|
DZIEŃ 1 -
Sandomierz
Sandomierz jest absolutnie średniowieczny,
nieskalanie katolicki, spokojny i dla dzieci. Dorośli raczej do niego nie
trafiają. Ci, którzy w nim mieszkają (zapewne musieli tu trafić jako dzieci,
dawno temu), i tak już zostali, tak już im się jakoś zostało. I
niczego
to nie zmienia, jeśli nawet to nie oni sami tu przybyli dawno temu - jeśli byli
to ich rodzice czy może dziadkowie. Bo w Sandomierzu wszystko jest dziecinne - nieduże
i opatrzone wielkimi napisami, gdzie wielkie litery mówią nam baardzo doookładnie
co, i kiedy, i dlaczego się stało. Choć nic z tego nie wynika
- bo wyjeżdżając
stamtąd dalej ma się poczucie zupełnej niewiedzy - dlaczego takie coś, takie
- przycupnięte na skarpie utrzymało się tyle wieków, czemu w końcu nie pogrążyło
się w nurcie płynącej pod nim rzeki? W jaki sposób z kart poplamionego podręcznika
do historii - w którym starszy brat domalował wielkie wąsy królowej Jadwidze
(wówczas jeszcze nie "świętej" - więc i grzech nie ciężki, a
raczej lekki - taki na dwadzieścia zdrowasiek i trzy ojczenasze przez tydzień
przed spaniem),
a jego bardziej jeszcze zepsuty kolega w górnym rogu kartki dopisał krótki
wyraz, z którego po starannej rodzicielskiej korekcie można jednak odczytać
litery "u" i "j" - wyszło to miasteczko, do którego zawsze
trzeba jechać z wycieczką, kiedy ma się nieco mniej niż 15 lat, gdzie zawsze
jest upał, koszule przyklejają się do ciała, a dziewczyny wykorzystują
okazję żeby pokazać co im tam pączkuje pod bluzkami, gdzie po krętych
uliczkach przebiegają nocami okrutni Tatarzy, za wszelką cenę usiłujący
zniewolić branki, bez litości mordujący pobożnych braciszków na schodach kościołów,
a nawet - jak im przyjdzie taka dzika, wschodnia i jak to w książkach piszą
"nieokiełznana" fantazja - to i mogą nawet brankę zamordować, a
pobożnego braciszka zniewolić - kto ich tam wie,
panie - pohańców zatraconych?
Ale cóż - właśnie tu jesteśmy, niebawem trzeba będzie wysiadać -
Sandomierz istnieje naprawdę, i nie tylko dlatego, że właśnie postanowiłem
sobie użyć czasu teraźniejszego, z którego zapewne niebawem zrezygnuję, bo
mnie nudzi i jest manieryczny - ale teraz mi potrzebny, żeby pokazać że to
dziwadło istnieje naprawdę, i nie tylko "na kartach" utworów wszelakich
Żeromskich i Iwaszkiewiczów - istnieje naprawdę, dojeżdżają tam autobusy,
prowadzą tam drogi i wcale nikomu ci Tatarzy nie straszni - całkiem dobrze się
z nimi rozmawia, co poniektórzy nawet interesy z nimi robią i to całkiem niezłe.
Tatarzy produkują pamiątki, które "nasi" później sprzedają w całym
mieście - znakomicie ta spółka robi wszystkim. Co więcej - pobożnych
braciszków też do interesu wciągnęli i teraz wszyscy przeszli na tryb istnienia
zbójecki - łupią bez litości karawany podróżnych - specjalnie ustawiają do słońca
swoje złożone z dekoracji do serialu telewizyjnego miasteczko, tak
żeby w nim grzało stale nie do wytrzymania, a potem sprzedają najdroższe na
świecie lody - i pomyśleć - Kościół - Matka nasza w przymierzu z potomkami
Azji Tuhajbejowicza!
Autobus zatrzymuje się przed bramami miasta - a ściśle przed Bramą Główną
- Bramą Opatowską - jednym z najważniejszych zabytków, która jest pierwszą
stacją drogi przez sandomierską mękę dla wszystkich szkolnych wycieczek -
takie rzeczy się pamięta! Jakieś mgliste reminiscencje pojawiają się na
dnie skołowanej pamięci, ale trzeba się tego balastu jak najszybciej pozbyć,
żeby móc spojrzeć na to miejsce w sposób czysty i nieskażony edukacyjną obłudą
i zakłamaniem - jest - już ją widać,
słabo bo słabo - słońce grzeje niemiłosiernie, jest koniec wiosny, początek
lata, koniec maja, początek czerwca - ale to już prawdziwe lato, niebo
błękitne, słońce ciężkie jak młot w kuźni średniowiecznego,
osmolonego od stóp do głów kowala, wali prosto w głowę obuchem, powala na
ziemię, przytłacza, a ostatecznie przytłoczonemu podsuwa pod sam nos
miniaturowy aparacik fotograficzny - zabawkę, we wnętrzu którego cudownie
zatrzymane znajdują się "Najpiękniejsze widoki Sandomierza" oddane
ładnie i ze smakiem, niektóre zdjęcia sprzed wojny nawet - tej drugiej, a może
i sprzed Wielkiej Wojny. Dużo tu w ogóle jest wojen, właściwie cały czas
jest wojna - tatarska, sowiecka, pierwsza, druga - cud, że wszystkie te wojny
nie starły Sandomierza w pył i w proch. Nie - na razie nie pójdziemy oglądać
Bramy - jest zdecydowanie za gorąco, wokół kłębią się tabuny dzieci z
balonikami, watą cukrową i ptaszkami na patyku - trzeba poczekać, wieczorem
już ich nie będzie - bo do Sandomierza się przyjeżdża, ale się w nim nie zostaje
na noc, mało kto to robi. Nocą tu niebezpiecznie - i w jasyr wziętym zostać
można i w Wąwozie Królowej Jadwigi zaginąć - ogląda się szybko i wyjeżdża.
Tu, gdzie się teraz znajdujemy, czyli przed Bramą jest pierwsza - oprócz samej
Bramy - rzecz ciekawa - figura,
zagubiona głęboko w chaszczach - zapewne dziewiętnastowieczna, nie starsza -
wygląda bardzo dostojnie,
niby nic w niej niezwykłego, wiele takich już widziano, ale coś w niej jest,
co powoduje że dostanie jeszcze jedną szansę
na przetrwanie. Obok zaczyna się dróżka, która prowadzi gdzieś dalej -
w stronę Gór Pieprzowych, które nie leżą bynajmniej na granicy Meksyku i Stanów
Zjednoczonych, jakby można było przypuszczać, ale tu właśnie - zaraz pod
Sandomierzem. Dróżka wygląda nadzwyczaj zachęcająco, bo prowadzi w stronę
cienia, który dzisiaj jest towarem wysoce pożądanym, rozważamy nawet udanie
się w kierunku, w którym prowadzą tajemnicze
schodki, ale niebawem dostrzegamy pierwszą grupkę Tatarów na popasie,
spokojnie raczącą się winkiem w cienistej głębinie i wracamy na przystanek.
Po chwili udaje nam się znaleźć jedną z nielicznych grasujących tu taksówek.
Każemy się zawieźć pod wskazany adres. Mam plan, mam mapę, mam kompas - mam
wszystko - nie życzę sobie być więc wożonym dookoła miasta, żeby dotrzeć
do miejsca znajdującego się dosłownie o parę kroków! Proszę, żeby pojechać
taką drogą jaką pokazuję na planie - konsternacja, wymiana podejrzliwych
uwag - udajemy oczywiście, że byliśmy tu wielokrotnie, woźnica mamrocze coś,
że niby on sobie urwie koła na takiej drodze jak ta, którą ja mu pokazuję.
Trudno - jak urwie to niech podkuje. Jedzie. Rzeczywiście, droga może
nie jest rewelacyjna, ale za to malownicza i krótka. Dojeżdżamy na miejsce -
okazuje się, że coś, co wedle mapy wyglądało na "centrum" Sandomierza, jest
w rzeczywistości niemal szczerym polem, gdzie rosną maki, gdzie są ogromne
sady i gdzie nie ma asfaltu, a taksówka wolniutko toczy się wysypaną
kamieniem drogą pośród pól. W końcu docieramy do miejsca przeznaczenia, jeśli
oczywiście przeznaczenie ma jakiekolwiek miejsce - jest to podmiejska willa w
stylu "kostka gierkowska", być może nie piękna sama w sobie, ale
bardzo ładnie położona, właścicielka wydaje się raczej miła i nie mówi
gwarą, co już jest sporym plusem. Bierzemy od taksówkarza numer komórki - to
tak na wszelki wypadek, gdybyśmy chcieli stąd wyjechać - w końcu taksówki
nie są jakoś szczególnie popularną formą transportu w Sandomierzu. Zostawiamy
rzeczy, przebieramy się i idziemy "do miasta" - jeśli można się tak
tutaj wyrazić - jest późne popołudnie, upał nieco zelżał - idealny czas, żeby rzucić
łaskawym okiem na to cudo. Odbywamy drogę, którą chodzić będziemy
codziennie, jedyną drogę prowadzącą do starego miasta, najpierw jest ulica
przy której mieszkamy, o wdzięcznej choć może niezbyt uzasadnionej nazwie Podgórze
- gór tu niewiele, ale chodzi chyba o to, że uliczka znajduje się w pobliżu
słynnego Wąwozu Królowej Jadwigi, a wąwozy jak wiadomo znajdują się w
terenie górzystym. Właściwie nie jest to ulica a raczej polna droga
przypominająca białe drogi hiszpańskie, melancholijna i jasna i potwornie
smutna i nie wiadomo właściwie dlaczego taka smutna. Za nią zaczyna się już
prawdziwa ulica, prowadząca obok starego cmentarza, na który zajrzymy
jeszcze nieraz - w tej chwili zauważamy tylko bramę wjazdową z
charakterystyczną figurą oraz
stojący zwykle przed cmentarzem pojazd z powalającą wręcz swoim kunsztem reklamą,
przy ulicy Staromiejskiej znajdują się bardzo piękne domy, jeden z nich wygląda
jak prawdziwa forteca, wydaje się,
że powinni go strzec lokaje w przepisowo skrojonych XIX wiecznych liberiach,
zupełnie jakby zaraz na podjeździe miał się pojawić powóz barona de
Charlus. Znajduje się tu też pierwszy z sandomierskich kościołów - pod
wezwaniem Świętego Pawła - dziś tylko rzucamy okiem na jego dzwonnicę
i pędzimy dalej. Wszystko tu jest trochę nierealne - trochę z innego czasu, a
nawet jeśli musi spełniać narzucone, współczesne i niesmacznie techniczne
funkcje - to nie mogąc tego znieść stosuje różnorakie kamuflaże, podstępy
i przebrania - ot, np. zwykły słup elektryczny ni stąd ni zowąd do wysokości
drutów porasta bluszczem!
A na horyzoncie widać już masyw sandomierskiej katedry
- z tej strony miasta wyglądający zdecydowanie najlepiej. Najpiękniejszym
widokiem jest jednak sama ulica Staromiejska
- jak przyjdzie nam się niebawem dowiedzieć - tędy właśnie prowadził w Średniowieczu
szlak kupiecki z Krakowa - widać, że droga ma swoją historię, jej kamienie
dziś niszczą koła samochodów (choćby naszego nieszczęsnego taksówkarza,
którego ze skąpstwa i nieświadomej głupoty zmusiłem, żeby tędy jechał!),
a nie tak dawno raniły końskie kopyta i odrywały koła od powozów, wozów,
wszelakich dwu-, trzy- i cztero-kółek - to naprawdę było bardzo niedawno
temu. Ulica Staromiejska się kończy i wychodzimy na nieco szerszą przestrzeń,
u wylotu której pojawia się kolejna perła miejscowej architektury i jeden z głównych
celów "pielgrzymek" - sandomierski Zamek,
im bliżej - tym wygląda lepiej, jego niezwykłe położenie
na wiślanej skarpie, które nadawało mu szczególne znaczenie strategiczne, nadało
mu też pewien szlif osobności i samotności, których raczej nie mają budynki
znajdujące się w miastach, pośród gęstej zabudowy, zagubione w sieci ulic,
domów i mostów. Zamek góruje zdecydowanie nad całą
okolicą, jest bezapelacyjną i niezdobytą fortecą, a w jego bezpośrednim
pobliżu znajduje się tylko rzeka - z drugiej strony, poniżej, oraz niezwykle piękna
uliczka o szumnej nazwie Zamkowa, która wije się
u podnóża tego prawdziwego kolosa - aż zbyt wielkiego, jak na tak małe w końcu
miasteczko. Nieco wyżej widać w całej okazałości katedrę
- nie ma wielkiej i imponującej wieży, jest raczej gruba i masywna jak dobrze
odżywiony pulchny prałat - znakomicie świadczy o dobrej materialnej pozycji
Kościoła w tych okolicach. Dziś tylko z daleka rzucamy okiem na fronton
oraz dzwonnicę i idziemy dalej, prosto
do jądra tej zagadkowej konstrukcji - miasta Sandomierz. Mijamy Collegium
Gostomianum - szkołę słynną i zasłużoną, do której oprócz wielu
postaci jak najbardziej realnych uczęszczał też bohater "Popiołów"
Stefana Żeromskiego - Rafał Olbromski. Jest upał - upał potworny i
prawdziwie południowoamerykański, i to wrażenie znajdowania się w Meksyku będzie
nam już towarzyszyć tutaj do ostatniego dnia, mimo że minęła już trzecia
po południu, na nagrzanej do nieprzytomności ulicy Długosza smażą się
tylko niezdolne do najmniejszego ruchu samochody
- panuje wszechwładnie czas sjesty. Uliczki wydają się niemal wyludnione,
a niebo nad dwupiętrowymi, skromnymi kamienicami jest tak niebieskie,
jak powinno być na pocztówkach - ale nigdzie więcej. Wreszcie, udaje nam się
jakoś dowlec do Rynku, po
drodze mijamy niezliczone budki z lodami - lody są tu naprawdę wszędzie,
wydaje się to wręcz jakąś cechą dystynktywną, odróżniającą Sandomierz
od innych miast i miasteczek - na każdym rogu są lodziarnie. W końcu nic to
dziwnego - jak już powiedziano - przyjeżdżają tu głównie dzieci. Teraz
zapewne większość wycieczek już zbiera się do odjazdu, ale tu i ówdzie
widać jeszcze hałaśliwe gromady uczniów poganiane przez jeszcze bardziej od
nich wrzaskliwe ciało nauczycielskie. Gdyby scenerię zalanych słońcem ulic zmienić
na wystrój śnieżnych stepów mielibyśmy wypisz-wymaluj obraz skazańców pędzonych
na katorgę przez bezdroża Rosji. Teraz dopiero uświadamiamy sobie skąd się
tyle tego bierze - jest przełom maja i czerwca - czas, kiedy już prawie nie da
się wytrzymać w dusznych klasach, kiedy wakacje są tuż, tuż za progiem i
wymyśla się wszelkiego rodzaju wycieczki i inne "atrakcje", żeby
tylko zabić czas upału, żeby jakoś dotrwać do finału. W końcu
- Ratusz - Ratusz sandomierski to jest prawdziwy
fetysz - jego wizerunek znajduje się na każdej niemal pocztówce z tego miasta
- jak podobizna miłościwie panującego monarchy w Średniowieczu musiała się
znajdować na wszystkich monetach - obchodzimy go starannie ze wszystkich stron
i wybieramy tę zdecydowanie najlepszą, tę gdzie znajduje się
wspaniała biała wieża - Ratusz jest podobno najpiękniejszym renesansowym
ratuszem w Polsce - być może to prawda, jest imponujący,
niemniej... zeszpecono go dosyć skutecznie zezwalając na bezkarne doczepienie
do niego pasożytniczych organizmów - żerujących bezwstydnie na
tej starożytnej budowli kolorowych i zupełnie nie-renesansownych - patyczaków parasolozy.
