlaczego?
Z Krakowa, do Rzeszowa. Z Rzeszowa do Krakowa - ale.... - po co? i dlaczego?
Rzeszów jest jednym z tych miejsc, o których wiedziałem i słyszałem zawsze,
odkąd pamiętam, od najmłodszych lat, od niepamiętnych czasów - za pomocą słownika synonimów można
by mnożyć podobne powyższym banały. Ale prawdą jest, że słyszałem. Moi
dziadkowie ze strony matki - ludzie, którzy zajmowali się mną po jej śmierci
(a także przed nią), pochodzili z bliskich okolic tego miasta. Dziadek skończył
rzeszowskie gimnazjum, babka "szkołę rzemiosł dla panien". Wzięli ślub
w kościele w Trzcianie, o kilka kilometrów od Rzeszowa (rodzina babki mieszkała
wówczas w domu oddalonym może o dwieście metrów od tego kościoła). Ale wtedy
gdy brali ślub, w roku 1933 oboje dawno już mieszkali zupełnie gdzie
indziej - babka wyjechała do szkoły (studium) w Warszawie, dziadek na studia
prawnicze aż do Poznania. Potem ona uczyła robót ręcznych w szkole w
Kielcach, a on był aplikantem w sądzie w Busku-Zdroju. Po ślubie mieszkali w
Kielcach (do roku 1946, kiedy to przenieśli się w okolice Krakowa). Rzeszów pozostał
dla nich jednak miejscem ważnym - rodzice babki mieszkali w Trzcianie bodajże
do wybuchu wojny, rozległa, chłopska rodzina dziadka mieszkała (i nadal
mieszka, o czym się przekonamy pod koniec tej opowieści), w pobliskich wsiach Mrowla i Świlcza.
Pamiętam, że jako dziecko byłem w obu tych wsiach - miałem może dziesięć,
może dwanaście lat - pojechałem tam wraz z dziadkiem i jego krewnym -
Henrykiem Cachem (człowiekiem, którego chyba najbardziej w moim życiu
nienawidziłem - taką prawdziwą, szczerą i doskonale odwzajemnioną nienawiścią
- było to uczucie czyste i przejrzyste - tak nienawidzić potrafią tylko
dzieci i wariaci) na pogrzeb brata dziadka - Tomasza - człowiek ten był z
powodu choroby Heinego-Mediny nieco upośledzony - tak fizycznie, jak i
psychicznie - nigdy się nie ożenił, do końca życia mieszkał w rodzinnym domu - kątem
u siostry o imieniu Agnieszka, matki owego Cacha - który był jak z tego wynika
mojego dziadka siostrzeńcem, a moim kuzynem (mówili na nią Jaga - i nigdy nie
mogłem poukładać sobie w głowie tych dwóch spraw - z jednej strony bowiem
była Baba Jaga, piec, pieczone jasie i małgosie - a z drugiej - tamta
kobiecina, miła, choć denerwująca, której zawsze ślina lała się nieco z
niezbyt szczelnej, bezzębnej paszczęki, i która ilekroć do nas przyjeżdżała
- to znaczy kiedy była przez swojego syna przywożona - to zawsze maźgała mnie po twarzy ręką
prawie sczerniałą od pracy na roli i nie lżejszej, codziennej - w domu - i
powtarzała swoim skrzekliwym głosikiem - jak jakaś oszalała katarynka - zawsze
cztery te same słowa: "Pietruś, Pietruś - bedzies ksiendzem!"
- no i cóż - do pewnego stopnia miała rację, jak się okazało).
Ten brat dziadka, Tomasz - podobno umarł tak jak żył - znaleźli go kiedyś
martwego na tak zwanym zapiecku, gdzie spędzał całe dnie.
