strona główna album Sandomierz inne albumy

 

DZIEŃ 2 - Sandomierz

Następnego dnia - a właściwie dnia pierwszego - bowiem, jak wiedzą doskonale ci, którzy podróżują - dzień przyjazdu do jakiegoś miejsca wcale nie jest dniem pierwszym naszego pobytu w nim - jest raczej dniem ostatnim naszego bycia w tamtym miejscu, z którego przyjechaliśmy - czy będzie to miejsce, które zwyczajowo nazywamy domem, czy też jakieś inne, dla którego nasz obecny przystanek jest jedynie kolejnym etapem. Tego pierwszego dnia zwykle ustalają się nasze sympatie i antypatie - jeśli jakiegoś miejsca nie polubiliśmy od razu, raczej niewielkie są szanse by stało się to później, choć historia podróży zna i takie przypadki. Dzień drugi jest decydujący dla naszego zagłębienia w dane miejsce - to dzień, który należy wykorzystać do maksimum - wtedy trzeba zobaczyć jak najwięcej, ile się da - po to, by nasycić się, nasiąknąć niejako krajobrazem w którym przebywamy, dotrzeć do soku płynącego w żyłach, w murach, głęboko pod chodnikami. A nic nie nadaje się do tego celu lepiej niż cmentarz, gdzie zgromadzone są kości, oczy, uszy, nosy, języki, żołądki i spuchnięte wątroby tych, którzy miasto (wieś, miasteczko czy cały kraj - to bez znaczenia) budowali, burzyli, stawiali na powrót i zastawiali, którzy w nim mieszkali, płodzili, rodzili, gwałcili, mordowali, postanawiali, kupowali, sprzedawali i w końcu umierali. A jako, że pierwszy z sandomierskich cmentarzy mamy akurat po drodze - więc korzystamy z okazji, z pięknego dnia, wspaniałego słońca i wchodzimy przez bramę - cmentarz nosi nazwę Świętopawelskiego - od położonego nieopodal kościoła świętego Pawła. Właściwie nie ma tu nic niezwykłego - jest to cmentarz typowo polski, reprezentatywny najprawdopodobniej dla całego tego regionu, rodzaj nagrobków, który jest tu spotykany (przeważnie z okresu 20-lecia międzywojennego, jest także pewna ilość nagrobków z XIX wieku i z czasów bezpośrednio przed wybuchem I wojny światowej) stanowi jakiś skrót dokonań polskiej sztuki kamieniarskiej owych czasów - i właśnie dlatego cmentarz Świętopawelski tak nam się spodobał - przez swoją typowość, zwykłość - a w tej pospolitości można znaleźć prawdziwe rarytasy. Na jednym z pierwszych grobowców stoi zamyślona postać świętego - jakby żywcem przeniesiona z jakiejś katedry, w innym miejscu Matka Boska dzielnie stoi na głowie węża-świata - depcząc nieustraszoną stopą jego obmierzły łeb wróży ów oczekiwany happy-end, w imię którego już od 20 wieków jedni ludzie gotują innym ten sam, jakże doskonale znany los... A znowu tutaj, przedziwnym trafem odłupane jedno z ramion krzyża (wraz z lewą ręką Zbawiciela) ukazuje wykonany z miękkiego piaskowca wizerunek, przez swoje wytarcie i rozmycie dający wrażenie o wiele bardziej antycznego niż jest w rzeczywistości. Niedaleko kolejny krzyż z tegoż materiału i w podobnym stylu - przywodzi na myśl jakieś ciosane kamienne krzyże świeżo ochrzczonych Wikingów, których ręce jeszcze czarne są od zaschniętej krwi tak niedawno przecież na potęgę mordowanych misjonarzy, a uszy wciąż pełne wrzasku dzikich uczt, na których wzywano wilki Odyna. Jak na każdym porządnym cmentarzu są tutaj i drzewa - bardzo piękne, suche, z poobcinanymi gałęziami - a także i drzewa żywe - bardzo dużo znakomicie się tu udających i zapewne długowiecznych akacji-robinii - ten szlachetny gatunek drzewa, niegdyś będący ozdobą książęcych parków, pochodzący bodajże z Australii lub Nowej Zelandii zawsze wnosi element egzotyki, a