Ulica Opatowska - która prowadzi nas do... -
tak - do Bramy Opatowskiej, czyli do wyjścia z miasta, czyli do tego samego
miejsca, w którym znajdowaliśmy się trzy godziny wcześniej (czyli to już
wszystko jest? no więc jak się to stało, że spędziliśmy w Sandomierzu równy
tydzień? - proszę czytać dalej!) - jest bardzo malownicza, choć podobnie jak
większość rzeczy tutaj - raczej biedna i dość zaniedbana, wydaje się że
Sandomierzowi w ogóle brakuje pewnego rodzaju klasy czy szlifu, a może po
prostu poczucia własnej wartości, które pozwoliłoby jego
mieszkańcom być
bardziej dumnymi z tego co posiadają (w końcu w mieście znajduje się około
120 obiektów uznanych za zabytkowe! - nasycenie chyba największe w Polsce w
stosunku do tak niewielkiego obszaru). Brama
wynurza się u wylotu uliczki i z tej strony wygląda zupełnie inaczej - nie
odizolowana, wtopiona w perspektywę ulicy jest naprawdę imponująca - jesteśmy
u jej stóp by tak rzec -
kawał zabytku - nie ma co! Na górę można wejść i zobaczyć panoramę
Sandomierza i okolic - zastanawiamy się przez dłuższą chwilę czy zrobić to
czy nie - nie wiadomo jak może skończyć się spotkanie w ciemnym niewątpliwie
wnętrzu wieży z rozwścieczoną wycieczką szkolną... ale w końcu strach
przegrywa ze swą cioteczną wujenką ciekawością i wchodzimy na górę. Poza panią
w kasie nie ma tu żywej duszy. Są za to niesamowicie piękne okienka - jedno,
drugie, trzecie
- ze szczytu Bramy rozciąga się niezbyt może daleka, ale bardzo dobra
panorama miasta, zakola
Wisły, znajdującego się z drugiej strony Bramy i dawnych murów miejskich,
klasztoru Świętego Michała,
a także terenów sięgających daleko aż po przemysłowe, gierkowskie,
siarkowe i straszliwie podobno podupadłe dziś (a w latach 70-tych nawet wojewódzkie!)
miasto Tarnobrzeg. Z Bramy można
też zobaczyć słynną ruinę zamku Krzyżtopór - tak! wprawdzie tylko na lotniczej
fotografii, która umieszczona jest w jednej z gablot na półpiętrze, obok
fotogramów prezentujących również i inne zabytki bliższych i dalszych
okolic - ale w końcu jednak można zobaczyć, a przynajmniej można tak
powiedzieć! Wracamy drogą okrężną,
wychodzimy poza dawne mury miejskie, schodzimy do skarpy wiślanej, skąd można
zobaczyć zupełnie inną panoramę - widok nowoczesnej drogi
oraz terenów "przemysłowo-handlowych" u podnóża skarpy, o której
niebawem warto będzie opowiedzieć coś więcej.
Wracając już ostatecznie do tego miejsca, gdzie przez najbliższy tydzień będziemy
mieszkać idziemy znów przez wiejskie i polne tereny, widząc teraz nieco więcej,
bowiem słońce powoli daje już za wygraną, ustępuje wieczorowi (choć z
nadzieją na rychły rewanż!), zauważamy teraz, że na terenach starych sadów, oprócz
niewątpliwie bardzo pięknych owocowych drzew
rozmaitego gatunku i rodzaju, znajduje się też pełno niezwykle malowniczych pozostałości
po drzewach niegdyś wyciętych - niektóre z nich przypominają jakieś przykucnięte
w trawie skamieniałe ropuchy czy może jaszczurki. I
pod sam koniec dnia, kiedy światło już powoli kryło się za horyzontem, ni
stąd ni zowąd, wychodząc na dróżkę prowadzącą do naszej willi, pośrodku
prawdziwie szczerych pól zobaczyliśmy scenę, która na długo pozostała
w pamięci - trzy starsze kobiety w kolorowych, wiejskich ubraniach, idące gęsiego,
równo jedna za drugą, nawet ze sobą nie rozmawiając, jakby w medytacji, w
modlitewnym skupieniu zdążające prosto w kierunku zachodzącego słońca -
jak na zakończenie, jak do Doliny Jozafata
- jeśli ona gdzieś istnieje, to niewykluczone, a wręcz bardzo prawdopodobne,
że znajduje się gdzieś w bliskich okolicach Sandomierza...
KOLEJNY DZIEŃ
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |