strona główna album Sandomierz inne albumy

 

DZIEŃ 3 - Sandomierz

Stale jest gorąco, każdy kolejny dzień tutaj wydaje się cieplejszy od poprzedniego, to niesamowite, bo czasem zdarza się na wyjazdach, że pogoda - to znaczy dobra i ciepła pogoda - byłaby tak bardzo pożądana, a jadąc tutaj wcale nie nastawialiśmy się na aż taki upał, to jeszcze nie jest męczące, ale już zaczyna być, powoli zbliża się moment przeciążenia gorącem. W celu pewnego ochłodzenia, a także by uczynić zadość oczywistej tradycji miejscowej, której podporządkowują się wszyscy - i dzieci i dorośli wizytujący Sandomierz - z samego rana udajemy się nad Wisłę, do "Przystani Okrętów Rzecznych". Owych szumnie tu tak zwanych "okrętów" jest kilka - wszystkie stare, po części połatane krypy, jeżdżą w tę i z powrotem na przestrzeni kilkudziesięciu dosłownie metrów, do tego są drogie i śmiem twierdzić, że niebezpieczne. Ale cóż - tradycja to tradycja - trzeba zapłacić frycowe i dać się przewieźć - bez tego nie ma Sandomierza! "Kapitanowie" czekają na nabrzeżu pijąc piwo w tym upale nieziemskim i nieboskim i czekając na "komplet" - bo łajba bez kompletu nie ruszy. Wreszcie, po naprawdę przydługim oczekiwaniu udaje nam się zaokrętować. Ruszamy - rozlewiska Wisły pod Sandomierzem są dość dzikie, rzeka nie wygląda tu na jakąś szczególną Amazonkę, ale widok naprawdę jest przyjemny i odświeżający. Krypa trzeszczy jakby miała się zaraz rozlecieć w driebiezgi, oczywiście popadam w konflikt z przedstawicielem władzy (jak zwykle, jak wszędzie, jak zawsze w całym moim życiu!!!) - to znaczy naszym "kapitanem" i jego "sternikiem", którzy stanowczo twierdzą, że nie wolno mi (w celu fotografowania) przechylić się ani centymetr przez burtę, bowiem grozi to "zbalansowaniem" statku - cokolwiek miałoby to oznaczać - brzmi groźnie! Oczywiście tabuny rozwścieczonych bachorów non-stop latające stadami z jednego końca łajby w drugi takich zagrożeń nie stwarzają, tylko ja i mój niewielki aparat! Cóż, mam wrażenie, że oni coś mają "nie tak w papierach" z tym drypem-wodołazem i dlatego są tacy poddenerwowani. Krypa jak krypa - stara i zmurszała, ale ma chociaż starożytny dzwonek, to miło. Jakoś trzeba wytrzymać do końca bardzo krótkiej podróży do zakola rzeki i z powrotem. Przepływamy pod wielkim mostem - jedynym wielkim mostem w Sandomierzu, który łączy część starą i zabytkową z częścią nowoczesną i przemysłową miasta, do której nie dane nam będzie dotrzeć. Na drugim brzegu widać tylko komin Huty Szkła - reszta ukryta jest za gęstymi przybrzeżnymi zaroślami. Mijają nas inne, podobne do naszego stateczki - a mijając ryczą, wrzeszczą, piszczą niemiłosiernie - cóż, wiadomo było czego można się tu spodziewać. W "drodze powrotnej" udaje nam się zobaczyć znakomitą panoramę miasta - jego części nadbrzeżnej - Collegium Gostomianum, średniowieczny dom Jana Długosza i katedra - choćby dla tego widoku warto było "się przepłynąć". No i może dla jeszcze jednego krajobrazu - rozciągających się po lewej stronie rozlewisk Wisły - niby nic, a cieszy, bo znając aż za dobrze tę rzekę w jej bardziej cywilizowanej, wziętej w karby żelazną ręką człowieka postaci, miło jest skonstatować, że w odległości niespełna 200 kilometrów od miejsca swej sromotnej klęski bóg owego nurtu zdołał się wyzwolić (albo raczej - spętać nie pozwolił), i wiedzie swoje życie wciąż dzikie, niepohamowane - jak za Piasta Kołodzieja niemalże.
Koniec, wysiadamy, dziękujemy - "Proszem uważać na "trap" - nieco się nam ostaniemi czasamy nadwyrężył" - OK - Saludos, El Capitán!. Dosyć - teraz szybko na Zamek - stąd to prawie dwa kroki - znamy już wszystkie skróty i boczne ścieżki - nie tak trudno jest opanować Sandomierz. Po drodze otwiera się kolejny świetny prospekt katedry. Zwiedzanie Zamku nie trwa długo, bowiem w środku prawie nic nie ma oprócz standardowego wyposażenia wszystkich podobnych budowli - tzn. mazi (to znaczy malarstwa - przeważnie olejnego) wykonanych przez artystów miejscowych oraz przyjezdnych, a także reprodukcji wciąż tych samych kilkudziesięciu obrazów Matejki, Fizdejki i Pizdejki - nie do zniesienia. Zamek przestał być prawdziwym Zamkiem bardzo dawno temu - kiedy wysadzili go w powietrze uciekający Szwedzi (legenda, podobno prawdziwa mówi, że stało się to dokładnie w momencie wejścia na dziedziniec polskich wojsk hetmana Czarnieckiego, a w wyniku wybuchu jeden z żołnierzy miał zostać wraz z koniem przerzucony przez Wisłę na drugą stronę - i przeżył! - tzn. żołnierz przeżył - o koniu nic nie wiadomo - ale... -  czy to prawda?), potem przez wieki Zamek spełniał rolę więzienia. I to się czuje w ogólnym nastroju tego miejsca - jest wilgotne jak loch, zimne (pomimo prawie 40 stopni na zewnątrz!) i ogólnie zupełnie nieprzyjemne. Z bliska jego mury i baszty są imponujące, może nie tak bardzo, jak z kilku szczególnie dogodnych punktów obserwacyjnych, ale jednak - nie można powiedzieć - są masywne, a w basztach brakuje tylko strażnika z karabinem do pełnego obrazu nadwiślańskiego Alcatraz. Co ciekawe - obiekt ten spełniał rolę więzienia jeszcze do połowy lat 50-tych, czyli do końca czasów stalinowskich. Wiele jednak o jego historii nie da się tu dowiedzieć, są jakieś stare plany i dokumenty życia więźniów (przeważnie z czasów rosyjskich i przedwojennych, ale raczej zdawkowe). Nie ma nic ani o jakichś brawurowych stąd ucieczkach, słynnych skazańcach odbywających tu kary ani o wykonywanych wyrokach śmierci. W ogóle jest niewiele. Za to nad Zamkiem jest coraz wspanialsze niebo, a przed nim, na dziedzińcu - kilka atrakcji dla dzieci małych i dużych - mianowicie można sobie "wybić" monetę, za pomocą takiej ogromnej maszyny do wyciskania owych monet, zrobionej podobno według wzoru z XIII wieku - wybija te monety kobieta, której raczej nie posądziłoby się o tak tytaniczną siłę. Jest tylko jeden wzór - według opisu ma to być denar któregoś tam Mieszka - zabawne, bo na rewersie orzeł wygląda zupełnie jak męska kura - ma wielką głowę i ogromny, zupełnie koguci ogon - zresztą, kto wie - być może średniowieczne orły były bardziej podobne do kur niż współczesne? - kto ich tam wie w tym średniowieczu. Poza ową małą mennicą na dziedzińcu znajdują się też dwa inne ciekawe obiekty - studnia na korbkę - oraz dyby - które można "przymierzyć" zupełnie za darmo - swoją drogą musiało to być zaiste paskudne uczucie stać tak z głową i rękami w tych otworach naprzeciw tłumu złośliwych (bo jakżeby mogło być inaczej!) i zupełnie średniowiecznych gapiów. Jak znam życie (swoje, własne), to zapewne zdarzyłoby mi się takie "przymknięcie" - choćby za jakąś sprzeczką z ówczesnym "kapitanem żeglugi rzecznej". Po pewnym czasie głowa skazanego wydaje się jakby odrąbana od ciała, jakby była jakimś bytem niezależnym i leżącym na stole z nieheblowanych desek. I to tyle jak chodzi o sandomierski Zamek, od dziś będziemy go omijać szerokim łukiem (po prostu dlatego, że okrążany w ten sposób o wiele lepiej wygląda!). 

Idziemy dalej - już stałą trasą - z Zamku schodzimy "w dół" - czyli do miasta, nie ma innej drogi, trzeba przejść obok Katedry, rzucić okiem na dzwonnicę w pełnym słońcu, pójść dalej, obejrzeć się, zobaczyć katedrę w perspektywie ulicy Katedralnej. Ale dziś nie będzie Ratusza - Ratusz sobie wspaniałomyślnie darujemy, przejdziemy jeszcze kawałek Starym Miastem, obok jednego z najciekawszych budynków Sandomierza - tzw. Domu Długosza, postawionego z fundacji biskupa - kronikarza Jana Długosza, w którym mieści się dziś Muzeum Katedralne, którego opis zajmuje w przewodniku dobrych kilka stron - na pewno więc wrócimy tutaj - może nawet jutro. Dziś jeszcze tylko rzut oka na wciąż zmieniające kolor średniowieczne ściany. Uliczką również noszącą miano Długosza - która prowadzi w bok, w stronę skarpy wiślanej, na której położone jest miasto, a przynajmniej ta jego "cenna" część, dla gruntownego zwiedzenia której tu przybyliśmy - udajemy się w dół, powoli schodzimy po krętych schodach, tworzących tak tu zwanego "ślimaka" - ludzie, zwłaszcza młodzi umawiają się "na ślimaku" lub "pod ślimakiem" - i w zależności od potrzeby i okoliczności na górze lub na dole tegoż. Ślimak na pewno nie jest piękny, tego nie da się o nim powiedzieć - jest typowym wytworem lat 70-tych, z ich zamiłowaniem do szarego betonu, asfaltu na którym białą farbą wymalowano jakieś znaki, metalowych poręczy i tym podobnych "cudów techniki". Na pewno nie jest to widok szczególnie uroczy, co więcej - wydaje się zupełnie nie pasować do całości Starego Miasta, jest jakby doklejony, pochodzi z epoki "czterdziestolatka", "czterech pancernych" i "małego fiata", kiedy to "cały naród" ratował "osiadający" Sandomierz (zrobiono z tego kolejną akcję jednoczącą społeczeństwo) - "ów wiekopomny skarb kultury polskiej" - miastu podobno rzeczywiście groziła totalna katastrofa związana z osiadaniem skarpy wiślanej, co mogło doprowadzić do zupełnego zawalenia się większej części kompleksu staromiejskiego. Z pomocą fachowców zagranicznych zagrożenie zażegnano, skarpę wzmocniono, posadzono drzewa i wszystko jak na razie jest w porządku. Niemniej, technika z tamtego okresu rzadko okazywała się trwała, więc można przypuszczać, że za jakiś czas sandomierska skarpa będzie wymagać jakiegoś remontu generalnego. Ale na razie stoi, w palącym słońcu nie wygląda nawet jakoś szczególnie odpychająco, strasznie jest ta konstrukcja surowa, choć przez to, że cała jest utopiona w zieleni nabiera charakteru w jakiś sposób przypominającego komunistyczne kurorty nadmorskie, ma w sobie coś nieodparcie nadmorskiego - schodząc w dół ma się nie wiedzieć czemu wrażenie (wbrew oczywistemu sprzeciwowi zadufanego zmysłu wzroku, który poniżej nie dostrzega nic oprócz ruchliwej szosy), że te schody prowadzą prosto na piaszczystą plażę. W jednym miejscu na skarpie odkrywamy pozostałość z zupełnie innych czasów - wyniosły "żołnierski" (wygląda bowiem zupełnie jak "wyolbrzymione" wojskowe odznaczenie) krzyż z napisem "1920" - to pierwszy, choć jak się niebawem okaże nie jedyny tutaj ślad wydarzeń związanych z wojną, która w podręcznikach historii nosi obecnie miano polsko-bolszewickiej, a niegdyś zwano ją albo wojną polsko-radziecką, albo starano się ją zupełnie przemilczeć. Ciekawe jest, że krzyż ten nie został usunięty, że tak dbające o właściwy stan mentalności swego ludu władze nie pozbyły się go - no chyba, że postawiono go niedawno - na pamiątkę jakiegoś innego, który być może stał w tym miejscu przed II wojną światową? Niestety - nie ma kogo o to zapytać, a nasz przewodnik nic o krzyżu nie wspomina. Omijamy miasto łukiem, po lewej - cóż może być po lewej, jeśli nie Brama Opatowska, dziś widziana z nieco większej odległości. Kawałek dalej, po prawej stronie, a więc już za murami Starego Miasta - kompleks zabudowań kościoła i klasztoru Św.Michała, barokowego zespołu sakralnego, który dziś jest siedzibą Wyższego Seminarium Duchownego, co sprawia że Sandomierz o każdej porze dnia (a być może również i nocy - tego na razie nie wiemy...) jest wprost pełny młodych, dopiero się wykluwających księży. To stąd (między innymi, oczywiście) płynie ta szeroka fala, która (jak na razie przynajmniej) rozbija się o twarde skały nieubłaganie indyferentnej religijnie cywilizacji zjednoczonej Europy - rozbija się, ale nieodmiennie powraca - jak to fala. Klasztor został wyznaczony jednym z celów naszych projektowanych przyszłych wypraw, a więc na razie zostawiamy go w spokoju. 
Celem właściwym i głównym naszej dzisiejszej wyprawy (przechadzki, spaceru - nie wiadomo jak to nazwać, bowiem w Sandomierzu wszędzie jest tak blisko, a jednocześnie każda, niewielka nawet droga prowadzi do niezwykłej liczby małych, średnich i dużych zabytków, pamiątek, miejsc interesujących lub tylko ładnych - doprawdy wydaje się, że otworzył się tu jakiś "róg turystyczno-krajoznawczej obfitości"!) jest miejsce związane z inną zgoła opcją religijną niż ta, o której przed chwilą była mowa, a która niegdyś miała tu też spore znaczenie, dziś jednak pozostało po niej zaledwie kilka miejsc pamięci. Wybieramy się więc na cmentarz żydowski, położony daleko poza centrum, w bliskiej okolicy dworca autobusowego, którego nie mieliśmy okazji zobaczyć, bowiem przystanek "Brama Opatowska", gdzie wysiadaliśmy, jest położony spory kawałek przed głównym dworcem. Jest to cmentarz o tyle ciekawy, że to co z niego dziś zostało, to właściwie nie jest cmentarz, a raczej "pomnik cmentarza" - jak wiele innych cmentarzy (choć nie wszystkie) został
bowiem niemal zupełnie zniszczony przez hitlerowców, ale jakaś społeczność żydowska musiała jednak w mieście (przynajmniej bezpośrednio po wojnie) pozostać, bowiem nie dopuszczono do dalszej dewastacji tego miejsca - tym razem przez polskich kamieniarzy, co stało się niestety udziałem bardzo wielu innych kirkutów. Zamiana cmentarza w pomnik polega na tym, że wykorzystano połamane i rozbite macewy z grobów, zgromadzono je i ułożono w rodzaj piramidy - robi to dość niesamowite wrażenie, bowiem cmentarz jest niemal dokładnie ukryty za drzewami i znajduje się na tyłach szkoły podstawowej, żeby znaleźć wejście musieliśmy pytać w okolicznych domach - patrzono na nas raczej podejrzliwie - zapewne ludzie ci brali nas za jakichś potomków mieszkających tu niegdyś Żydów. A może wręcz przeciwnie - za takich, co to malują na kamieniach grobowych takie słowa jak na przykład "Jude Raus!"? W każdym razie wejście w końcu pokazali, ale odwracając się widzieliśmy stojącą w ogrodzie sylwetkę z mocno wyciągniętą szyją. Cmentarz nie był wielki - o ile oczywiście jego obecny obszar odpowiada przedwojennemu - a wydaje się, że piramida zawiera o wiele więcej kamieni niż mogło się ich znajdować na takim małym poletku. Być może przywieziono je też z innych, okolicznych kirkutów - wszak Żydzi mieszkali na Sandomierszczyźnie od wieków i w każdym chyba miasteczku mieli swój cmentarz. Piramida sprawia wrażenie jakiegoś masywu skalnego, na który można by się wspiąć. Ułomki macew zawierają czyjeś życie - daty urodzin, śmierci, imiona potomków i miejsca skąd umarli pochodzili - aż szkoda, że nie możemy odczytać tego pisma - zapewne nasze odczucia byłyby zupełnie inne, gdybyśmy mogli wiedzieć, że np. ta rozłupana płyta po lewej to jest jakaś Rebeka Schaeffer z Szydłowa, zmarła w Sandomierzu w 1865 roku,  w czasie gdy w Stanach trwała Wojna Secesyjna, a na ziemiach polskich niedawno skończyło się powstanie styczniowe. Umarli ułożeni jedni na drugich - jak ciała ofiar epidemii cholery w latach 1880-tych, kiedy w księgach parafialnych z roku na rok liczba wpisów w rubryce "zgony" zmieniała się z kilkunastu na kilkadziesiąt i pozostawało zaledwie kilka chat we wsi, w których miało szansę wykiełkować nowe życie. Albo jak ciała zagazowanych w obozie, przygotowane do spalenia, z otwartymi ustami, zaciśniętymi w ostatnim skurczu palcami, oczami z bólu wychodzącymi z oczodołów - tak tutaj są te litery niezrozumiałe, rozbite, rozłupane, pomieszane ze sobą bez krzty szacunku, bez żadnego sensu ni porządku. Oprócz piramidy są tu jeszcze opatrzone pamiątkowymi napisami w języku polskim i hebrajskim, leżące na płask kamienie, nie będące faktycznymi nagrobkami, a jeśli już - to raczej nagrobkami całego narodu - z wypisanymi sznureczkami dat i liczbami ofiar, płyty nie tak przecież stare, ale już powoli zapadające się w ziemię, wykonane widać z niezbyt trwałego materiału - wyglądają jak kawałki skóry, jak pergaminowe okładki starych ksiąg, w których spisano pamięć o nieistniejącym ludzie, o jego miastach i życiu jakie prowadził, przed wiekami, które przecież były tak niedawno, a jak bardzo już są nie do wyobrażenia, nie do pomyślenia by mógł tutaj wejść teraz człowiek ubrany w chasydzki chałat, ktoś kto umiałby te znaki odczytać, powiedzieć nam co one mówią, co chcą po sobie zostawić w oczach, które patrzą na nie nic nie rozumiejąc.
Jest jeszcze pewien dość makabryczny element na cmentarzu żydowskim w Sandomierzu - w jego rogach znajdują się zespoły połączonych wspólną podstawą wielkich kamieni, które przypominają ułożone obok siebie niewielkie, dziecięcego raczej rozmiaru trumny - jest ich kilka i różnią się ilością owych "trumienek" - niektóre są jakby celowo rozbite, przepołowione, obok nich w wielu miejscach płoży się cyprys, a na drzewach rosną olbrzymie, zadziwiająco wielkie huby
Słońce już powoli zachodzi, zaraz zacznie się szybki, gwałtowny zmierzch, a stąd jest spory kawałek do "naszej" części miasta, trzeba więc iść, jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na piramidę i już idziemy. Ponure to miejsce, ale jakie w końcu miałoby być? W drodze powrotnej wstępujemy na dworzec PKS, gdzie nikogo już nie ma, nikt prawie nie czeka na autobusy - stąd w ogóle niewiele autobusów odchodzi i bardzo trudno jest się stąd dostać do okolicznych, ciekawych miejsc - jak na przykład do słynnego Krzyżtoporu - zamku-ruiny, na który ostrzyliśmy sobie zęby - nie da się, po pewnej, dość wczesnej zresztą godzinie zupełnie nie byłoby jak stamtąd wrócić - trudno, może uda się innym razem, z jakiegoś innego "punktu wypadowego".
Melancholijna aleja prowadzi stąd w stronę miasta, na drzewach pełno jest gawronów, które mają teraz okres lęgowy i napełniają nagrzane w ciągu całego dnia, i powoli stygnące teraz powietrze swoim śpiewem (bo w końcu ptaki "śpiewają" - tak się mówi, w przenośni oczywiście - prawda? czy też może dla gawronów robi się jakiś specjalny wyjątek? no tak - gawrony nie śpiewają - one "kraczą") wyjątkowo dobrze pasującym do nastroju tego wieczoru i do powrotu z żydowskiego cmentarza-pomnika.
Noc zapada jak klucz, który się w zamku przekręca.

KOLEJNY DZIEŃ