także pewnego niepokoju - jego sylwetka - powykręcane konary, poorana głębokimi bruzdami kora, wręcz idealnie nadaje się do przedstawienia drzewa, które może stać się w pewien sposób groźne. Ale dziś jest zbyt pięknie i słonecznie by myśleć o takich rzeczach. Słońce zabija wampiry - to jedna z prawd niepodważalnych na wieki! Na jednym z grobów, a jest to grób dziewczyny około 20-letniej, stoi rzeźba przedstawiająca zapewne ją samą, zupełnie naturalnej wielkości - dość niezwykłe, bo ma się wrażenie, jakby ona rzeczywiście patrzyła na nas z tymi rączkami skromnie złożonymi "w małdrzyk" i w stroju stylizowanym na pasterski - pasterką chyba nie była, podejrzewałbym raczej ukochaną córkę pana burmistrza albo kogoś takiego. Zapewne tatuś przez swój apodyktyczny i dyktatorski styl domowy doprowadził ją do śmierci w tak młodym wieku, a następnie dla zadośćuczynienia i odpędzenia demonów taki pomnik ufundował - ale to fantazje, może było inaczej, może naprawdę ją kochał i może nawet wcale nie był burmistrzem? A tu znowu figura przedstawiająca matkę z dzieckiem - ni to Matka Boska ni to nieboska, w każdym razie z powodu wykonania z miejscowego piaskowca wszystkie te rzeźby, z których niewiele ma więcej niż sto lat wyglądają jak zupełnie dawne wykopaliska, co nadaje im szczególny wyraz - zwłaszcza dziś, w padającym jak z rozżarzonego pieca słońcu. Niektóre zakątki cmentarza Świętopawelskiego, jak choćby ten z wieńczącym obraz, bardzo wysokim krzyżem, mogłyby wręcz uchodzić za modelowe przedstawienia czegoś co można określić jako "typowy cmentarz katolicki". Niedaleko od tego krzyża znajduje się niewątpliwie najpiękniejsza rzeźba na całym cmentarzu - rzadkiej urody smutny, a raczej tylko zamyślony Anioł, patrzący ze współczuciem na wszystkie te groby dookoła, na całe to bezsensowne staranie i niepotrzebną troskę. Ale są też groby i "aranżacje" - jak  można powiedzieć - na nich się znajdujące, które przywołują na usta obcesowy uśmiech - jak choćby taka absurdalnie symetryczna "układanka", zbudowana z dwóch identycznych odpustowych posążków Matki Boskiej, z których jedna ma ręce złożone, a zaś druga trzyma wiadomą postać - wygląda to nieco jak na średniowiecznych ołtarzach, przedstawiających w kolejnych kwaterach różne fazy życia Marii - coś takiego bodajże znajduje się w Ołtarzu Wita Stwosza w Kościele Mariackim w Krakowie, o ile mnie pamięć nie myli. Zabawne, że jakiś - zapewne bardzo prosty i nie-wyrafinowany człowiek wpadł na taki pomysł. Nieco dalej zjawisko z zupełnie już innej epoki - postać Jezusa, do której zapewne musiał pozować któryś z "tańczących księży" z epoki post-hippisowskiej, być może jest tu zawarty nawet pewien element polityczny, bowiem postać z rozwianymi na wietrze włosami niedwuznacznie wznosi w górę ręce, z których jedna ukazuje palce ułożone w charakterystyczny znak Victorii (niegdyś symbol ruchu "Solidarności") - no chyba, że chodzi po prostu o Kościół Tryumfujący i o Zwycięzcę, Śmierci, Piekła I Szatana, Który Wychodzi Z Grobu Dnia Trzeciego Z Rana. Na zakończenie wizyty na cmentarzu Świętopawelskim jeszcze kilka obiektów i przedstawień mogących nieco zmrozić krew w żyłach, a przynajmniej troszkę ją ochłodzić - najpierw krzyż niewielki, żelazny i zupełnie nieozdobny, krzyż biedaków, na którym ktoś umieścił wręcz makabrycznie wielką, wykonaną niewątpliwie własnym przemysłem w domowym warsztacie, zespawaną topornie koronę cierniową z drutu kolczastego - robi to nie wiedzieć czemu naprawdę nieprzyjemne wrażenie, kojarzące się nieco ze znakami diabelskimi, które pojawiały się na drzewach w sławnym horrorze "Blair Witch Project". Z drugiej strony ukazuje się "dziewczę jak żywe" - znów naturalnej wielkości postać dziewczyny, ale tym razem wręcz z naturalnymi kolorami na twarzy, nawet może jest ona nieco zbyt rumiana jak na nieboszczycę - brrrrr - wampir ani chybi! Tradycja umieszczania na nagrobkach fotografii jest prawie równie stara jak sama sztuka fotograficzna, niemniej w niektórych przypadkach sepiowe zdjęcia z pierwszej połowy XX wieku robią wrażenie istotnie makabryczne - na przykład fotografia dziewczynki w stroju zapewne komunijnym - która wydaje się tak żywa w swojej śmierci, jakby za chwilę miała stanąć przed nami na alejce. Dziwne wrażenie robią też często tu spotykane (a nie tak częste w innych regionach Polski) sformułowania określające nieboszczyka mianem "zwłok" - jest to specyfika sandomiersko-świętokrzysko-kielecka - w tym słowie "zwłoki", przynajmniej w jego znaczeniu współczesnym jest coś, co bezlitośnie zamienia człowieka w przedmiot, do uszu cisną się takie wyrażenia jak choćby "rozkładające się zwłoki", a jak wiadomo rytuał pogrzebowy ma za zadanie osłonić nas przed hańbą cielesnego rozkładu, ma ją wysublimować, nieco zakłamać, odrealnić, ukryć, wznieść na wyższy poziom - a tu nagle te "zwłoki"  skandaliczne! Jedynym wytłumaczeniem może być, że w owych czasach i w tym miejscu konotacja słowa "zwłoki" była trochę łagodniejsza, może bliższa powszechnemu w innych częściach Polski, a w podobnych razach używanemu słowu "szczątki" - jak np. w wyrażeniu "doczesne szczątki", które nie dość że bardzo eleganckie, to jeszcze jest wprost nasączone śmiertelnym - acz bynajmniej nie robaczywym - majestatem. Dziwne to jest - bo skąd się tu wzięły te wszystkie "zwłoki"...? Na koniec jeszcze dwie dziwności - w jednym z kątów cmentarza natrafiam na "Marię Leśniak z domu Grzesik", do tego całkiem niedawno zmarłą, robi mi się trochę dziwnie, bo nie wiem by ktokolwiek z mojej bliższej i dalszej rodziny mieszkał w Sandomierzu, zresztą to zupełnie nie jest ważne, niemniej dziwnie tak spotkać na cmentarzu swoje nazwisko - i to raczej nie jakoś bardzo popularne. Nie zdarzyło mi się to wiele razy, a wszak jestem koneserem cmentarnym zawołanym... Jednak najbardziej upiorna rzecz na cmentarzu Świętopawelskim to niby niepozorny grób, który jakoś wypatrzyliśmy w bocznej alejce - grób owszem ładny, z kolejną zasmuconą Matką Boską, stojącą jakby w otwartych drzwiach, które łączą dwa światy. U podnóża tychże "drzwi" z posągiem w środku znajduje się płyta z trzema fotografiami, których (na szczęście - ???) udało się nam nie przeoczyć - trzy fotografie, (jedna z nich zachowała dość żywe "retuszowane" kolory) - i napis "Pamiętajcie o nas" - to normalne, powtarzamy sobie, powoli wychodząc z cmentarza, cmentarz - to miejsce właśnie mające służyć pamięci, pamiętaniu, no to prawda, że takich sformułowań jak powyższe, w swojej wymowie jakby nawet zawierających pewną groźbę, jakby rozkazujących, bo niewątpliwie użyto tu przecież trybu zwanego rozkazującym - no ale to tak, retorycznie, raczej jest to tryb prosząco-rozkazujący, tak dla efektu - nie, to nie o to chodzi, że te kolory, ta żywość nieco niezdrowa i nienormalna - zwłaszcza w takiej sytuacji, u pana po prawej nawet jakby trochę znaleźć można czerwieni w okolicach... ust - nie, nie i jeszcze raz nie - to nie może być, to nie jest, to nigdy nie była RODZINA WAMPIRÓW!!!!!!!!
...udaje nam się zahamować dopiero pod kościołem - nie będzie łatwo przechodzić tu wieczorami! Kościół Świętego Pawła
nie należy do zabytków Sandomierza z najwyższej półki - jest ich tu taka masa w końcu - ale jest bardzo ładny i pięknie położony, z daleka widać jego dzwonnicę, jest na wpół ceglany, na wpół tynkowany, ma bardzo ładną bramę wejściową, a także bramy boczne, z których jedna, prowadzi do dzwonnicy, druga zaś łączy się jakimiś tajemnymi przejściami z terenem klasztoru franciszkanów. W pobliżu kościoła natrafiamy na prawie zupełnie wytartą, prastarą płytę nagrobną, na której przepięknie zachował się wizerunek czaszki
Stąd nasza droga mogłaby prowadzić do miasta - jeżeli skręcilibyśmy w lewo - ale dziś będzie inaczej - dziś pójdziemy w prawo i zobaczymy miejsce, dla którego ujrzenia corocznie przyjeżdżają tu tysiące ludzi - jeden z przyrodniczych cudów tego miasta, wyryty przez wodę w lessowej glebie Wąwóz Królowej Jadwigi - zaczyna się dość niewinnym wejściem, ale to dopiero początek. Już po chwili witają nas olbrzymie, wystające nad ziemię korzenie drzew - bardzo wiele tu akacji, w ogóle w okolicach Sandomierza ten jakby nie było egzotyczny gatunek odniósł niewątpliwy sukces! Pnie tych drzew - nawet te, które nie wiszą w powietrzu, których korzenie nie dyndają na wietrze jak ciało wisielca wydają się być jakoś nienaturalnie opuchnięte, jakby w ich wnętrzu znajdowały się zasklepione rany, które drzewa te mozolnie i z wielkim wydatkiem sił muszą leczyć. Idziemy dalej - jest coraz niżej, coraz bliżej do rzeki, czuje się to w powietrzu, czasem jest prawie ciemno, bo drzewa pokrywają wąwóz równomierną czapą, czasem znów - w miejscach gdzie połamała je burza - zupełnie się przejaśnia. Znowu wiszące korzenie - niektóre z nich wyglądają jak ciała monstrualnych pająków, albo jakichś ośmiornic - wężownic wyrzuconych przez bezlitosne prądy na piaszczyste brzegi morza. Czasem wąwóz zwęża się zupełnie, a czasem znów rozszerza - i wygląda wtedy zupełnie jak taka wiejska droga sprzed stu lat, którą wyjeździły drabiniaste wozy i wydeptały przechodzące tu od wieków krowy. W zakamarkach można napotkać drzewa i krzewy o przedziwnych kształtach - powyginane przez wiatr (a może przez przechodzące tu codziennie tabuny wycieczek szkolnych, z których każda uważa za punkt honoru "uszczknąć" choćby maleńki kawałek wąwozu?) - jest tu szczególnie dużo bzów, który to gatunek krzewu w niewielu miejscach ma okazję dożyć tak sędziwego wieku, bowiem jest zwykle - jako chwast - bezlitośnie tępiony i wyrywany z korzeniami. Ale z całego Wąwozu Królowej Jadwigi niewątpliwie największe wrażenie zrobiły na nas znajdujące się tuż przy samym "ujściu" ustawione ludzką ręką podpory, których zadaniem jest chronienie natury przed zbytnim szaleństwem - cóż, człowiek uznał, że Wąwóz jest Pomnikiem Przyrody - i jako taki musi być chroniony przed samobójstwem przez samo-zawalenie, i czy mu się to podoba czy nie musi codziennie rano przygotowywać się na nadejście nowych gości, nowych tysięcy małych i dużych stóp i kolejne mordercze fale powietrza powodowane przez nagromadzenie wyrażających niezmienny zachwyt okrzyków i westchnień! I nagle - ni stąd ni zowąd znajdujemy się prawie nad samą rzeką - Wąwóz kończy się zupełnie niespodziewanie, przechodzi w jakieś takie ni to dróżki ni to ścieżki i już jest Wisła, po której płyną - no co tu może płynąć? - barki z piaskiem oczywiście - po drugiej stronie rzeki, tam gdzie znajduje się jedyne w Sandomierzu kino, do którego niestety nie uda nam się nigdy dotrzeć, mieści się też druga - bardziej nowoczesna część miasta, której ośrodkiem i najważniejszym miejscem jest Huta Szkła, a to - jak wiadomo - robi się z piasku właśnie. Schodzimy trochę niżej, nad rzeką panuje przyjemny chłód, co w porównaniu z upałem - nieznośnym od samego rana - jest prawdziwym błogosławieństwem. Można by tu spędzić dużo czasu - co też robi wielu mieszkańców i wielu turystów, niemniej można też znaleźć zakątki prawie zupełnie bezludne.
Znad Wisły jest tylko krok do Zamku, ale tym razem okrążamy go od drugiej strony, prezentuje się doprawdy niezwykle na wzgórzu, nad skrzyżowaniem przez które prawie nie da się przejść - jest to główna droga przelotowa Rzeszów-Kraków, nie ma pasów, nie ma świateł, można czekać pól godziny, nim któryś Jaśnie Pan Kierowca raczy zwolnić. W końcu się udało. Jesteśmy bliżej, już po tej stronie - ufff!. Znowu Zamek - większy, bardziej masywny. Zza niego już wynurza się katedra - tam zmierzamy - jak zwykle - Sandomierz jest miastem wybitnie jednokierunkowym. Jeszcze tylko jeden rzut oka - z każdej strony Zamek wygląda świetnie, i to nawet jeśli wczoraj miał zrobiony bardzo podobny portret!
Katedra jest najważniejszym kościołem Sandomierza, choć ani największym, ani najstarszym - jej położenie po drodze do centrum, ale na uboczu jest jakby miniaturką położenia i "sytuacji geopolitycznej" całego miasta - jest ważne, każdy coś o nim słyszał, nawet jeśli w nim nigdy nie był, ale znajduje się ono na uboczu, przeżyło swój okres świetności i nie zdołało się zaadaptować do nowych warunków, przegrało konkurencję z Rzeszowem, z Kielcami, swego czasu nawet z Tarnobrzegiem - miastami, które w wielkich czasach Sandomierza zaledwie zaczynały na dobre istnieć.
Najpierw jest dzwonnica - dziś na tle nieba wręcz atramentowego - zastanawiamy się, czy na tle brzydkiego, jesienno-zachmurzonego nieba miejsce to również miałoby tyle uroku? Do dzwonnicy prowadzą imponujące kamienne schody, wyglądające wprost "piramidalnie". Na chwilę wchodzimy do wnętrza, ale uprzejmy choć stanowczy kościelny, bezbłędnie rozpoznając w nas od razu turystów, daje znak, że zaraz rozpocznie się nabożeństwo i wskazuje na tablicę, gdzie wyraźnie określono godziny zwiedzania, oraz prawa i obowiązki zwiedzających. Nie pozostaje nic innego jak przejść się dookoła budynku - spojrzeć w górę, wokół murów, zobaczyć starożytną kapliczkę na ogień, oglądnąć piękne gotyckie okna zakrystii, obejrzeć jak z dołu wygląda widoczna z tak wielu miejsc w mieście pokryta śniedzią kopuła niewysokiej, choć rzucającej się nie wiedzieć czemu w oczy wieży, stanąć przed masywnymi drzwiami, i wreszcie raz jeszcze spojrzeć w górę, gdzie niebo zupełnie zwariowało i ma zamiar zamienić się w coś zupełnie nieprawdziwego, w takie niebo jakie nad kościołami malują nieudolni ludowi malarze, pragnący przez ten kolor płaszcza Królowej Niebios podkreślić nadprzyrodzony charakter miejsc i postaci które przedstawiają na swych niezdarnych malunkach. A wszędzie dookoła kwitną akacje, całe tony kwiatów akacji - tego najbardziej sandomierskiego drzewa. Z tyłu za katedrą znajduje się jeszcze jeden ciekawy budynek - wikariat - tak napisano w przewodniku, jest to zapewne miejsce, gdzie mieszka (albo przynajmniej mieszkać powinien) wikary - jak sama nazwa wskazuje.
Idziemy coś zjeść, idziemy do Rynku - bo gdzie mielibyśmy pójść? Oczywiście dziś też jest tu Ratusz - jakże inaczej, jakże mogłoby nie być Ratusza? A na Ratuszu jest zegar słoneczny - i bardzo tu pasuje, przynajmniej dziś, w tym upale nieprawdopodobnym, to jedyny zegar jaki jeszcze chodzi, poza nim wszystko jakby zastygło w przeźroczystej galarecie, nie ma kogo zapytać, a nawet jeśli jest - to nie chce odpowiedzieć, albo nie może, albo nie umie, albo w ogóle ma wszystko w nosie - sjesta, panie,  prawdziwa sjesta, a nam po raz kolejny przychodzi do głowy, że to nie nie jest Polska, pomimo wszystkich pozorów i tych Tatarów wciąż gdzieś za rogiem ganiających - to miasto naprawdę nazywało się Sandia Merez (dziś już nie istnieje - nieurodzajne lata, epidemie i w końcu piasek pustyni starły najmniejsze jego ślady), i rosły w nim arbuzy ("sandia"), i miejsce to naprawdę było ich warte ("merez" - to forma pochodna od czasownika "merecer" - zasługiwać, być czegoś wartym) - a przecież wszystkim wiadomo, że okolice Sandomierza są miejscem, gdzie rosną i co ważniejsze - świetnie się udają - wszystkie najbardziej ciepłolubne owoce, które da się wyhodować w Polsce - a więc arbuzy także, a zwłaszcza morele, moje ulubione morele (mówiła nam wczoraj o tym nasza gospodyni), których niestety jeszcze nie ma, za wcześnie jeszcze na nie, a nawet winogrona - tak jest nasłonecznione to miejsce. Skąd się to bierze? Czy moja koncepcja przesunięcia czasoprzestrzennego nie tłumaczyła by wszystkiego? A więc - miasto tak naprawdę znajduje się w Meksyku, niedaleko miasta Mexico - i jest jednym z pierwszych miast założonych przez konkwistadorów Corteza na gruzach miasta azteckiego (a czyż w przewodniku nie jest napisane o jakimś tajemniczym kopcu-kurhanie, który znajduje się na obrzeżach miasta, kurhanie niewiadomego pochodzenia, który "ochrzczono" imieniem "Salve Regina" - a jeśli to nie jest kurhan, tylko lekko przysypana ziemią aztecka piramida? - trzeba to koniecznie sprawdzić!) - jednym z nich był Polak, polski awanturnik i obieżyświat, który spędził następnie kilkanaście lat u boku samego wodza Hiszpanów, aż wreszcie przerażony okrucieństwem (tak... "nasi" zawsze przecież byli tacy wrażliwi na ból i krzywdę innych... - to takie wzruszające!), tak "bogobojnych" zdobywców jak i pokonanych Indian, pożerających serca jeszcze żywych ludzi "sauté" - by tak rzec, powrócił do ojczyzny, ale już nie taki jak wyjechał ongiś (na przykład... - dręczony przez niespełnioną miłość do córki swego suwerena - ach te robaki...!) - teraz w swoim przebitym na wylot przez oglądaną tak długo potworność mózgu przywiózł fantom miasta Sandia Merez, i kiedy dotarł w końcu do swych stron rodzinnych, fantom ten wydobył się samoistnie z jego umysłu i zaczął opanowywać sąsiadów bliskich i coraz dalszych, a później sam wytworzył legendę o Tatarach, będącą dalekim pokłosiem beznadziejnych ataków indiańskich na świeżo wzniesione białe miasto białych przybyszów... I tak powoli fantom nauczył się istnieć niezależnie, samodzielnie, poza umysłem owego nieszczęsnego szalonego eks-konkwistadora, a po jego śmierci opanował całą okolicę - i tak już zostało, z czasem zmienił nawet
podręczniki historii, źródła mówione i pisane... Siła fantomów jest ogromna, wiedzą o tym doskonale choćby religioznawcy. Ufff -  straszny dziś upał w tym Meksyku...!
W końcu udaje nam się nawiązać kontakt z tubylcami i niemal cudem znaleźć pizzerię, w zasadzie to powinni tu robić tortillę a nie pizzę - ale cóż, jak wszędzie - amerykanizacja... Pizzeria położona jest w podwórku, do którego wchodzi się przez zabytkowe (choć nie ma już chyba sensu tego powtarzać - tu wszystko jest zabytkowe) podcienia, przypominające nam - nie wiedzieć czemu - pszczeli plaster. Po obiedzie (odtąd będzie to już stałe miejsce zaspokajania głodu, niestety - nie ma tu wielkiego wyboru jeśli chodzi o tak przyziemne sprawy) zmierzamy w stronę Bramy Opatowskiej, mijamy Ratusz - zupełnie inny z tej strony, ale będąc już prawie na ulicy prowadzącej do Bramy robimy nagłą woltę w lewo, by po krótkiej konsultacji z planem odkryć, że znajdujemy się w niegdysiejszej dzielnicy żydowskiej Sandomierza. Śladów Żydów nie pozostało tu wiele, ale uliczka o nazwie Żydowska, wybita zupełnie "jak przed wojną" kocimi łbami, po których chodzenie jest prawdziwą męką w tym upale, daje jakie takie pojęcie o tym, jak miejsce to musiało wyglądać wtedy gdy mieszkali tu brodaci i pejsaci kupcy i rzemieślnicy. Cóż - zawsze żałowałem, że już ich nie ma, że ten kraj jest tak beznadziejnie jednolity, homogeniczny i homogenizowany - jak postny, dietetyczny twarożek. Wreszcie stajemy przed niegdysiejszą synagogą, która dziś jest jakimś tam oddziałem Domu Kultury - nieczynnym zresztą, mury są potężne, grube i naprawdę imponujące, wydaje się aż dziwne i nieprawdopodobne, że plemię które je postawiło, mogło zostać tak bezpowrotnie starte z powierzchni tej ziemi. Idziemy powoli, trochę z powodu upału, a trochę dlatego, że wydaje nam się, że idąc wolno spowodujemy jakieś zwolnienie czasu, a ono z kolei przeniesie nas o tych nieco ponad siedemdziesiąt lat wstecz, by zobaczyć, jak to też mogło wszystko wyglądać, w taki dzień jak dziś - upalny nie do wytrzymania - powiedzmy w roku 1926? Ale nie udaje się, takie rzeczy się nigdy nie udają, możemy jedynie zajrzeć do bramy, która zapewne niewiele się zmieniła przez wszystkie te lata. Drewniana podłoga, ażurowe schody - tak, to nie jest polskie, nie wygląda jak polskie - polskie kamienice były budowane inaczej. Idąc jeszcze bardziej w lewo od strony Rynku dochodzimy do miejsca opisanego w przewodniku jako "pozostałości średniowiecznych murów obronnych" - i rzeczywiście, są tu takowe - bardzo zniszczone, i widać że niszczone i rozbierane wciąż po kawałku - niby nic ciekawego, taka sterta cegieł, ale zawsze szkoda, Sandomierz też niestety stracił swoje mury obronne, jak znakomita większość miast. Wracając trafiamy jeszcze na zupełnie  średniowieczną uliczkę imieniem niejakiego Bartolona (był mieszczaninem sandomierskim; znakomity lekarz, zatrudniany również przez króla; był tak doskonałym lekarzem, że znano go poza granicami kraju; najbardziej beznadziejne przypadki były określane zwrotem: "już mu i sendomirski doktór nie pomoże") - jest piękna, cała ceglana i zupełnie nam przypomina wrocławski Ostrów Tumski - średniowieczne mury wydają się o wiele za grube dzisiaj, kiedy potrafimy budować ściany tak cienkie i lekkie jak piórko, a które jednak stoją, i jednak potrafią nas ochronić przed zimnem. Wracamy na Żydowską, wciąż nie spotykając prawie nikogo - jest pora sjesty, wszyscy śpią, w powietrzu unosi się metaliczny dźwięk trąbki Milesa Davisa, zaraz się obudzimy... - w Meksyku... W pewnej chwili, zupełnie się tego nie spodziewając, dostrzegamy, że z lewej strony łypie na nas Ratusz  - znowu ten Ratusz! - jest niemal zawsze obecny, widać go tu zewsząd, nie ma od niego ucieczki - on i Zamek z drugiej strony czuwają nad zagubionymi turystami. Idziemy w dół, w kierunku naszego miejsca, tego w którym zostały nasze rzeczy, upał powinien już zelżeć - jest grubo po południu - ale jest wciąż, jak młot boleśnie uderza w czaszkę, starając się ją rozłupać coraz to nowymi ciosami, których się wcale nie spodziewamy - perfidnie wybiera momenty, kiedy wydaje nam się, że chroni nas opiekuńczy cień kamienic - wtedy znienacka uderza - przez jakiś nie chroniony otwór, przesmyk w murze, jakąś szczelinę. Ulica Zamkowa  prowadzi do Zamku - jak się można było spodziewać, na rogu piękny dom średniowieczny, w jakimś miejscu nieprawdopodobnie wręcz gruba ściana niegdyś znajdującego się tu klasztoru benedyktynek. W bok i do góry prowadzi droga - gdzieżby, do Rynku oczywiście - ale my pójdziemy w drugą stronę, ulica Zamkowa zmienia się w piękną, obsadzoną gęsto akacjami aleję, ale to nie jest nasz cel w tej chwili - skręcamy nieco w prawo, by dojść do jednej z głównej atrakcji miasta, pod którą oczywiście codziennie fotografują się całe tabuny wycieczek, z których chyba już dziś ostatnia właśnie nas wyprzedza w szalonym pędzie. Postanawiamy przeczekać, siadamy na schodkach jakiejś kamienicy - wycieczka dochodzi do miejsca przeznaczenia, pani przewodnik zatrzymuje się, następuje około cztery i pół minuty bezlitosnego kłapania dziobem, po czym wycieczka pstryka swoje, robi przepisowy w tył zwrot i znika. To, do czego ów tabun zmierzał, to słynne "Ucho Igielne" - czyli jedna z bram w średniowiecznym pasie murów obronnych, z którego jak widzieliśmy niewiele już dziś pozostało. Tę bramę zachowano ze względu na jej walory wizualne zapewne - jest to bardzo wąskie przejście prowadzące w dół - jeśli idzie się od strony miasta - i w górę, jeśli się do miasta przybywa. Im niżej się schodzi, i im bardziej trzeba zadzierać głowę by na bramę spojrzeć, tym bardziej wydaje się ona monumentalna - niemal jak wejście do piramidy - ale wycieczka wcale tego nie widziała, została po tamtej, miejskiej stronie, z której patrząc "Ucho Igielne" wcale nie wygląda jakoś szczególnie imponująco - o - i właśnie takie są wycieczki! Stojąc tam i patrząc w górę zauważamy w pewnym momencie mozolnie wspinającego się krok za krokiem, zupełnie już niezdarnego staruszka idącego o lasce, powoli, z widocznym bólem wszystkich mięśni i kości, nawet w tak upalny dzień jak dziś zmierzającego uparcie w górę, do miasta, do światła - przypomina mi się przypowieść Kafki z "Procesu" znana bodajże pod nazwą "U wrót prawa" - człowiek czeka przed bramą przez całe swoje życie, to wejście przeznaczone było tylko dla ciebie, a teraz odchodzę, zamykam bramę i zabieram klucz - w końcu każdego to czeka, ale ten dzielny człowiek wspiął się na swój Synaj, doszedł do szczytu - tam, gdzie będzie musiał odpowiedzieć na wiele niedyskretnych pytań - właśnie znika w otworze Bramy. Za Uchem Igielnym jest już tylko ścieżka do Wąwozu o okropnej nazwie Piszczele (legenda głosi, że na dnie tego wąwozu znaleziono całe stosy kości, legenda twierdzi również uparcie, że były to kości pomordowanych przez Tatarów zakonników, jednak nieco trzeźwiejsze źródła podają, że były to po prostu kości zwierząt, których wiele znalazło swój koniec na dnie mulistego niegdyś jaru) - jednakowoż - spodziewamy się jakichś nie lada atrakcji. Za nami zostało miasto, przed nami otwierają się kolejne "tarasy" prowadzącej do Wąwozu ścieżki, która wprawdzie jest niepiękna, wykonana została zapewne w latach siedemdziesiątych z odpadowego żelbetonu, niemniej w (na szczęście!) przygasającym zupełnie nagle świetle wydaje się naprawdę niezwykle romantyczna. Ale w końcu rozczarowanie nasze było wielkie - Wąwóz Piszczele okazał się wcale nie być żadnym wąwozem (no w porównaniu choćby z Wąwozem Królowej Jadwigi!), ale raczej taką wydeptaną ścieżką-drożyną - brzydką i nieprawdopodobnie zaśmieconą. Nic oprócz ciekawego pnia ściętego drzewa nie znaleźliśmy na jego usprawiedliwienie. Wąwóz poza tym jest bardzo krótki, po kilku minutach znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, zaraz nieopodal wejścia na Cmentarz Świętopawelski. A może nam się zdawało, że to było tylko kilka minut, bo kiedy spojrzeliśmy za siebie, na znakomicie z tego miejsca widoczną wieżę, dzwonnicę i fronton katedry - okazało się, że właśnie zapada zmierzch, i że trzeba już wracać, zwłaszcza jeśli chcemy bezpiecznie przejść obok cmentarza gdzie spoczywają ci, którzy tak natarczywie domagali się by o nich pamiętać... Dziwne jak latem szybko zapada zmierzch, to wydaje się takie niespodziewane - kiedy wchodziliśmy na drogę prowadzącą obok kościoła Św. Pawła było jeszcze dość jasno, a teraz jest już niemal zupełnie ciemno. Po prawej cmentarz - pobieżnemu obserwatorowi wcale nie wydałby się groźny - ostatni żywi (a może to już pierwsi umarli???) wychodzą i zamykają niewielką furtkę. Stajemy przy niewysokim murku i usiłujemy zajrzeć w głąb - czy tam się coś nie rusza, nie szeleści na wpół zbutwiałymi sukniami, nie przesuwa ostrożnie kamiennych płyt grobowca? I stojąc tak, zauważamy na murze jakiś ciemny kształt, który po bliższych oględzinach okazuje się być martwym ptakiem - nie dużym, ani nie małym - raczej takim średnim, ani jak gawron, ani jak wróbel - może to szpak, może jakaś pliszka? Dopiero użycie lampy błyskowej (w zasadzie niezgodne z moimi zasadami w dziedzinie fotografii) wydobywa go z mroku - tego tu, letniego, wieczornego mroku, niestety nie tego, w którym spoczywa w ciemności swego porzuconego ciała. Wygląda zupełnie jakby spał

KOLEJNY DZIEŃ