Jest zimny, październikowy,
a może listopadowy poranek, po kilkugodzinnej jeździe "warszawą"
dotarliśmy do Mrowli - i pierwsze, co trzeba było zrobić, to przywitać się
ze zwłokami - izba, niska, ciemna raczej, okna otwarte, zimno jak diabli
(specjalnie - zgodnie ze starymi zwyczajami nieboszczyk leżał w domu przez kilka dni do pogrzebu), na łóżku, z gromnicą w ręce leży stary,
pomarszczony człowieczek, zupełnie do mojego dziadka niepodobny, nawet teraz z
wyrazem twarzy nieco głupkowatym, choć zupełnie niezłośliwym - taki ci
trupcio-poczciwina, na czarno przepisowo ubrany, z różańcem w rękach -
dziadek i Cach podchodzą do niego - całują, potem ja podchodzę, nie
całuję, ale czuję słodki, mdlący zapach - miły truposz, choć już dostały - czas
na niego, maleńkiego. Potem, w ten zimny przenikliwie, zimę od Rosji już
zapowiadający poranek idziemy do kościoła, śpiewy wiejskich kobiet,
zawodzące - nie jak u nas - bardziej śpiewnie, bardziej rzewnie. Potem ksiądz
w dużym, zimnym kościele - ludzi dużo, bardzo nawet - na pogrzebach starych
ludzi w mieście, nawet wtedy nie bywało tak wielu - oni się znają tu
wszyscy, wszyscy są rodziną, wszyscy podchodzą do mojego dziadka i do Cacha,
witają się, składają kondolencje - ciało leży w otwartej trumnie na
katafalku, dalej uśmiecha się głupkowato, ksiądz mówi, że Bóg nie o
doktoraty będzie pytał, ale: "jak żyłeś?" Tomasz był cichy i
pokorny - a tacy odziedziczą Królestwo Niebieskie - Amen. Zamykają trumnę,
Cach dołącza do niosących ją - droga na cmentarz, z tymi śpiewami:
"wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj
mu świeci", dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne
spoczywanie", zakopywanie - Jaga płacze wniebogłosy - ziemia twarda, zamarznięta, trudno kopać, mały kopczyk, kwiaty, świece, potem powrót do
domu, na stypę - wszystko jest miłe, przyjemne, ma swoje miejsce nawet śmierć
- jak przymrozek - w domu wyjmują z pieca wielki, okrągły chleb, dostaję dużą
"pajdę" jeszcze ciepłego - biały i puchaty, jak ciasto czy bułka
raczej - nie chleb - i ma smak rodzynków - z masłem, które roztapia się i
wnika w pory, przepływa przez nie, ścieka mi na spodnie. W całym domu czuć
jeszcze Tomaszem, okna nadal otwarte, przychodzą powoli kuzyni, bratankowie,
stryjaszkowie, wujaszkowie, w końcu dotarła i matka Cacha - Jaga-Jagusia, która
gdzieś się po drodze z kościoła zawieruszyła z kumoszkami - i można już zaczynać
ucztę - i dalej niewiele pamiętam - wódka, ogórki, w domu okropnie zimno -
to przez te okna w pokoju, gdzie leżał Tomasz - nadal otwarte, lustra zasłonięte
- żeby nie wrócił, choć nie wydaje się, by mógł chcieć
komuś jakąś krzywdę zrobić, nawet gdyby go specjalnym Bożym dekretem przymusowo (choćby z braku innych kandydatów w
okolicy) desygnowano na
wampira. Potem kładą mnie gdzieś w jakimś pokoju (dom, który z początku
wydawał się raczej mały, okazuje się mieć połączenie z drugim, większym
o wiele domem, pełno
tu jakichś przybudówek, przejść, korytarzy, kładą mnie na łóżku obok wielkiego,
gorącego kaflowego pieca - strasznie chce mi się spać - wyjechaliśmy w środku
nocy, bardzo wcześnie - nie wiem o której - Cach przyjechał po północy, a
może był u nas od wieczora? Tego nie wiem - spałem, obudzili mnie, ubrali -
ale nie zmuszali - ja sam chciałem jechać - zobaczyć. Kiedy wyjeżdżaliśmy
było zupełnie ciemno - teraz, kiedy mnie budzą też jest ciemno - to październik czy
listopad - piąta dopiero po południu, a już tak ciemno - trzeba jechać - Cach jak zwykle coś na mnie
porykuje, prezes cholera jasna - zawsze z czegoś niezadowolony, zawsze mnie pogania,
popędza - już, szybko, trzeba jechać, na którą dojedziemy, guzdrać się,
nie guzdrać. Całowanie przed domem - zapach wódki zwycięża zapach trupi -
jak zawsze, życie biegnie dalej, Jaga-Jagusia maźga mnie ręką po zaspanej
twarzy: "Pietruś, Pietruś - bedzies księdzem!".
Choć to nie jest (było) po drodze (teraz to wiem dopiero) jedziemy do
Rzeszowa, zobaczyć Rzeszów - ale widać niewiele, bo ciemno już całkiem - dziadek chce
zobaczyć co się ostatnio zmieniło - hotel wybudowali - Cach pokazuje - piękny,
wysoki hotel. Pełno świateł, wydaje mi się, że to jest miasto bardzo duże,
znów zasypiam na tylnym siedzeniu patrząc jak ściągają nas inne samochody, a w
nich przerażające twarze wampirów i wilkołaków wynurzają się z ciemności,
może nas przed nimi obronić tylko Tomasz, który już zna tamte sprawy, tamte
realia - jak to dobrze, że go ze sobą wzięliśmy - dobrze, że jest w tym wielkim bagażniku.
I kiedy wracamy wciąż jest ciemno, wynoszą mnie z samochodu, kładą do łóżka
(bez mycia!), i tak jest jakby wszystko w tamtym miejscu było w śnie.
I od tamtego czasu nigdy nie byłem w Rzeszowie, i nic do niego nie miałem, i
nic mnie tam nie ciągnęło, aż wreszcie - przyszedł taki dzień - i to głównie
po to, żeby zobaczyć tę Mrowlę i Świlczę, i pobyć tam trochę, skąd oni
wszyscy się wywodzą, zobaczyć po co, zobaczyć dlaczego.
DZIEŃ
PIERWSZY
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |